08 marca

RAPORT WOŹNEGO z 08 marca 2023 roku
Miejsce: Korytarz bez słów
Osoby:   Kożuszek
                Skulisko (?…)
                Palce jak dym
                Znikające trwanie
               Wieczko koperty
i cała reszta, równie ważna czyli – nic.

 

– Tak… Widzę, że pan też właściwie jest chyba w podobnej jak ja sytuacji i nierzadko sam sobie zdaje pytanie: czy mam sobie coś do zarzucenia?

Jeśli powiem – mężczyzna, to nie pomylę się, ale aż ciśnie się na usta kilka dodatkowych określeń – zmęczony, udręczony, pokryty szarością.

Patrzył przed siebie. Chyba jednak z rezygnacją. W dłoni trzymał kopertę, białą, niezaklejoną, kciukiem prawej dłoni bawił się uzbrojonym w klej skrzydełkiem, które natychmiast reagowało na każdy ruch. Ujął tę kopertę w obie dłonie i dalej patrzył przed siebie. Wolno wyjął z niej zdjęcie. Widać, wykonane przed laty, przed bardzo wielu laty. Położył je na biurku i ledwie zauważalnym ruchem ręki pchnął je w moją stronę.  Ciągle patrzył przed siebie.

– Nie ja robiłem to zdjęcie. A może ja? Na narty nie jeździliśmy, ale… tak, to mógł być Sylwester? Koniec lat siedemdziesiątych.

Patrzyłem na fotografię i… nie powiedziałem mu tego, pomyślałem – marmurowy uśmiech.

– O, śmiała się głośno, soczyście, ale miałem wrażenie, że ten śmiech jest jak piękny znaczek na kopercie. Taki… tylko naklejony.

Po chwili, po dłuższej chwili opowiedział mi tę historię.

Koleżanka zaprosiła Julkę na zbiórkę starszych harcerzy. Ja akurat broniłem pracę magisterską, byłe psychologiem. Wtedy – poczatkującym i chyba bardziej ja potrzebowałem wsparcia i życiowej pomocy aniżeli byłbym zdolny wesprzeć kogoś i to z problemami takimi jak Julka. Ona właściwie miała jeden problem. Zaufanie. Bała się każdego i z nikim nie wchodziła w bliższe relacje. Miała młodszą od siebie koleżankę i nią się opiekowała. Ale to, jak się później zastanawiałem, to ona, w ten sposób, sama sobą się zajmowała. Przytulała, robiła herbatę, gotowała, ciuchy wybierała. Zajmowała się tą koleżanką z młyna, jakby sama nią była. Czy tylko ja tak to wszystko widziałem?

Powodzenie? Miałą ogromne. Prześliczna, błyskotliwa, potrafiła natychmiast utrzeć nosa największemu cwaniakowi. Taką właśnie ją poznałem. Siedziałem obok mojego profesora, czekaliśmy na rozpoczęcie spotkania, a ona, jak piorun wcielony biegała po całej harcówce.

Siedzieliśmy w sekretariacie. Nagle zadzwonił telefon. Julka podbiegła, uniosła słuchawkę i zaczęła rozmowę. Wtedy pierwszy raz spojrzeliśmy sobie w oczy. Ona urwała rozmowę w pół zdania. Ujęła słuchawkę w swoje dłonie. Zauważyłem, że miała bardzo cienkie i długie palce. Na jednym z nich ledwie zauważalny złoty pierścioneczek. Jego oczko błysnęło, przecięło nasz wzrok, ale ona stała jak zahipnotyzowana.

– Prosimy, wszyscy już są, możemy zaczynać.

Weszliśmy do sali konferencyjnej. Julka stała dalej przy biurku i ciągle trzymała tę słuchawkę. Profesor zagaił, mówił, że jak opowiem o szczegółach, zapytał, czy ktoś do niego ma jakieś pytania.

Wtedy dyskretnie wyszedłem z sali i podszedłem do Julki. Jeszcze nie wiedziałem, jak ma na imię. Nic o niej nie wiedziałem. Ale czułem, że nie muszę, że wszystko poza nią, tutaj, jest zbędne.

Wtedy ona odłożyła słuchawkę, ujęła mnie pod ramię, uśmiechnęła się tak promiennie, platynowo i słonecznie zarazem. Tak, to było to słowo – ona była słoneczna.

– Zdaje się, że ma pan nam coś ciekawego do powiedzenia? – usłyszałem od harcmistrza, gdy razem z Julką stanęliśmy przy stole prezydialnym. Ona wysunęła swoją dłoń spod mojego mankietu i spojrzeniem, jego zupełnie niewyczuwalną siłą, posadziła mnie na krześle.

Po spotkaniu nigdzie jej nie mogłem znaleźć.

– Julka? A niech pan wyjrzy za drzwi, na dziedziniec. Jeśli wieje jeszcze wiatr to ona tam może być razem z nim.

Kilka dni później czekała na mnie przed uczelnią. Byłem po pierwszych własnych zajęciach – ćwiczeniach z moimi studentami. Miałem malucha. Stał na parkingu, chciałem jej zaimponować. Ona, oparta o murek przed pobliskim parkiem, widząc, że idę w jej stronę, odwróciła się i wolno poszła w stronę parku. Gdy się zrównaliśmy, ukłoniłem się i już chciałem zapytać… Wtedy uniosła dwa palce w stronę moich warg, nakazując im milczenie. Znów wsunęła tę swoją nieprawdopodobnie giętką dłoń pod mój mankiet, ledwie wyczuwalnie oparła głowę o moje ramię i kazała mi iść przed siebie. Nie wiedziałem, nie zrozumiałem, nie pojmowałem, kim jest, o co jej chodzi, dlaczego nie chce rozmawiać?

Spróbowałam jeszcze raz się odezwać, zakazała mi gwałtowniej niż poprzednio, ale dłoń wsunęła w moją, zastąpiła mi drogę i wtuliła się we mnie, głośno oddychając.

Pomyślałem, wtedy – a gdyby przyszedł do mnie pacjent i opowiedział mi taką mi historię żądając pomocy – co powinienem zrobić? Powiedziałbym, że nie wiem, nie znam się, nie jestem psychologiem.

Wróciliśmy na parking. Zaczął padać deszcz. Pojedyncze krople padały na bruk.

– Mam auto…

Ścisnęła mnie mocno za ramię.

– Mam w aucie parasolkę, przyniosę.

Poluzowała uścisk zezwalając, aby pobiegł do auta. Nie wiem, jak działają siedmiomilowe buty, ale popędziłem z nadzieją, że wrócę do niej jeszcze szybciej. Ale… Ale jej już nie było.

Przez tydzień chodziłem jak struty. Pójdę do tej harcówki, dowiem się, znadę ją. A jak mi znów odpowie tamta dziewczyna, żebym sprawdził, czy wiatr wieje na podwórku, to co?

– Telefon, do pana. Jak pan skończy, proszę zamknąć mój gabinet i klucz oddać w portierni.

Podziękowałem profesorowi, podniosłem słuchawkę.

– Halo, kto mówi?

Cisza. Nie musiałem powtarzać pytania. Wiedziałem, że to ona. Nie, nie słyszałem żadnych odgłosów ani oddechu. Zupełna cisza, jak w kosmosie. Przełożyłem słuchawkę do drugiej ręki, a prawą lekko wysunąłem, aby ona mogła się znów po niej wśliznąć na moje ramię. Znów poszlibyśmy alejką, ona ledwie wyczuwalnie dotykałaby mojego ramienia i patrzyła przed siebie. Wyraźnie widziałem jej profil, wąskie usta, z dyskretnie zarysowanym konturem. Pomyślałem – uśmiecha się… kameliowo.

Stałem ze słuchawką telefonu przy uchu. Nie próbowałem rozmawiać. Już się oswoiłem z tą sytuacją i – przyznam – zaczynałem ją akceptować. Nagle trzask w słuchawce i po chwili, jak to w tamtych czasach bywało – usłyszałem długi, przenikliwy sygnał: piiiiiiiiiiiiiiii.

Trzecie spotkanie… Nie, ja tego do dziś nie rozumiem…

Kilkanaście dni później wracałem popołudniowym pociągiem z Warszawy. Pogoda była kiepska. Dochodziła północ, wszyscy pasażerowie biegli na postój taksówek. Julka stała przy schodach, którymi można było przechodzić nad peronami. Chwyciła mnie za rękę i niemalże wrzuciła do taksówki, która stała tuż przy tych schodach. Kierowca ruszy z miejsca, a ona wsunęła mi gorącą, rozpaloną dłoń pod mankiet koszuli. Zupełnie straciłem orientację, dokąd jedziemy. Minęliśmy nasz Wydział, apotem jakieś zielone szaleństwo Pogodna tylko migało za oknami taksówki.

Weszliśmy do starej kamienicy, drzwi po prawej, na wysokim parterze. W pokoju ciemno. Okno zasłonięte, ale zza story dobiegało światło ulicznej latarni. Zobaczyłem, jak podchodzi do łóżka, zsuwa z siebie ten kożuszek, który nosiła nawet latem. Stała odwrócona do mnie tyłem.

Podszedłem, nie zastanawiałem się nad niczym, nie analizowałem, nie szukałem zrozumienia… swoją lewa rękę lekko odchyliła do tyłu żądając abym podał jej moją dłoń.

W tym momencie posypał się zewsząd jakiś złoty piasek, a szelest skrępowanych rąk był coraz bardziej tłumiony drżeniem jej całego ciała. Narastał i narastał, i zamienił się w wodospad dławiąc, odcinając ją od powietrza.

Rano obudził mnie wrzask ptactwa, któremu jakiś staruszek rzucał ułomki czerstwego pieczywa. Wróble tarzały się w ciepłym piasku i w zmąconej wodzie kałuży, po nocnym deszczu. Całe to bractwo wyśpiewywało swoje motety i madrygały na chwałę beztroskiego, wróblowego żywota.

Byłem sam w tym mieszkaniu. Nie zdradzało zrazu, że mieszka tu ktoś na stałe. Na kartce, na stole widniała wiadomość. Odciśnięte usta, wilgotne gruba warstwa szminki.

Minął. rok. Nie byłem w stanie się pozbierać. Nie znalazłem sposobu, jak Julkę odnaleźć. Pytałem, wracałem na nasze stare miejsca. Stres narastał a bezradność porażała. Przecież nie jest możliwe, żeby człowiek zginął, przepadł bez śladu. Wszyscy ją znali, lubili, ale nikt nie wiedział, gdzie ona jest?

– Julka… Cała ona… – skwitowała moje zatroskanie jej, jak sądziłem, najbliższa koleżanka – To mit. Ona mnie traktuje tak samo jak ciebie. Ja nie wiem, jakim cudem ona pozwoliła ci się z nią spotykać. Normalnie – to ona na nic sobie nie pozwalała!

Wręcz odwrotnie – pomyślałem. Wręcz odwrotnie, to wampir, wysysa siłę życiową, masakruje mnie. Zaraz minie rok, jak się nie odezwała.

– A co się w twoim życiu w tym czasie zmieniło?

– No, co, a co się miało zmienić? Pracuję, piszę parce doktorska…

– No. Normalka. Zdolniacha z ciebie….

– Ożeniłem się.

Nawet nie drgnęła. Zapięła torebkę, przewiesiła ja przez ramię. Gdy chciałem wstać, dała mi wyraźny znak.

– Zostań…

Dlaczego ja wszystko muszę skomplikować? Ja? To ja tu jestem winny? To szaleństwo.

– Ile mogę czekać? Szukałem jej. Każdego o nią pytałem. Omal nie osiwiałem. Tak, straciłem wiarę. Prawie rok, co miałem robić…

Wyjrzałem przez okno.

Julka stała po drugiej stronie ulicy i z daleka patrzyła na mnie.  W pierwszej chwili pomyślałem, że to przywidzenie, że mam jakieś omamy. Wstałem od stolika i zacząłem iść w jej stronę. Tak, to ona, ten jej futrzany kubraczek, w środku lata, jasne, ona! Przyspieszyłem kroku.

– Proszę pana – głos kelnera dopadł mnie tuż przy wyjściu z kawiarnianego ogródka.

– Zaraz wracam, sekundę, zaraz zapłacę.

Wystarczyło jedno odwrócenie głowy, ułamek sekundy, żeby Julka, tak jak się pojawiła – zniknęła.

Minęło dwadzieścia lat. Ten kelner z kawiarni przy parku postarzał się chyba bardziej niż ja. Przychodziłem tam i bywam regularnie także dziś. Któregoś dnia usłyszałem za sobą głos.

– To ty?
Poderwałem się na równe nogi. Serce waliło mi jak młotem. Odwróciłem się gwałtownie, wyciągnąłem ramiona i … objąłem jakąś kobietę, która, tak… to ta jej koleżanka z harcówki.

– A gdzie Julka? Jest tutaj z tobą? Powiedz, tak się cieszę, gdzie jest Julka.

Przyjaciółka, ta niby najlepsza usiadła ze mną przy stoliku.

– Trzy lata temu. Też dowiedziałam się przypadkiem. Z nikim się od lat nie kontaktowała. Wyjechała nad morze. Ale nie wiem, czym się zajmowała. Parę osób ją widziało, ponoć zawsze chodziła w tym swoim futerku… Śmieszne trochę. A co u ciebie? Posiwiałeś…

Kilka miesięcy później w bazie danych odszukałem alejkę, kwaterę, numer…

Pojechałem.

Róże kupiłem takie herbaciane, jak jej kożuszek. Cmentarz niewielki, ale zauważyłem, że od dłuższej chwili kręcę się w kółko. Spojrzałem na kartkę. No, wszystko się zgadza, to musi być gdzieś tutaj… Może tam? Albo z drugiej strony? Wróciłem do bramy, patrzę na rozkład, 300 metrów, potem dwa razy prawo i raz w lewo i na samym zakręcie powinno być to miejsce…

Nie znalazłem.

Nie mogłem wprost uwierzyć. Ta myśl mnie paraliżowała. Przecież jest w internecie, w biurze potwierdzili alejkę i kwaterę…

Czekałem do zupełnego zachodu słońca. Już bramę zamykali.

– Pan na kogoś czeka?

Wstałem, położyłem kwiaty na ławce i ruszyłem w stronę parkingu.

– Kwiaty pan zostawił…

– Tak, ktoś po nie przyjdzie, później.

Mężczyzna uniósł fotografię. Patrzył ciągle przed siebie. Wolno chował ją do koperty, której wieczko tak łagodnie sprężynowało.

– To było dziesięć lat temu. Nie wiem, czy gdybym teraz do niej pojechał, pozwoliłaby mi się odnaleźć? Rozwiodłem się, dzieci się porozjeżdżały. Któregoś razu córka zauważyła to zdjęcie.

– Fajna, kto to? Śmiesznie ubrana?

– A, a to… studentka.

– No ja takich zdjęć moim wykładowcom nie daję.

– Bo nie masz takiego kożuszka…

Roześmiała się, ugryzła jabłko aż sok trysnął wokół i pocałowała mnie w policzek.

– Zobaczymy się na święta. Też sobie kupię taki kożuszek.

Kupiła. Identyczny.

– Co, ty płaczesz?

– A nie, coś tak mnie zaswędziało, długo siedzę i piszę – skłamałem, a córka wyściskała mnie i wręczyła świąteczny prezent.

– Tato, poznaj, to mój kolega. Ma tak samo na imię jak ty. I też studiuje psychologię!

Spojrzała na chłopaka, ujęła mocno jego ramię, przytuliła się do niego. Wysoki, czarne brwi, ciemne, granatowe oczy. Ona, obok, drobna, zgrabna, w takim krótkim futerku.

– Mówi, że nie może mnie zrozumieć. Wszyscy psychologowie są tacy mało lotni? – córka roześmiała się serdecznie, głośno i beztrosko. Ale, jakby to nie ona się śmiała.

Mężczyzna chrząknął, wolno dosunął krzesło do biurka. Staliśmy naprzeciwko siebie. Miałem wrażanie, że w tej chwili jakby ktoś pobiegł w głąb korytarza, jak wtedy, moja córka wybiegła do drugiego pokoju. Obaj, patrzyliśmy sobie w bezradne oczy. Tak sobie myślę, że w tym człowieku tylko one się nie zmieniły. Ciągle kogoś wypatrują.

– Zaszedłem właściwie bez specjalnego celu. Mam tylko to zdjęcie. Pomyślałem, że może gdzieś mógłbym dowiedzieć się czegoś więcej? – spojrzał na mnie z nieukrywaną nadzieją.

Podałem mu rękę, wymieniliśmy mocny, długi uścisk. Uśmiechnąłem się do niego.

Patrzyłem, jak znika w głębi korytarza. Wróciłem do biurka. Na jego skraju zauważyłem, tak, to była koperta. Jej wieczko sprężynowało przy najdrobniejszym dotyku.

Add Comment