11 marca

RAPORT WOŹNEGO z 11 marca 2023 roku
Miejsce: Korytarz promenadowy
Osoby:   Zdjęcie czarno-białe
                Skulisko (w domu)
                Ociekanie wodą
                Za ręce
                Złomowiska
i cała reszta, równie ważna czyli – nic.

WERSJA AUDIO:

Zimno, mokro, a pod podeszwą butów dźwięk, jak odgłos ciągnionej po podłodze wiolonczeli. Niby to jej się nie chce, ale ewentualnie czemu nie, tylko może warto zaczekać na innych, a nie tak, samotnie, znów grać te suity bachowskie…

Że też każdy gra je na swój sposób. A mają nuty. W nich jest wszystko zapisane.

Gdyby inżynierowie z taką dezynwolturą budowali rakiety kosmiczne jak muzycy grają dzieła wielkich kompozytorów, bylibyśmy w podboju kosmosu na poziomie skupu złomu, jaki zawsze nas, chłopaków z rowerami pociągał.

– Jedziemy?

I kawalkada ruszała. A przy skupie łaziliśmy naokoło placu, patrząc przez płot, czegóż to tam nie ma. Dziś przejeżdżam obok tego składu. Z maleńkiego placyku – rozrósł się do wymiarów, no, małego państwa to może zbyt dużo powiedziane, ale księstwa – na pewno. Jak okiem sięgnąć – tylko wraki samochodów. Cóż za z jednej strony bogactwo dla obserwatorów, a z drugiej, jak mawiał Art Buchwald – znak czasu. Pisał, jeśli pamiętam: cechą wielkiego miasta jest to, że wielkie miasto szpitalami dla wariatów obrasta…

A wtedy – na tamtym złomowisku chodziły chłopy w fufajkach, z przyklejonym do dolnej wargi petem, kaszlący, w gumowcach, spodniach waciakach, rękach niedomytych od dziesięcioleci. Zatrzymywali się nad kawałkiem wygiętej rury, zwiniętego z bólu po bombardowaniu kłębowiska stalowych drutów jakiegoś zbrojenia. A tam – to chyba fragment osłony czołgu. Sporo elementów gąsienic. Samochody? Wolne żarty. Zbyt cenne na wysypisko śmieci.


Wszedłem na ten długi fragment promenady. Z daleka zauważyłem jakieś zbiegowisko. Myślałem, że to może kursantki albo seminarzystki, po wczorajszych szaleństwach na parkiecie wyległy jak morsy na plaże, by zażyć świeżego powietrza, dostarczając jednocześnie atmosferze niewyczerpane zasoby antyozonu, zalegającego w ich płucach i gardłach, lekko już zachrypniętych. Ale… właśnie podjechała karetka. Dwóch ratowników pochyliło się nad leżącym.

Nie chciałem przeciskać się przez tę grupę, która zajęła całą szerokość promenady. Zauważyłem starszego mężczyznę, który biegał wokół kobiety leżącej na zmrożonym chodniku. Zauważyłem też małą czarną torebkę. Leżała wśród krzaków dzikiej róży, porastających całą niemal długość tej części spacerownika.

Podniosłem torebkę, była otwarta, jej zamknięcie od dawna nie działało, a oba wieczka dociskane były zwykłą gumką recepturką. Na wierzchu – zdjęcie. Pod tym kątem trudno było je rozpoznać. Na pewno dwie postaci, obok siebie, ona chyba miała welon na głowie.

Lekko wyciągnąłem przed siebie rękę z torebką, ale jedynie po to, by zasygnalizować, że jest, że nie zginęła. Ten mężczyzna zauważył mnie.

– Potrzymasz pan chwilę, widzisz, co się stało…

Kobieta nie płakała, nie pozwalała siebie dotknąć, leżała, lekko uniesiona na jednym łokciu, w pozycji bardzo niewygodnej. Ratownicy nie byli w stanie jej przenieść na nosze. Drugą ręką raziła ich gestami, jak zaatakowana kobra – krótkimi, gwałtownymi, manifestując wolę, jakiej nie byłaby w stanie wyrazić słowami.

Te lśniące i jaskrawe kurtki ratowników… Zdjąłem moją wycieruchę i podałem ratownikowi. Zrozumiał w lot. Wspólnie z mężem kobiety pożyli ją na noszach.

Karetka odjechała, my dwaj zostaliśmy na promenadzie.

Mężczyzna wziął ode mnie torebkę. Zgrabiałe z zimna, mokre i widać, spracowane, ale nie tak jak u pianisty palce, próbowały zapiąć torebkę.

Wyjął to zdjęcie. Było owinięte w strasznie postrzępiony kawałek jakiegoś foliowego woreczka. Czarno białe, klasyczne, których powiększenie kiedyś zawsze wisiało w sypialni bogobojnego domu.

– Osiemdziesiąt trzy. A miała siedemnaście. Ja dwadzieścia dwa.

I co? To wszystko? Koniec opowieści?

Mężczyzna postąpił krok do przodu, wolno przyklęknął… coś jeszcze podniósł z ziemi.

– No, tak mi jakoś błysnęło coś w słońcu… Jak ona mogła zgubić obrączkę? Przecież ona taka, panie, to taki typ człowieka…

Głos grzązł mu w gardle. Mówił coraz ciszej. Zamilkł.

– Ja powiedziałem – była?

Położył swoją rękę na moje ramię. Mój Boże, jaka ciężka! – pomyślałam. W drugiej trzymał tę obrączkę.

Od strony ulicy podjechał samochód policyjny.

Mężczyzna wsiadł do auta. Drugi policjant zrobił kilka zdjęć. Podałem mu fotografię, którą mąż kobiety wyjął z jej torebki.

– Do widzenia.


Tak nie lubię tych pustych słów: wszystko na pewno będzie dobrze, wszystko się ułoży…Nic się nie martw! Skąd w ludziach tyle naiwności i…. i… nie wiem, jak nazwać, to… uciekanie od nazywania rzeczy ich imieniem.

Tym starcom nic się już nie ułoży. Nie będą biegać i skakać. Ona pewnie złamała miednicę, on w domu nie podąży tylko dla niej zarezerwowanymi ścieżkami, dzięki czemu, mimo tak pięknego wieku, byli w pełni samodzielni i niezależni.

– Klamocieje człowiek – rzadko, ale bywało, mawiał ojciec.

Kabina jeszcze dobra, myślałem idąc dalej, przypominając sobie tamte złomiska samochodów, ale bez kół – nie pojedzie.


Zaraz za schodami – rodzinka na spacerze. Chłopiec wyrwał się do przodu, chciał popchnąć starszego o kilka lat brata, ale sam się przewrócił prosto w lekko tylko zmrożoną kałużę. Rodzice w niezmienionym tempie podeszli do chłopaka.

– Wstawaj. Teraz przez cały dzień będziesz chodził cały mokry.

Jego młodsza siostra uniosła rączkę szukają dłoni ojca. Lekko cofnęła się, chowając za jego nogę.

Kałużowy chłopak stał na środku promenady jak strach na wróble. Woda wolno ściekała z jego nieprzemakalnego kombinezonu. Patrząc spode łba, z ustami wygiętymi w podwójną podkówkę zrobił krok w stronę matki. Ujął jej dłoń. Karawana ruszyła w dalszą drogę…


Przy oblodzonym zejściu z promenady, a to ledwie kilka schodków, zatrzymały się dwie kobiety. Jestem pewny, że obie tańczyły kiedyś w Casino de Paris. Te stroje, szale, broszki, kapelusiki, buciki. Dwa małe antykwariaty na spacerku.

Podszedłem do tej, która trzymała się ramienia koleżanki, która z kolei wpiła się pałacami w ultratwarde tworzywo kompzytowe, z jakiego zbudowana jest promenada. Madame z ustami wymalowanymi przy użyciu cyrkla spojrzała na mnie oczami na pewno zakropionymi błękitną kroplą.

– O, popatrz Róziu, ten pan na pewno nam pomoże. Młody człowieku, czy może pan pomóc mojej koleżance. Ja tu zaczekam. Róziu, nic się nie bój, ten pan nic ci nie zrobi. Zaraz do ciebie zejdę, słyszysz, co do ciebie mówię? Róziu, kochanie…

Przerażona staruszka, jak zagubiony krążek hokejowy wystrzelony niezwykłym uderzeniem kija życiowego, jeszcze przed naszą erą wibrowała, drżała, chciała pokazać, że w pełni panuje nad sytuacją i wcale nie jest bezradna…

Trochę żałowałem, że podałem jej ramię. Prościej byłoby ją po prostu znieść. Przecież ona nic nie ważyła, a kiedy poprosiłem, żeby mocno ujęła moje ramię, kiwnęła główką, ale ja uścisku nie poczułem.

– Proszę się nie fatygować ja sama zejdę – usłyszałem głos koleżanki tej damy, sprowadzonej przeze mnie na właściwą, bezpieczną już drogę. – Już, już schodzę, może z tej strony będzie lepiej? Albo może jednak z tamtej?

Sprowadziłem obie. To miłe uczucie, uśmiechałem się w duchu… Mam dzisiaj branie, jak rzadko kiedy!


Po co dwojgu ludziom ręce?

A gdyby ich nie mieli? Wielu jest takich, którzy mają obie, ale tylko dla siebie. Tyle lat tędy chodzę. Gdyby promenadę podzielić na dwa pasy: dla trzymających się za ręce i innych, to ten pas: inni, byłby zatłoczony.

To strasznie banalne rozważać czym ten gest jest dla dwojga ludzi? Zaraz pod raportem pojawią się komentarze o bliskości, o wzajemności, cieple, beble, kneble i majonez kujawski. Cała ta psychologiczna mermelada o uczuciach, o więzi, bliskości, potwierdzeniu, upewnieniu, o związku… A ja sobie do tej skakankowej wyliczanki dodałem takie jedno tylko, pewnie za długie uzasadnienie: ciągłe odnawianie.

Pamięta się ten pierwszy dotyk. Ten dotyk, to jak połączenie dwóch przewodów, czego wynikiem jest światło żarówki. To także pewna forma zwarcia. Zewrzyj dwa przewody elektryczne… Trzask, iskry, bezpiecznik… Cisza i ciemność, co najwyżej półmrok. Stan zerowy. Po takich emocjach – trzeba teraz wstać, usunąć przyczynę zwarcia, przywrócić zasilanie, uporządkować rumor. Zadanie nie przymierzając – na całe życie.

Wolisz ten pierwszy wariant? Rzadki… Prawie już niespotykany…


W tym pudełku z listami był też kosmyk włosów. Hm… Dawało się sobie zdjęcia, robiło wpisy do pamiętnika, a w przypadkach wskazujących na niedwuznaczną relację – można było podarować komuś loczek. Taki pędzelek. Na przewie albo w czasie lekcji miziało się takim omykiem swoje wargi, policzek, powiekę. Ale tak, żeby ona to widziała.

– Jak nie przestaniesz, to ci go zabiorę – grzmiała w trybie „oby nie”. Odwracała się na pięcie i wypięta, bo już miała pewne ku temu warunki, odchodziła.

No, a jeśli na kolejnej lekcji omyk nie poszedł w ruch, zakrywała twarz włosami, odwracała się, uciekała.

– Nie chcę cię znać! Nic dla mnie nie znaczysz. Idź sobie.

Faceci, jak faceci. Jak im kto coś tak dobitnie mówi, a byli kiedyś lepiej niż dziś wychowani, szli, rzeczywiście… Do innej.


Och, ten kosmyk….

A mówią, że to od machnięcia skrzydeł motyla w puszczy amazońskiej losy świata zależą…

Co oni wiedzą o życiu. Tyle samo, co o nutach. Zapisane, a przez każdego czytane inaczej.

Add Comment