06 stycznia

(fragmenty)

 

– Pana pewnie specjalnie to nie zdziwi, widzę, że przede mną człowiek doświadczony, bywały, pewnie widział pan to i owo. Ja… Ja się raczej w oczy nie rzucałem. Skromna posada, punktualność, żadnych ekstrawagancji. Od pewnego czasu mam nawet wrażenie, że ludzie już mnie w ogóle nie zauważają. No bo to każdy, wiadomo, spieszy się, biegnie, załatwia, kombinuje, kto by się zajmował jakimś… minionym przechodniem. W zeszłym tygodniu? Nie, będzie z dziesięć dni temu… Zatrzymałem się na światłach, przed przejściem dla pieszych. Nagle poczułem ostry ból w plecach. A to rowerzysta, kurier, który rozwozi pizzę, wjechał na mnie z impetem. Nie, nic się stało, ale potem tak rozmyślałem – ta moja szubina już dość wiekowa, zszarzała, może się jakoś w kolor tego dżdżystego popołudnia wpisała? A chłopak rozpędzony, nie zauważył, upadł na mokry chodnik, pobrudził żółtą kurkę. No, może nie powinienem mówić, ale wie pan, jak dziś reagują młodzi – zaklął szpetnie, ale na mnie nawet nie spojrzał, jakby mnie w ogóle nie zauważył. Wskoczył na rower i pognał dalej, przed siebie. Ja, proszę pana, w moich czasach nie zostawiłbym tej sprawy ot tak, bez konsekwencji. Ale on widocznie miarkował inaczej: termin, klient, zarobek…  Tak, proszę pana, taki teraz jest ten świat…

Kapelusik trzymał w lewej ręce, a prawą poprawiał szaliczek, widać, jak on sam – wypłowiały, z wzorkiem nagrobkowym, tu i ówdzie wytartym, prawie już niewidzialnym. Zwróciłem uwagę na jego głos… Był bardzo przytłumiony, taki na lekkiej, falującej chmurce zawieszony, z trudną do opisania modulacją, przypominającą zmieniające się obrazy w gabinecie magicznych luster…

– Lubię muzykę. Tak, tak… Mam płyty. Radia, owszem, też słucham. Ale to już nie to co kiedyś. Wtedy ledwie człowiek dotknął gałkę, a tu z głośnika wlewał się panu do pokoju cały muzyczny świat… Dzisiejsze dźwięki już mnie nie elektryzują tak, jak te niegdysiejsze, spod ręki Ellingtona czy Basiego. Pan lubi Webstera? No tak, pokoleniowo pewnie jest pan za pan brat z Coltranem i Davisem. Pięknie grali, pięknie…

Uniósł lewą dłoń, skupiając palce w kielich zamkniętego już kwiatu, lekko zmarszczył czoło a prawa powieka zaczęła symulować rytm. Ta druga dłoń, rozchylona, ale nie do końca, niczym siatka do łapania motyli, zdawała się czaić na pierwsze dźwięki.

– I tak to właśnie wymyśliłem… Ja siadam sobie w fotelu, włączam Hawkinsa. Pan zna to nagranie z jego Conferences? Świetni muzycy. Więc ja w tym fotelu, ona na kanapce, po prawej stronie. Między nami tylko maleńki stoliczek, na nim herbatka w prawdziwej porcelanie. Bo ja, proszę pana wiem, że tylko w takiej filiżance herbata smakuje najlepiej. No i oczywiście, nie pytam, bo i tak zgadłby pan – włączam pierwszy utwór – Maria. Pan to przecież zna! I ten saksofon Hawkinsa… Ti ti ti tam, ti tit ti tam… Cudowny! Światło lampy jest takie w sam raz. Widzę jej profil, skupia uwagę, oczy szeroko otwarte, obawiam się, że nigdy wcześniej nie słyszała tego utworu. Ti ti ti tam, ti ti ti tam… Łapie, już czuje, widzę, jak układa się w ten rytm, okrywa melodią, już staje się nieodzowną częścią mojego świata tu, w tym pokoju, z herbatką i niech to nie zabrzmi banalnie czy zarozumiale… ze mną, obok, w tym fotelu…

Odetchnął z taką ulgą, z przeświadczeniem, że do szczęścia potrzeba tak niewiele, ale nie osiągnie się go bez wiary, że ono jednak istnieje. Kim była ona? Nie wiem, bo przecież nic konkretnego o niej nie powiedział. Szatynka, zielonooka, a może przypadkowa nieznajoma? Hm… Pomyślałem – czy dla niego było to w ogóle ważne, kim ona jest?

Trochę chyba zazdroszczę ludziom jak on… Idealnie licujący się z życiowym tłem, a jednak tak barwny, bogaty, pełen treści i emocji. Zastanawiam się – błąd produkcyjny? A może – poza mną – wszyscy są tacy sami: na zewnątrz zwykła tarcica, nieheblowana, bez żadnej impregnacji, a w środku – najszlachetniejszy mahoń i heban?

– Bardzo ładne – tak powiedziała. Proszę pana, pan się domyśla, jak ja się wtedy czułem… Podbiegłem do gramofonu. Igła powędrowała raz jeszcze na początek utworu. Ti ti ti tam, ti ti ti tam… Nie miałem wątpliwości – jesteśmy stworzeni dla siebie. Ona jest taka jak ja: od razu pokochała muzykę, a jak siedzi na tej kanapce, to taka z niej farfurynka z miśnieńskiej porcelany. Jak mnie ta myśl uszczęśliwiła, już bym ją do gablotki wstawił, żeby nic złego się jej nie przytrafiło. Siadywalibyśmy sobie wieczorami, słuchali muzyki, może przeczytałbym jej jakiś fragment ze starej gazety? Wie pan, lubię, bardzo lubię czytać stare gazety. Tam jest taki inny język, a problemy? Uśmiałby się pan niejeden raz. A ogłoszenia matrymonialne to czysta poezja! Jacy jednak kiedyś ludzie byli eleganccy, poważni, wyraziści w swoich oczekiwaniach. Stateczny, spokojny, bez nałogów kawaler lat 50 pozna schludną, pracowitą, chętnie z niewielkim majątkiem kobietę pobożną, dla której mir domowy jest najważniejszy. Kiedyś, proszę pana, kiedyś świat był mniej nowoczesny i taki szczery, nikt nie taił przed drugim swoich oczekiwań, walił prosto z mostu: pobożna, pracowita, a dlaczego miałaby być biedna?

Przypomniała mi się w tym momencie stara bombka na choinkę. Nie wiem skąd ją miała, ale Matka nie chciała się z nią rozstać. Jakby amerykańska…? Tyle na niej było srebrnego i złotego kruszcu, jakieś czerwononose, śmieję się, zapite gęby Mikołajów, pan daruje… Ta bombka nie pasowała do niczego. Owszem, świąteczna, tradycyjna, ale nie z naszego świata. Tak też patrzyłem na tego jazzmariomana.

– Więc właśnie, ja w tej sprawie… Nie wiem, czy nie będzie potrzebne jakieś podanie albo może życiorys? Kiedyś już taki pisałem, myślę, że znajdę kopię, przepiszę. U mnie nic się już życiowo nie zmieni.

Kiwał głową, dając dowód determinacji i niezłomnej woli załatwienia sprawy.

– Tylko nie wiem, czy musiałbym do podania dołączyć płytę? Bo to wiadomo, nie każda urzędowa osoba musi znać ten utwór. A on dla tej sprawy ma znaczenie kluczowe. Bez niego sprawa może nie być załatwioną w sposób skuteczny. Ale… No właśnie… Płyta trafi wówczas do akt i archiwum… A ja nie siądę już w tym fotelu, a ona na kanapce, po prawej stronie. Między nami nie będzie tego maleńkiego stoliczka z herbatką w prawdziwej porcelanie. No i oczywiście, – nie włączę pierwszego utworu – Maria. Nie usłyszymy saksofonu Hawkinsa… Ti ti ti tam, ti tit ti tam… Nie powiem już – cudowne!?

Z wolna zapinał guziki paltocika, poprawił ślady po szaliku w ten sposób, że mocniej wiązał już tylko sam węzeł pod szyją. Kapelusik zdradzał widoczne zwichnięcie lewej wypustki i pewnie dlatego nie trzymał już fasonu co zmuszało jazzmariomana do lekkiego przechylania głowy w prawą stronę, tak dla zachowania równowagi.

– Tak, podanie… To będzie dobre posunięcie. Tak… Wniosę o…  wyrażenie zgody na ti ti ti tam… ti ti ti tam… w pokoju, na kanapce, obok lampy, ale już bez Colemana Hawkinsa, bo on pozostanie w dokumentacji sprawy. Rozumiem, rozumiem, pragmatyka biurowa. Tak, to nie to co życie…

Add Comment