RAPORT WOŹNEGO z 27 marca 2023 roku
Tutaj: WERSJA AUDIO
A mówiłem mu, zostań w domu. Ja się szybko przelecę do mola i z powrotem, a ty ogarnij się, pośpij, albo rób co chcesz. A i mnie daj też od czasu do czasu odpocząć od ciebie.
To się uparł. On też pójdzie. Pogoda niepewna, ale w niepewności stabilna. Gorzej się nie pochoruję – mruczał pod nosem. A świeże powietrze także i jemu dobrze zrobi.
Gadał dziad do obrazu. A gacie chociaż cieplejsze założyłeś? A on do mnie: a ty? Ja dobrze się czuję i nie chechram jak ty.
Poszedł, wraca po chwili. Gotować się będzie, mówił. Ciasne, drapią czy też szczypią. Już nie słuchałem dziada, bo mnie tak denerwował. Taki się z niego klamot zrobił, że nie wiem, jak długo z nim jeszcze wytrzymam. Wyszedłem na korytarz, klucza w kieszeni znaleźć nie mogę.
Na co czekasz, on do mnie. Najpierw się pieklisz, że ja się guzdram, a teraz ty remanenty w kieszeniach przeprowadzasz? Akurat w tej chwili automat wyłączył światło. Wkurzył mnie tym cyknięciem czujnika. XXI wiek, a tu jakiś anachroniczny wyłącznik ciągle działa. Klucza znaleźć nie mogę. Zbieram myśli, a one tak jak i klucze – są wszędzie tylko nie tam, gdzie być powinny – pod ręką.
Wyjąłem ręce z kieszeni, wyprostowałem się, uspokoiłem oddech. Gdzie są klucze? Wczoraj po spacerze włożyłem je do dziurki z drugiej strony drzwi i zamek przekręciłem. Więc dlaczego teraz szukam ich w kieszeni, skoro na pewno są w drzwiach, tyle, że z ich drugiej strony. Otworzyłem drzwi. Były na swoim miejscu. Chociaż na nie można liczyć. Są tam, gdzie być powinny.
Ruszyłem zdecydowanym krokiem. On za mną. Drugie drzwi, te od korytarza i klatki schodowej otwarte na pełną szerokość. Ziąb z garażu podziemnego oczywiście wcisnął się już w każda szparę. Ze też ludzie nie myślą, idą, machną tymi drzwiami, te się zaklinują i chłód wlewa się do korytarza, jak Morze Czerwone po przejściu egipskich uciekinierów.
Prawą ręką chwyciłem metalowe skrzydło tych drzwi i jakby były dyskiem, popchnąłem je z całej siły. Zatrzasnęły się z hukiem, jak wieko przytrzaskujące palce organiście. Pięknie, pięknie spacer się zaczyna. Cień idzie za mną krok w krok.
Nie szuraj tymi buciorami, mówię. Całe osiedle musi wiedzieć, że taki staruch za mną się wlecze? Na siebie popatrz, on do mnie na odlew burknął. Będę szedł jak mi się podoba. Masz inne zdanie – droga wolna, idź w inną stronę.
Już go nie słuchałem. Oczy pasły się słońcem, które zlizywało ostatnie krople po rozpuszczonych krupach gradu. Mały był, ale obfity. Walił o poręcze tarasu, jak ja w tę klawiaturę, tyle, że on zawsze trafiał w miejsce, a ze mną różnie już bywa. Jak to było wtedy, gdy człowiek pisał wyłącznie na maszynie? Hm… Stukot w kalwiaturę, przesuwanie wałka, wyciąganie papieru… I praktycznie żadnych literówek. Powinienem chyba powiedzieć „maszynówek”. Do tego ze dwie kopie, na przebitce, jedna w teczkę, druga na wszelki wypadek. Dwa słowa piórem, pozdrowienia, koperta, smak kleju na języku, bieg do skrzynki lub na pocztę i czekanie. Po kilku dniach widzisz na pierwszej, drugiej, którejś tam stronie swój tekst. Nawet dwa zdjęcia dodali. Jest OK, kupili. Ale skrócili. Przelatujesz kolumnę. A, skreślił ten fragment o braku wizji, ale zostawił wszystkie uwagi krytyczne.
No uważaj, jak idziesz! Stanąłem w miejscu i patrzę na nogawki ociekające wodą z kałuży. Ślepy jesteś? Kałuży nie widzisz? Ja widzę, tylko ty idziesz jakbyś świata bożego nie widział. Żałuję, że cię nie popchnąłem na tyle mocno, żebyś się na tę wydmę przewrócił, wtedy ja przerzedłbym tę kałużę suchą nogą.
Tyle razy ci mówiłem – nie jesteś sam na świecie. Ważne są nie tylko twoje priorytety.
O, twoje są ważniejsze, wiem, wiem… Z politowaniem popatrzyłem na tę jego minę całkowicie bez wyrazu.
Ostukałem nogi pozwalając ostatnim kroplom opaść na suchy fragment chodnika.
Ty się liczysz ze wszystkim, a ze mną w szczególności. Ja już mam mdłości od tych twoich wobec mnie uprzejmości. Nie stój tak i nie gap się na mnie z tym twoim szyderczym uśmiechem. Patrzę tak, bo śmiesznie wyglądasz… Ja? A ty to nie? Masz taką małą głowę… To nawet nie jest głowa, co najwyżej główka. Wiesz, co ty w niej możesz mieć? To ja ci powiem – samo nic.
Nie czekałem na odpowiedź i ruszyłem przed siebie. Dogonił mnie momentalnie. Czy jest ktoś na tym świecie, z kim nie kłóciłbyś się nieustannie? Tak, poza tobą – z nikim innym nie mam problemów. O, widzisz, tamta pani… Kłócę się z nią? Albo ta para. Zaraz im się ukłonię. Za to ty – nie potrafisz iść nie zwracając na siebie uwagi. Odsuń się od tej barierki. Przecież widzę, jak się o nią nieustannie ocierasz i cały ten brud przyniesiesz mi do domu?
Ostatnio równie mocno zdenerwował mnie na spacerze za wsią. Właził w rozpędzone do słońca zboża, deptał je, łamał kłosy…
Pamiętam, jak wtedy próbowałem sobie wyobrazić, że idę bez niego. Że nie mam cienia. Jestem wolnym człowiekiem, mogę iść, myśleć i robić cokolwiek bez potrzeby zwracania na niego uwagi… Z pobliskiej gęstwiny wyskoczył wtedy jeleń. Przebiegł mi przed nosem tak szybko, że nie zdążyłem sięgnąć po aparat. Ciekawe, co go tu zwabiło. Żałuję, że nie poszedłem w te chaszcze, żeby sprawdzić. Tamta droga równie piękna jak ta promenada… Jest taki jej fragment, że jak staniesz nawet na palcach, to nie widzisz żadnych śladów cywilizacji. Tylko pola pełne zbóż… Szczerze mówić, dziwnie się wtedy poczułem. Nic wokół mnie. Nie ma się o co oprzeć ani potknąć? I ta cisza. Skowronek się nie liczy. Jest jakby wpisany w zestaw inwentaryzacyjny tego krajobrazu.
Myślałem, że na morzu jest podobnie, albo na pustyni, na lodowcu, na śnieżnym plateau, nad Niemnem, nad La Plata. O, tam rzeczywiście świat płynnie przechodzi w zaświat…
On stał z boku, właściwe to prawie go nie było. Słońce stało w zenicie. Pomyślałem, dam mu jeszcze jedną szansę. Ale jak mi znów podpadnie, odkroję dziada, choćbym miał nóż do zera stępić, a pozbędę się go.
Dziś żałuję, że mu odpuściłem. Miałem łotra w garści. Mogłem wtedy problem rozwiązać definitywnie. A litością się zasłoniłem. W jego opinii jestem bezdusznym, zrzędliwym starcem, który już we krwi ma czepianie się i marudzenie. Kiedyś mi wygarnął, że w Starym Testamencie ktoś złośliwie korektę przeprowadził albo parę wersów na jego temat wykreślił. Bo on jak i ja jest dzieckiem bożym. A ja, Kain, gdybym rzeczywiście był profesjonalistą, to powinienem był i jego, czyli mój cień też ukamienować. I że to on przeze mnie teraz musi tłuc się po jakimś molo, czy między polami zamiast leżeć sobie wraz z innymi cieniami w rajskim ogrodzie i ze słońcem bawić się w chowanego. Wydzierał się, że napisze, że się poskarży, odszkodowania zażąda, do premiera i komisji kopię wyśle, swojego domagać się będzie, a mnie, jako sprawcę jego nieszczęścia pod trybunał odda. Hm… Który, nie zapytałem. Tak, chciałem mu wtedy przywalić. Nie jestem człowiekiem skorym do bijatyki, ale takiego gęgania nie mogłem już znieść.
Chwileczkę. Muszę uspokoić oddech. Dlaczego znów wraca ta myśl, te koszmary… Gdzie to słońce i cisza przestworów, ten szum i szlipienie wody pod nogami…
Zaraz… Chwila, moment… Czekaj… Wczoraj czytałem wykłady Newtona na temat matematycznej zasady filozofii naturalnej… Parabole, łuki, cięciwy, planety, kręgi, ciała sieczne…. A rano ktoś mnie pytał – jak spałeś? Co miałem odpowiedzieć? To co zwykle, nie wiem, nie zauważyłem, spałem.
Ale wracając do Newtona. Czy cień nie jest moim szczęśliwym balastem? Uwaga ja uzyłem sformułowania: szczęśliwy balast. Zatem cień może być odniesieniem? Stabilizatorem? A co by było ze mną gdybym cienia się skutecznie pozbył? Czy siła przyciągania ziemskiego przestałaby w stosunku do mnie działać? Ten mój zawalidroga, ta kula u nogi, czy nie jest zatem cumą, trzymająca mnie przy nabrzeżu rzeczywistości? Bez cienia odleciałbym w kosmos, a jako niespodziewany w nim element nie wytworzyłbym siły przyciągania nawet do Venus?
„Wielkości a także stosunki wielkości, które w dowolnym skończonym czasie zmierzają w sposób ciągły do równości, i które przed upływem tego czasu stają się tak bliskie sobie, że ich różnica staje się mniejsza od dowolnie zadanej wielkości, stają się ostatecznie jednakowe”.
Uczenie brzmi, mądrze coś opisuje, publicystycznie skrzy się efektownością… Ale pewnie nie ma ze sobą, ale czy ta jedność daje się ze mną i cieniem zglajszachtować? Na szczęście jest intuicja. I ta z powyższego twierdzenia wyprowadza niezbity dowód, że z cieniem jesteśmy bez względu na wszystko co na nas oddziaływa – jednakowością. Hm… Ta moja precyzja nowosłowna…
Hm..
No ale w takim razie, panie Newton niech panu będzie, ultimo aequales… Ale, że dziad z tego cienia to temu pan nie zaprzeczy.
Wróciliśmy do domu w milczeniu. Siadłem z kawą i wykładami Newtona przy lampce, w której wreszcie zmieniłem żarówkę. Gdzie się on podział? Nie patrzyłem, co robił po powrocie do domu. Jest równy mnie, więc w takim samym stopniu samodzielny. Niech sobie sam radzi. Koniec z nadopiekuńczością i taryfą ulgową. Kolego cieniu. Jeszcześ gotów udowodnić, że to ja do ciebie jestem przyklejony i za balast ci służę. Gadaj zdrów.
Add Comment