Bywa i tak…

Widujesz człowieka, o którym niewiele lub nic nie wiesz. Wcześniej nie rozmawiałeś z nim, choć wiele razy mijaliście się na ulicy, jechaliście tym samym pociągiem, czytaliście tę samą książkę wyjętą z półki pobliskiej biblioteki.

Mówi się też, że każdy człowiek jest inny. (Inny, czyli – jaki?). Ale z wieloma czujesz silną więź, a od kolejnych wolisz, by dzieliła cię przynajmniej szerokość ulicy.

I wreszcie twój świat najbliższych… Syn, żona, ojciec… Mówisz – kocham, są mi bliscy, tęsknię, chętnie wracam…

Ale bywa też tak, że los krzyżuje twe drogi z człowiekim z odległego krańca świata…

Stanisława Wojciechowskiego, tak jak innych bohaterów moich radiowych i prasowych opowieści szukałem w świecie. Nie pamiętam, ale pewnie w jednym z kartonów jest ten list pierwszy, ta odpowiedź: pełna sympatii i gotowości udzielenia informacji o Szkole Morskiej w Tczewie, o „Lwowie”, o rejsach, planach, marzeniach, o sobie, a wreszcie o najbardziej intymnych myślach, o troskach, radościach i z wątpieniach. Każde spotkanie – intensywne i emocjonalne. Oni chcieli, musieli opowiedzieć mi wszystko, ja – nie chciałem pozwolić im na zatajenie, puszczenie choćby gestu czy głębokiego spojrzenia w oczy… Jak dwoje nurków wyskakujących na sekundę ponad powierzchnię wody by wchłonąć jak najwięcej powietrza, niezbędnego do żeglowania pośród tajemnic podmorskiego świata skrywanych tajemnic, myśli i planów…

Poczta zaczyna nosić listy coraz częściej. Z niecierpliwością odlicza się dni do kolejnego, jednego w ciągu roku spotkania w Ciechocinku lub w Szczecinie. Na wyjazd do Kanady w tamtych czasach właściwie nie mogłem marzyć. Nawet gdyby jakimś cudem miał człowiek pieniądze na bilet, to nieosiągalnym był paszport, wiza. I te pytania: po co, skąd, a kto to, w jakim celu, żeby co z tym zrobić… Albo – po prostu – dostawało się odmowę wydania paszportu.

Któregoś lata od rana nagrywałem wspomnienia pana Stanisława. Przyszła pora obiadu. Mój syn, może dwu, może trzylatek – nie dawał za wygraną. Siedział pod drzwiami mojego pokoju, czekał, przyciskał nos i policzek do matowej szyby w drzwiach, których nie wolno mu było otworzyć…

Pan Stanisław uchylił drzwi. Piotruś zaskoczony, że to nie ojciec, a jakaś nowa twarz pojawiła się tak niespodziewanie – potrzebował trzy, cztery sekundy by zapytać, a właściwie zażądać:

– Appa?

Siedząc na ramieniu Gościa, w całkowitym bezruchu, wpatrywał się w uśmiechające się do niego oczy. W pewnej chwili zarzucił rączki na szyję pana Stanisława i mocno się przytulił. W jednej z nich trzymał jakąś zabawkę. Nie bacząc na okoliczności, zaczął niezwykle ekspresywnie, ofensywnie i z pełnym zaangażowaniem coś tłumaczyć, objaśniać, pokazywać.

Pan Stanisław, także najwyraźniej uszczęśliwiony takim powitaniem, przysiadł na kanapce z Piotrusiem na ręku. Wysłuchał opowieści malca, nie spuszczając wzroku z jego twarzy.

Piotruś skończył opowieść, wyciągnął rączkę z zabawką i podał ją panu Stanisławowi. Ten wziął grzechotkę czy cokolwiek to było. Na twarzy gościa dostrzegłem wypieki a w oczach skry emocji i wzruszenia.

Pietrucha zsunął się z kolan nowej postaci w jego życiu i pobiegł w stronę kuchni. Obejrzał się i zawołał:

– Appa!

Nieustannie pracuję nad rozszyfrowaniem znaczenia tego słowa. Kiedy dziś patrzę na Piotrowego Ola – myślę, że jestem już blisko pełnego zrozumienia sensu tego okrzyku.