14 lutego

RAPORT WOŹNEGO z 14 lutego 2023 roku
Miejsce: Korytarz
Osoby:   Taczka elegantki
                Usta towotem namiętne
                Skulisko – (???)
                Zew Natury
                Duma i Poruta z grzybem w garści
                Konfuzje nieokrzesane
i cała reszta, równie ważna czyli – nic.

Co to? Napad? Gdzie, kto, skąd, dlaczego?

– Zawsze to samo!

Nienaturalny, jakiś zwichrowany i szkaradny, chyba jednak żeński głos, przerwał poranną ciszę Korytarza. Ginął w jakimś rumorze, stukocie, blaszanej rewolcie, jakby się największy skład złomu w powietrze wysadził.

– Takie badziewie, panie, produkują teraz, że to niby miało się dawać lepiej pchać, nie dudnić po bruku a to potwierdzam, ale jest za to tak wywrotne…. Pieruństwo jedne…

Postąpiłem pół kroku w tył, żeby nie znaleźć się na linii przejazdu tego dziwnego…? Zaraz, co to jest? To przecież zwykła taczka? Taczka tutaj? Wypucowana, lśniąca w słońcu, z miską o pięknie wywiniętych brzegach, jeszcze przed chwilą wypełnionej rupieciarstwem, które rozsypało się po całej podłodze mojego jestestwa… Tu jakieś nitowania, jakby… cekiny? A od strony prowadzącego dwie rączki finezyjnie wygięte na harleyową modłę, z lusterkami na akantowych sztyftach z nierdzewnej stali. I te mrugające diody, niebieskie i fioletowe, a najsilniej, te pulsujące czerwone…. Pojazd niebiański w takim samym stopniu co szatański. Ale…, ale przed chwilą wyraźnie słyszałem głos kobiecy, więc może to damska wersja rydwanów wojny?

– Co pan tak stoi, pomógłby pan lepiej! Masz ci los. Widz się znalazł. Gap bezmyślny.  Wszyscyście tacy sami…. Żadnego z was pożytku. W ogóle powinno się was, eh, szkoda słów….

Podskoczyłem, chwyciłem coś co dopiero wyłaniało się z cienia i najwyraźniej parło na sam środek Korytarza. Dłonie od razu wyczuły szorstki, chłodny, wilgotny materiał, ostro obramowany, wcinający się w dłonie. A przy tym ten dźwięk! Zauważyłem koło, duże, metalowe, bez żadnej opony… Jakby taczka z przedpoprzedniej epoki! Albo starsza! Bo nie znam tego modelu.

– Trzy lata polowałam, zjeździłam pół Polski, i wie Pan, gdzie znalazłam? W NRD. Tak. Niech pan nie wierzy propagandzie. NRD działa. Oni tam mają wszystko, pochowane, poskładane, ustawione, przykryte. Jakby znów ogłosili separację z heimatlandem – panie, po ulicach znów jeździłyby tylko trabanty i wartburgi. Jak nowe! Tak wszystko konserwują. Mauzoleum w każdej zagrodzie! Myślałam jeszcze o zdobyciu takiej jednej emzetki. Panie, przewiózł mnie raz taką maszyną pewien Paweł. Pojechaliśmy za miasto, w las, na polanę. Ja kocyk, on kwas chlebowy, ja stokrotką jemu po nosie, on mi kazał grzybka szukać. Już go miałam, już go chciałam poderwać, a uchwyciłam tak, że aż soki rydz jeden puścił… A tu leśniczy jak, struś w godowym tańcu wpada na to wrzosowisko. Macha rękoma, zaczadziały czy zdziczały, myślę, a on krzyczy – nie wolno, teren leśnictwa… Takiego grzyba, wierz mi pan, już miałam w garści i puściłam…. Z żadnym innym Pawłem już nigdy więcej na takiego nie trafiłam….

Taczka miała wyraźnie wytłoczoną datę na bocznej ścianie gondoli… 1896.  Tak, to zapewne rok produkcji, bo przecież nie udźwig ani wyporność.

Z trudem zbierałem myśli, gdy kolejny odgłos kazał mi spojrzeć w tamtą stronę. Petentka niosła pod pachą… dwie butle. Tlen i azot? Na szyi miała węże gumowe a w zębach? Przecież to najprawdziwszy aparat spawalniczy! Przez kolejne półgodziny wniosła tu niemal całe wyposażenie kuźni, odlewni, ślusarni precyzyjnej i stomatologicznej, mleczarni, chirurgicznego gabinetu zabiegowego, uzupełnionego o piec galwaniczny i rozdzielnię wysokiego napięcia 2KV.

Usiadła przy biurku. Na blat położyła dwie rękawice nurka głębinowego. Okulary spawalnicze uniosła ponad czoło i daszek kasku, pełnego nalepek, obrazujących zapewne historię tego nakrycia głowy: rurociąg jamalski, huta w Magnitogorsku, platforma wiertnicza w Nigerii, kopalnia piasku na Saharze. A co innego niby można kopać na Saharze?

– Zdziwiłbyś się, kochasiu, oj zdziwiłbyś się. Byłam tam raz z pewnym Hindusem. Chłop urodził się co prawda na Grenlandii i był przyzwyczajony do kąpieli śnieżnych i morsowych. A tu – rzucił się na mnie prosto w piach. Gdyby nie złamany dyszel Wielkiego Wozu, nie wyrobiłby na zakręcie i poleciał w, eh, daleki kosmos. Tak piasek działa na facetów, panie, muzułmanów z Grenlandii.

Zadumałem się… Nie dość, że zmysł praktyczny to jeszcze jaka znajomość natury mężczyzny. Z tego chaosu zaczynał wyłaniać mi się obraz osoby…. No, może jednak nie chwalmy dnia przed zachodem słońca…

– Co, imponujące, prawda? Resztę drobiazgów mojego „niezbędnika”, bez którego nie ruszam w miasto, mam w torebce – porozumiewawczo wskazała dłonią na to, co leżało z tyłu, jednak całkowicie przesłonięte peleryną zdjętą z ogrodniczego namiotu do flancowania sadzonek. – Najbardziej lubię tę saszetkę, którą przywiozłam z Nowej Zelandii, gdzie budowaliśmy kosmodrom dla gibonów.

Obok krzesła stała jakaś skrzynka. Chwyciła za rączkę, w skrzynce coś za zajęczało. Postawiła ją sobie na kolanach i zręcznym, odsiebnym ruchem, jakby ścinała kapsel z butelki piwa, otworzyła wieczko… damskiej torebki?

– Jak się tak człowiek od rana wybiera na miasto, to po porannym makijażu niewiele już po dziesiątej zostaje.

Ustawiła sobie na moim biurku lusterko z kołpaka samochodowego, przetarła je łokciem waciaka, popatrzyła na siebie, powyginała szczękę, zajrzała w zęby, pociągnęła nos aż do podbródka.

– Pracuję nad zgryzem. Wie pan, jak pan całe życie ciumcioli, pindzioli, fręzoli – to i szczeka jest taka niewyrobiona. Ale jak pan tak parę rzazy rzuci podrobem, sfermentem czy klekotem – twarz od razu nabiera rysów, wyrazu i charakteru.

No tak, rzeczywiście, klekot miała szczególnego rodzaju, taki zasiębierno-przedsięrzutny. Trafiała zawsze w sedno sprawy. Choć zazwyczaj okrakiem.

Znałem kiedyś taką Jadwigę…. Ale to był zupełny unikat. Poznałem ją na szkolnej prywatce. Kolega mnie przedstawił. Była w starszej klasie, ale miała szczególnie rozwinięty hormon macierzyńsko niemowlęcy. Czuła w sobie oba te dwa żywioły równie intensywnie, dokładnie oba w tym samym czasie i tylko chwilami naprzemiennie. Albo brała mnie na ręce, albo siadała na moje kolana. Nigdy nie wiedziałem, od czego zacznie. Zazwyczaj spotkaliśmy się tuż po przerwie między lekcjami i to już mocno po dzwonku – nie mieliśmy czasu na praktycznie nic, poza jedną erotyczną stopklatką. Raz się zdarzyło, że zrobiłem wyskok z dwutaktu by mogła mnie pochwycić w swoje ramiona tuż przed stromymi schodami kamiennymi, prowadzącymi wprost do kotłowni, ale ona poczuła w tym momencie rządzę kruszynki, która zwinie się w groszek ledwie formującej się fasolki i schowa się w moich spodniach z elany, tak starannie i codziennie przez Matkę prasowanych.

Huk po zderzeniu był taki, że z klas wybiegli wszyscy uczniowie, a dyrektor zarządził ewakuację do schronów.

Pogotowie opatrzyło nasze rany, a właściwie – guzy, ale tak niefortunnie zabandażowali nas w pozycji uderzeniowej, że nie mieściliśmy się w karetce, pamiętającej lata II wojny światowej. Prawdopodobnie to złamanie mojej ręki, to nie był wynik naszego zderzenia, ale determinacji sanitariusza pakującego nas pod klapę starej pobiedy-garbusa-ambulansu.

Nagle poczułem jakby ledwie zarysowująca się nić sympatii do tej petentki…. Może wspólnoty idei? Coś nas najwyraźniej ze sobą podczepiało….

Prawdziwy szok pojawił się jednak w chwili, gdy wreszcie spojrzeliśmy sobie w czy. O! To nie były zwykłe oczy! Najpierw mój wzrok utkwił na jej rzęsach, a raczej został przez nie… zagrabiony. Ta z lewej strony (rzęsa) miała jeszcze nie do końca zdrapaną nakleję, którą przecież dobrze znam – makrela w sosie pomidorowym. Ona zrobiła sobie sztuczne rzęsy z blachy na puszki konserw rybnych. Kolejna moja fascynacja była tuż obok! Jaka wyrazistość i kontur, cóż za ostrość oprawy dla szkieł przesłaniających zapewne najsubtelniejsze źrenice… Tak, to były dwa ciemnozielone denka od butelek po piwie jasnym. W tamtym czasie piwo butelkowane było tylko jedno – Jasne. Nie, nie, nie… Powtarzam. Było tylko piwo jasne. Owszem tu i ówdzie trafił się jakiś porter, może nawet coś z importu lub Baltony, ale piwo było jedno, zawsze w takiej samej butelce, niewysokiej, pękatej, jak żona prezesa browaru.

Z torebki, pardon, narzędziowej moja petentka wyjęła teraz tubkę i jej zawartością przesmarowała usta. Zaczęła je wyginać, wywijać, wydymać i zasysać, żeby się towot dobrze po wargach rozprowadził. Tak, pocałunku takimi ustami nie da się zmyć niczym innym jak tylko papierem ściernym.

– Ma pan ogień?

Zaskoczony, klepnąłem się po kieszeniach, włożyłem rękę do butonierki…. Niestety, nie palę, nie podpalam, nie podsycam…. (Choć sam się jeszcze w sobie trochę tlę! O! Co za niespodziewane odkrycie!).

– Ok! –  I jak nie świśnie pilnikiem zdzierakiem po rancie mojego biurka, i jeszcze raz a wtedy skrzesany snop iskier zwinnie uchwyciła w rozrzedzony pakuł hydrauliczny, a ten od razu zaczął się żarzyć i wciągać duszę ognia do środka, jak ta kobieta… mnie. Drugą ręką sięgnęła po palnik. Uwolniony z butli gaz syknął a żar z pakułów wzniecił płomień. Moja petentka ruchem typowym dla snajpera wyregulowała wielkość opłomienia i podała mi wprost do ręki końcówkę tego ognia z samego piekła.

– Pan potrzyma, ja sobie tylko pieprzyk przypieprzę. Lubię te modę retro.

Z kolejnego blaszanego pudełka po przedwojennych igłach gramofonowych wyjęła okrągłe kółeczko wycięte tym razem z blaszki od pudełka do pasty do butów, przyłożyła je do policzka i podanym jej palnikiem heftnęła sobie pieprzyk jak ta aktorka, chyba Fonda, po ojcu tak zwana….

Syknęła przy tym, lekko wydymając policzek. Poparzyła się, pomyślałem i szukałem w pamięci, gdzie mógłbym mieć jakiś gardan? Albo chociaż szarą maść.

– E, nic takiego, trzyma się. A ten syk, to ta szóstka u góry, jest trochę wrażliwa na ciepło-zimno. Później ją sobie zatruję denaturatem i trutniem zacementuję. Wosk z trutniowym proszkiem, pan wie, na co działa? Proszę nie przeszarżować!

Wrażenia z dzisiejszego poranka zupełnie wyłączyły moją wrodzoną zdolność do szybkiej analizy sytuacji. Tych analiz już wiele w moim życiu przeprowadziłem. Ta będzie jedną z najważniejszych, najtrudniejszych i kto wie, czy nie fundamentalnych dla całej ludzkości.

Bo oto mamy przypadek zupełnego i spontanicznego rozszczelnienia się, a w konsekwencji ujawnienie i uwolnienia Natury, która – uwaga – z natury swej nie marzy o niczym innym jak tylko o byciu dokładnie kimś innym niż samemu się jest ze swej natury. Każda prawdziwa natura zerwie wszystkie więzły i kajdany, ucieknie z więzienia norm i konwenansów, stopi żarem swoich marzeń wszelkie kajdany i łańcuchy oraz dyby i korce konformizmu cywilizacyjnego. Byleby się od siebie uwolnić – to jej hasło rewolucyjne.

Zadumałem się… Uwolnić się, od siebie…. Ale po co? Z jednej formy wejść w dugą? A, rozumiem!

– Bo nie będzie tamta miała lepiej ode mnie, zołza jedna, sąsiadka niby i przyjaciółka, w gruncie rzeczy zawistnica i zazdrośnica. Wszystkiego mi zazdrości. Chłopa, urody, nawet lekko garbatego nosa. Zaraz w nią wejdę, zaraz się okaże, jaka ona jest naprawdę. Mówi, że oczywiście lepsza od mojej. Więc załatwię ją od środka! Wszystkich was załatwię, pana też, choć jak tak patrzę, to nawet nieźle z pana utrzymany staruszek…. Hm?  Co robi pan dziś wieczorem?

Stukała o blat mojego biurka młotkiem stomatologicznym. A zza pazuchy wyjęła dwa kawałki rynny. Od razu domyśliłem się, że to jej zarękawki, do pracy biurowej.

– Nasza natura – wymierzyła we mnie śrubokręt o zmiennych końcówkach, – jest tak zgnuśniała i leniwa, totalnie niepowtarzalna. Rutynowa i typowa. A świat zmusza i kusi, stwarza tyle możliwości – te ciuszki, fatałaszki, loczki i blaszki, tiule, kretony, koturny i klipsy. A my – w więzieniu naszej natury gnijemy… Ona jest tylko naga!

O! Aż mnie wyrwało zza biurka. Tak, ja też… Tak bardzo chciałbym, aby świat odrzucił ze mnie wszystko, zajął się czymkolwiek tylko zechce, ale nie tłamsił mnie we mnie. Ręce precz od naszej natury. Niech paraduje i błyszczy, niech olśniewa i zadziwia swoją nagością, kształtami, ze szczególnym uwzględnieniem talii przy prawoskrętnym wysunięciu lewej nóżki w prawą stronę. O, tak, może jeszcze ciut ciut bardziej. Cudnie, no choinka na czubku postawiona… Żyj chwilo, trwaj!

Aż się skuliłem w sobie słysząc te bzdury jakie wygaduję!

Siedzi oto przede mną istota nadobna i drobna, krucha i łamliwa, w żelastwo i rdzę ubrana a wymagająca pielęgnacji i adoracji! I ja sam, Woźny Korytarza, jakieś farmazony o cnocie i gołej naturze opowiadam… W połowie lutego, przy temperaturze ledwie ponad zerowej. Już chyba rzeczywiście postradałem zmysły. Sam bym się najchętniej rozebrał i obok niej posiedział. Posiedział?…

No, ciekawe. Wytrzymałbym pół minuty? Hm… A to ciekawe… Nie, no dłużej bym wytrzymał. Bo ja wiem, może nawet pięć, nie ma co szarżować, przecież testy można przeprowadzać owszem, czemu nie, jakby co to chętnie, w miejscu cieplejszym, ustronnym, bardziej niż to przytulnym. Zaraz, chwila, podciągnę rękaw, zobaczę… No, chłodek jest, ale nie aż taki, żeby aż, żeby! Sekunda, rozepnę koszule. Ok, daje się wytrzymać. Nogi! O właśnie! Nogi stygną najszybciej. Wiem o tym doskonale, ale dla pewności, bo to wiadomo czy czegoś tam nie pozmieniali – sprawdzę. Spodnie – dół! Ha! Rześko, ale jak miło, jak energetycznie. No, mogę startować do testu!

Obejrzałem się i…. wtedy stojąca z boku Konfuzja rechotała patrząc na moje owszem, długie i całkiem całkiem nogi, bokserki w stylowy stylik walentynkowy ozdobiony. Zaraz… Gdzieś tu miałem taśmę klejącą, podchwycę i podciągnę doklejając do ramion to, co lekko mi widok bokserkowych wzorków przeslania.…

Wszystkie Konfuzje zleciały się do korytarza. Rechotały jak inflacja słuchając zapewnień ekonomistów. A ja, stałem na środku, funkcjonariusz najwyższej kategorii, z własnym kałamarzem i piórem stołówkowym na wyposażeniu.

Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że Petentka gdzieś zniknęła. Nie pozostawiła nic ze swojej menażerii i modnego rynsztunku. O, tylko na biurku leżał ten źle lub niezbyt mocno heftnięty pieprzyk…

Moja Walentynka?


 


 

Add Comment