05 stycznia

(fragmenty)

– Tak się rozglądam, ale lustra nigdzie tu nie widzę?

Okulary zsunąłem z nosa i rozejrzałem się wokół. Przesłyszałem się?

– No tak, komu tutaj przydałoby się lustro…

Głos dochodził… zewsząd. Był miły, prawie mezzo i wyraźnie zaniepokojony.

– Proszę się nie rozglądać. Mnie pan nie zobaczy. Przynajmniej bez lustra.

Wstałem, odruchowo wsunąłem rękę do kieszeni w nadziei, że może w którejś z nich znajdę latarkę. Obejrzałem się za siebie. Dopiero teraz zauważyłem, że nigdzie nie widzę wyłączników świateł. Z sufitu nie zwisał żaden żyrandol. Nie było też kinkietów.

– Niech się pan nie denerwuje. Nie jestem duchem…

No, nie powiem, poczułem się zaszczycony. Jeszcze nigdy nie miałem przyjemności bezpośrednio z…

– Jestem cieniem. Tylko w lustrze mogę siebie odnaleźć.

Moje zakłopotanie było coraz większe. Wysunąłem szufladę, otworzyłem drzwiczki po lewej stronie biurka. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że w ogóle stoi tu jakieś biurko. Ale lustra – ani śladu. Może w garderobie? Albo w toalecie? No tak, ale gdzie by to było? Tak wiele tych drzwi, nie pamiętam, abym na którychś z nich widział informację lub plakietę: Szatnia.

Zapanowała cisza. Nagle usłyszałem charakterystyczny dźwięk otwieranej puderniczki. Po chwili – w pomieszczeniu rozpłynął się miły zapach kasztanów, które rosną… tak, pamiętam, na niewysokim wzniesieniu w Ziemi Ognistej. Nie wiedziałem, że są perfumy o tym zapachu. Potem dobiegło mych uszu jedyne w swoim rodzaju pyknięcie warg, delikatnie sklejonych świeżą warstwą szminki. Makijaż gotowy. Ale…

– Od tylu lat nigdzie nie mogę znaleźć lustra…

W tym głosie nie było ani cienia skargi czy pretensji. Tylko prawdziwa dama potrafi nadać zdaniu taką intonację by to słuchacz poczuł się dotknięty, a wręcz skarcony z pozoru niewinnie rzuconą uwagą. No, nie mam lustra i co w związku z tym? Już chciałem to powiedzieć, gdy głos zaśmiał się perliście, tak serdecznie, ale z wyraźnym dystansem do wszystkiego.

– Idiotka…. Jaką trzeba być idiotką, żeby mężczyźnie powiedzieć: będę twoim cieniem, tylko kochaj mnie… Ha, ha ha…

Rzeczywiście, dość zaskakująca relacja w związku, który z natury swej inaczej powinien sytuować wzajemne relacje partnerów. Dlaczego cieniem? Za cenę miłości!? Warta jest takiego poświęcenia? W tej chwili przypomniałem sobie, o, mój Boże, tę dziewczynę, której imienia nigdy nie poznałem…

Spotkaliśmy się w kinie. Ona siedziała w rzędzie za mną, z lewej strony, zaledwie kilka miejsc dalej. Patrzyła na ekran, a ja tylko na nią. Zauważyła to, choć ani razu nie spojrzała mi w oczy. Wychodząc z kina wyraźnie utrzymywała dystans kilku kroków i wodziła mnie przez rozdyskutowany tłum, aż wyszliśmy na szeroką, wielką aleję, porośniętą nieskończenie długim szpalerem kwitnących lip. Wieczór zapadał wolno, był przedsionek lata, ciepłe powietrze niosło zapachy spadające z drzew. Szliśmy tak trzy, może cztery kilometry. Ja wpatrzony w jej sylwetkę, ona – tylko przed siebie, z głową lekko odchyloną do tyłu. A ja nieustannie odtwarzałem szczegóły jej twarzy. Ciemne mocno osadzone oczy, włosy spięte w kitkę, ale potarganą burzanem loków. Wargi miała raczej wąskie może po to, by nie przesłaniały bielusieńkich zębów. Widziałem, jak w kinie się uśmiechnęła. Nigdy wcześniej nie widziałem uśmiechu tak namiętnego. Dopiero po latach zrozumiałem jaką uśmiech ten miał moc i dlaczego tak mnie elektryzował? Miała na sobie ciemnoczerwoną bluzkę, a na szyli, bardzo krótki łańcuszek z jakimś przezroczystym kamykiem. Odbijał refleksy z ekranu kinowego, niczym latarnia morska sygnalizował – tu jestem, nigdzie indziej nie patrz. Tutaj, tylko tu! Wisiorek jak kalejdoskop, mamił refleksami i dobrze mnie nastrajał, był taki wesoły, beztroski jak to wszystko, co się wtedy we mnie działo. Tak, mogliśmy mieć po piętnaście, szesnaście lat? Ona nieustannie swingowała, nie oparła się o fotel ani razu. Gra świateł w kinowym półmroku wyraźnie obrysowywała jej sylwetkę, podkreślała, że wie, jak przyspieszać mój oddech. Ta jej bluzka uwydatniała kryjące się pod nią tajemnice. Nic, zupełnie nic o nich wtedy nie wiedziałem. Ale czułem, że to już czas, że niebawem, może dziś muszę stawić im czoła! Gdy po zakończeniu projekcji wstała z fotela, zaczęła kręcić się, obracać, pochylać, dłonią odrzuciła włosy, obciągnęła tę ciemną czerwień, którą krępował cieniutki paseczek, taki czarny, błyszczący jak źrenice jej oczu. Ładnie dobrany – powiedziałbym dzisiaj. Wtedy, w szumie szurającego do wyjścia tłumu idealnie wychwyciłem delikatne stuknięcia obcasików jej pantofelków. Lakierki! Podziwiały rozkloszowaną spódniczkę, która zarzucała się to raz w jedną, raz w drugą stronę. I te dłonie, cieniutkie palce, wyprostowane jak stopy baletnicy, a po chwili cudownie wygięte w sposób, który mógł świadczyć o tym, że śmiertelna osoba nie jest w stanie tak układać dłoni, malować nimi wszystkie – jak powiedziałbym dziś – namiętności i pobudzenia!

Szedłem za nią, a raczej wchodziłem w tunel, jaki sobą otwierała. Trzymałem dystans, nie chciałem, aby jakiś przypadkowy podmuch wiatru zamknął, zakłócił lub pomieszał tę aurę, którą dziewczyna rozsiewała na wszystkie strony. Jedyny raz w życiu widziałem kobietę w jej kwintesencji.

Phuuuuu….

– No, nic tu już po mnie. Pójdę już. Napatrzył się pan chyba dość dokładnie. Ale kolczyków pan nie zauważył…

Dłonią próbowałem znaleźć okulary, które pewnie położyłem gdzieś tu, na blacie biurka. Gdzie one są, przecież nigdzie indziej być nie mogą! Wtedy usłyszałem… delikatne, oddalające się kroki. I ten dźwięk, tak charakterystyczny, jaki wydają malutkie pantofelki na niewysokim obcasie. Lakierki, czarne i błyszczące.

 

 

Add Comment