15 stycznia

– Proszę pana, proszę pana!

Mężczyzna chwycił moje ramię i zadyszany, wyraźnie podekscytowany nieskutecznie starał się uspokoić oddech. W drugiej ręce trzymał zdjęcie.

– Tu, proszę, proszę popatrzeć. Potrzebna pomoc. Ktoś musi tam pójść i pomóc temu człowiekowi. Idzie zmierzch, nie jest za ciepło, a on, tam…

Kurczowo trzymał się mego ramienia, był chyba trochę jednak niższy ode mnie, bo ciągle nie widziałem jego oczu. Podeszliśmy do krzesła. Usiadł. Czułem jego zziębniętą dłoń, widziałem twarz lekko zmoczoną pierwszymi kroplami styczniowego deszczu. Nerwowo poruszał wargami.

– Tam ktoś musi pójść. Łatwo go znajdziecie. Zrobiłem zdjęcie. Ma mniej więcej tyle lat co ja. Zgarbiony, o lasce. Na pustej plaży. Żywej duszy wokół. Idzie noc, będzie wiało. On tam drepce w miejscu, rozgląda się, nie wie, w którą stronę iść? Nogi w mokrym piasku, pan rozumie, to nie najlepsze podłoże do szybkiego marszu. Szczególnie dla starszego człowieka…

Spojrzałem na zdjęcie, które trzymał w ciągle drżącej dłoni. Teraz zobaczyłem wyraźnie… Morski brzeg, szary, późno popołudniowy dzień styczniowy. Morze w miarę spokojne. Krajobraz niemal pozbawiony jakichkolwiek przejawów życia. Lekko falująca woda nie jest dowodem na to, że się mylę… To wszystko widać na zdjęciu.

– Nie wiem, jak długo ten człowiek tam stoi, może dostać zapalenia płuc, ale…  On mógł się zgubić. A ja wiem, co to znaczy, jak nagle uświadamia pan sobie, że jest w miejscu sobie nieznanym. Czy ktoś tam po niego już idzie?

Delikatnie wyjąłem zdjęcie z jego dłoni, wolno obróciłem, aby również on mógł na nie raz jeszcze popatrzeć. Mężczyzna odwrócił głowę i bardzo się ożywił, patrząc mi prosto w oczy.

– Tak, tak, to jest dokładnie to miejsce. Tam trzeba jak najszybciej pójść!

– Ale… Tu nikogo nie ma.

— Jest, zapewniam pana, ja to zdjęcie zrobiłem przed chwilą. Ile czasu minęło zanim do pana przyszedłem? Pięć minut? Nie więcej jak dziesięć.

Jego wzrok zdradzał, a wyraz twarzy tylko podkreślał jakiś niepokój, który narastał w sposób zrazu prawie niezauważalny, ale już paraliżujący.

– On tam jest! Może odszedł na chwilę, może szuka wyjścia z tego miejsca. Niech pan chwilę zaczeka, on tu zaraz wróci. Ale niech pan nie traci czasu. Nadchodzi noc. Słyszałem prognozę pogody. To nie będzie cicha noc…

Przez cały czas trzymał moje przedramię. Teraz wyczułem jeszcze większy uścisk. Patrzył na zdjęcie, jak człowiek upatrujący łodzi ratunkowej, której nie widać, bo coraz wyższe fale przesłaniają cały horyzont.

– Jest, on tam jest… Może na chwilę poszedł w lewo, zaraz, zaraz go pan zobaczy… Chwila cierpliwości… Nie odszedł daleko…

Po drugiej stronie osady, na wysokim i niezwykle stromym klifowym wybrzeżu jest taki punkt widokowy. Panorama niemal jak z kosmosu. Ochronna barierka zawęża taras widokowy pod dość ostrym kątem. Chciałem zrobić zdjęcie, podszedłem. Ekspozycja doskonała, ale, ale ten metr, dwa metry w lewo – byłaby jeszcze lepsza. Przeniosłem jedną nogę ponad barierkę, drugą i przyklejony do pni drzew, których korzenie w połowie zwisały nad urwiskiem, z mocnym biciem serca podszedłem do punktu, z którego przestrzeń właściwie jawiła się tak samo, jak ta, widziana z platformy widokowej. Ale coś nieodparcie pchało mnie dalej. Poszedłem. Niepokój nie słabł ani na chwilę. Ukazała się moim oczom przyroda eksplodująca wiosenna beztroską, odgrodzona od szlaku – jak nimfa w kąpieli bez najmniejszego podejrzenia, że ktoś mógłby ją podglądać. Robiłem zdjęcia jedno po drugim. Wyjąłem kamerę, drugą nałożyłem na tę główną, pod nieco innym kątem i z obiektywem o zmiennej ogniskowej. Za jednym kadrowaniem – dwa ujęcia. Już w uszach grała mi muzyka, już wyczuwałem tempo montażu, sposób miksowania ujęć. I nagle, zakręciło mi się w głowie. Ta zieleń, ta woń, to miejsce? Nie wiem, wracam tam myślami do dziś. I nie mogę zrozumieć, przy moim dość asekuranckim i poważnym traktowaniu życiowych zakazów – czy rzeczywiście mógłbym się porwać na tak nierozsądny krok, jak przeskok przez barierkę, kilkumetrowe przecieranie się nad urwiskiem, po ściółce wysuszonej na wiór, niczym nie związanej ze stałym gruntem? Jak stamtąd wyszedłem – nie pamiętam. Kiedy jednak patrzę na te zdjęcia widzę, że tam byłem. Czuje to porażające piękno i… paniczny strach.

– Może ja tam pójdę z kimś od państwa, pokażę miejsce, będzie szybciej. Po co narażać człowieka na stres, na nerwy?

Z kieszeni wyjął kaszkiet, taki klasyczny, w szkocką kratę. Spod palta wyciągnął szalik, równie jak czapka – tradycyjny, jedwabny. Z lewej kieszeni wystawała skórzana rękawiczka. Markowa.

Raz jeszcze uniosłem lekko zdjęcie, aby mężczyzna mógł na nie popatrzeć.

– Tak, tak, lepiej idźmy w to miejsce, bo on może się jeszcze bardziej oddalić od tego punktu, a wtedy trudniej nam będzie go znaleźć. A – jak pan pewnie już wie – prognozy na dziś są nieprzychylne, ma silnie wiać…

– Bardzo ułatwiłoby nam poszukiwania, gdyby zechciał pan lepiej opisać tego człowieka. Choćby to, jak był ubrany?

– Już, oczywiście, słuszna uwaga, widzę, że pan zna swój fach. Proszę pana, ja myślę, że był w podobnym wieku, co ja, nawet chyba takiego samego wzrostu. Ortalionowa szubka z podbitką, taka na trzy czwarte, do połowy uda. O, widzi pan? Taka, tu, do połowy uda. Kaszkiet, zapamiętałem dobrze, bo sam taki noszę. Miał zapewne szalik, bo kto w taką pogodę wychodziłby z gołą szyją? I wyraźnie widziałem – miał skórzane, czarne rękawice. Na obu dłoniach. Opierał się na lasce. Tak, jak to robią ludzie, którzy mają zwyrodnienia w stawie biodrowym. Jeśli będzie pan tak uprzejmy i poda mi moją laskę to zademonstruję. Ja miałem kiedyś wypadek, zrazu niegroźny, ale po latach okazało się, że doszło do niewielkiego przemieszczenia, które się utrwaliło.

Podałem mu laskę, a on kiwając głową w geście proszącym o chwilę cierpliwości, wciągał rzeczywiście markowe, lśniące skórzane rękawiczki. Chwycił laskę, oparł na niej obie dłonie, pochyliwszy się nieco do przodu. Lekko obrócił się w lewo, teraz w prawo. Na stole ciągle leżało zdjęcie, które przyniósł.

– O, widzi pan, on tak mniej więcej wygląda. Idźmy, idźmy, nie pozwólmy mu odejść zbyt daleko. To nie jest dobry czas na takie spacery.

Mężczyzna ruszył do przodu, podbiegłem do niego, z zdjęciem w dłoni, które on przejął lewą ręką, tą samą, którą podał mi je, gdy tylko tu przyszedł.

– O, doskonale, bardzo dobrze, to miejsce musimy znaleźć. I wtedy wszystko będzie dobrze. Bardzo mi pan pomógł. Dziękuję, w imieniu tego człowieka… Bardzo dziękuję…

Zła droga nigdy nie prowadzi do bezpiecznego celu.

Tyle się naczytałem, tyle nasłuchałem, tylu udzielono mi rad i przestróg… Wczesnym rankiem w ciągu gasnącego już polarnego dnia stanąłem na skraju plateua lodowca Hansa. Idealna pogoda, cudowna temperatura, widok obezwładniający. Wyciągałem głowę, żartując w myśli, że przy takiej widoczności mógłbym może z tego miejsca i Biegun Północny zobaczyć. Idę. Uważam, omijam szczeliny, pamiętam, nie ryzykuję, nie ma mowy o najmniejszej brawurze. Upajam się dźwiękiem rozgniatanej butami koronki lodu, wyrzeźbione przez słońce ogrzewające mikro drobiny, które wytopiły w lodzie miniaturowe tuneliki.

Minęło kilka godzin, oszałamiających nie tylko dotlenieniem. Przeszedłem. Spojrzałem w prawo. Kilkanaście metrów dalej – ściana lodowca. Kilkanaście pięter do powierzchni wody. Przez głowę przebiegła myśl – zmiataj stąd chłopie, bo nie daj Boże, oderwie się ten kawałek lodu, wielkości sporej wsi albo i miasteczka powiatowego… A ręcznika kąpielowego ze sobą nie zabrałeś.

Spojrzałem w dół. Czarne podłoże. Było może trzy metry niżej. Skoczę. Obliczyłem, napiąłem mięśnie by zamortyzować pęd. I skoczyłem. Czarne podłoże okazało się polodowcowym bagnem. Ziemia wypchana przez lodowiec, gęsta jak cementowa zaprawa. Rozpaczliwie uchwyciłem skałę, jak się okazało – był to łupkowy stosik, który został mi w dłoni rozdzielając się na kilkanaście cieniutkich płytek, połyskujących drobinami kwarcu. Z drugiej strony – to samo łupkowe niebezpieczeństwo. Uświadomiłem sobie, że wilgoć przenika do moich butów. Nie mogę ruszyć stopami. Odruchem, powiedzmy – zawodowym, skacząc z lodowca uniosłem magnetofon reporterski ponad głowę. Błyskawicznie wyjąłem urządzenie z skórzanego futerału, i jak chochlę zarzucam ten pokrowiec tak daleko, jak pozwalał na to rzemień paska umożliwiającego noszenie magnetofonu na ramieniu. Skóra zaczepiła o coś masywnego. Wolno pochyliłem się do przodu, skracając dystans dzielący mnie od tej prawdziwej, masywnej skały. I wtedy… Nie pamiętam, a zamęczałem się przez wiele lat by wywołać z pamięci ten moment wyłażenia z błota. Nie wiem, jak się wydostałem. Nie pamiętam, jak wróciłem do bazy. Musiałem iść znów przez lodowiec. Innej drogi nie było. Pamiętam jedynie, że profesor chyba wyraziście zwrócił mi uwagę, że dalsze wędrówki bez asekuracji kogoś z bronią nie są najlepszym pomysłem. Bo niedźwiedzie…

Ten widok, z Hansa na wody fiordu… Te chmury wiszące nad pokrytym lodem oceanem… Na zdjęciu Wojtka Stana ruszamy na Hansa. Jeśli popatrzę dłużej, może zobaczę, jak znikniemy za czekająca na nas chmurą? Na półce leży kilka płytek gwieżdzistego kwarcu. Ciągle są lekko wilgotne.

Add Comment