Ojciec Kosko

Kiedy bodaj dwudziesty trzeci raz odkładałem słuchawkę, nieodparcie cisnęło mi się na myśl tylko jedno stwierdzenie: to niemożliwe! Wprost trudno w to zrozumieć. Wszystkie próby charakterystyki są niemal identyczne. Spojrzałem na kilka fotografii. Przypadek sprawił, że ułożyły się w ciąg chronologiczny. Pierwsza – w gronie członków drużyny skautowskiej, później z kolegami – słuchaczami pierwszego rocznika Szkoły Morskiej w Tczewie, następnie pamiątkowa fotografia z rejsu do Brazylii w 1923 roku, zdjęcie z legitymacji współpracownika czasopisma „Morze”, portret z okresu pracy w Ministerstwie i wreszcie jedno z ostatnich, kiedy był już dyrektorem Szkoły Morskiej w Gdyni. 20 lat życia… Na wszystkich zdjęciach ten sam człowiek: ten sam uśmiech, spojrzenie, pogodny i przyjazny wyraz twarzy. Ojciec Kosko… Nawet kiedy leżał w szpitalu, a jego przyjaciele próbowali odwrócić bieg myśli, okłamywali, że wyzdrowieje, a rany się zagoją – on, jak przez całe życie, uśmiechał się tylko. Będzie dobrze, powtarzał.

Które morze było jego pierwszym? Czarne, Azowskie czy Bałtyk? Fascynacja wielką wodą musiała w nim tkwić od zawsze. Wystarczył moment, by wypełniło, przepełniło jego życie.

Stanisław Kosko urodził się 13 listopada 1898 roku w Wojciechowicach pod Ostrołęką. Gdy ukończył dziewięć lat, został przyjęty do miejscowej drużyny skautowskiej. Lubiany, zgromadził wokół siebie grono rówieśników i w 1912 roku utworzył pierwsza tajną organizację skautowską w gimnazjum w Pułtusku. Podniszczone dokumenty, pożółkłe zaświadczenia i opinie potwierdzają te fakty. Wychowany w patriotycznej atmosferze, w dążeniu do wyzwolenia Polski spod zaborczych traktatów Stanisław Kosko nie poprzestawał na działalności w tej jednej organizacji. Jeszcze przed rokiem 1915 założył dwie inne. Tym razem wciągnął do współpracy młodych robotników. Został członkiem tajnego kółka samokształceniowego. W czasie tajnych spotkań młodzi czytali dzieła polskich autorów, uczyli się historii państwa spod znaku „orła białego”, który „lotem błyskawicy znów siądzie na dawnej Chrobrego granicy”, doskonalili znajomość języka i patriotycznych, powstańczych pieśni. Kiedy uczniowie z pułtuskiego gimnazjum wspólnie ze starszymi kolegami zorganizowali bojkot uroczystości związanych z trzechsetleciem panowania domu Romanowych, Stanisław Kosko znalazł się w pierwszym szeregu manifestantów. W roku 1915 z narażeniem życia kolportował czasopisma niepodległościowe i odezwy o charakterze rewolucyjnym m.in. w powiecie ciechanowskim i makowskim. Przez ten czas pracował także z młodszymi od siebie. Dla cech jego charakteru, postawy, sposobu bycia już wówczas mówiono do niego: ojciec Kosko.

– Znaliśmy się od dziecka – mówi Jadwiga Titz – Kosko – Stach często bywał w naszym domu. Mój ojciec go lubił. Zresztą wszyscy podziwialiśmy jego aktywność, chęć i gotowość podejmowania nowych zadań. Przy tym wszystkim był wielkim romantykiem. W tych jego pogodnych, zawsze rozpromienionych oczach kłębiły się tysiące pomysłów i idei. Zarażał innych swoją pasją aktywnego życia.

Ci, którzy pamiętają[1] rok 1918, 1919 czy 1920 mówią, że podłe to były lata. Żyło się wówczas radością o znów niepodległej Polsce, ale pusty żołądek i brak stałej pracy pozostał do dziś wspomnieniem równie silnym jak owa radość. Atmosfera pewnej tymczasowości w odradzającym się państwie nie opuszczała także młodych. Kiedy po kolejnej burzy, tej z 1920 roku, przyszło odłożyć karabin, nie od razu znaleźli miejsca pracy, zarobek, mieszkanie, słowem: szansę. Wędrowali więc ludzie ze wschodu na zachód, z południa na północ – wszyscy w poszukiwaniu polskiego Eldorado. Wielu wybrało stu kilkudziesięciokilometrowy pas wybrzeża, o którym w elektryzujących artykułach pisała ówczesna prasa. Nie było jednak stoczni, portów, floty handlowej, rybackiej, nie było żadnych możliwości. Nic. Była tylko pełna złotego piasku plaża dla trzydziestu milionów Polaków. Nikt wówczas w najbardziej kolorowym śnie nie przypuszczał, że pod koniec dwudziestolecia tam właśnie siła robocza będzie najdroższa. Na początku lat dwudziestych tylko grupa publicystów i entuzjastów rozpisywała się na łamach prasy, że oto nadszedł czas spełnienia „snu o morskiej potędze”, że dzięki „uprawie morza” Polska wejdzie do grona prawdziwie wielkich i kulturalnych państw.

I kiedy w 1920 roku ukazała się w „Kurierze Warszawskim” notatka o utworzeniu pierwszej w Polsce szkoły morskiej, na egzaminy do szkoły Wawelberga w Warszawie przybyły tłumy młodych ludzi z całego świata. Byli wśród nich frontowcy i kilkunastoletni marzyciele, byli żołnierze z Legii Cudzoziemskiej i doświadczeni mężczyźni. Tylko nieliczni spośród nich widzieli już morze. Wielu chciało dostać się do tej szkoły, gdyż podlegała ona Ministerstwu Spraw Wojskowych i zapewniała uczniom darmowy „wikt oraz opierunek”. Czy marzyli o wielkiej przygodzie? Czy widzieli siebie w roli poskromicieli „morskiego żywiołu”, odkrywców nieznanych lądów, uczestników romantycznych przygód? Hm… Na pewno, ale prawdą jest także to, że kiedy zbliżały się święta, tylko nieliczni wyjeżdżali na przepustki do domów. Większość zostawała w internacie „dla uzupełnienia i powtórzenia przerobionego materiału”. Przez długie jeszcze lata powtarzała się ta prawidłowość, przez długie lata uczniowie „szkoły morskich snów” nie mieli domów, do których mogliby jechać na urlop. Po bodaj dwóch latach działalności Szkoły Morskiej w Tczewie odwiedził ją Julian Rummel człowiek niezwykle zasłużony dla polskiego morza. W swoich pamiętnikach zanotował: „Gdy ją w roku 1921 odwiedziłem (…) zrobiła wrażenie biednej, to jest źle wyposażonej, lecz jako tako funkcjonującej”.

W gronie słuchaczy pierwszego kursu znalazł się również Stanisław Kosko. Dlaczego? Był w trudnej sytuacji materialnej, a poza tym rzeczywiście pociągało go morze. Już w pierwszych dniach pobytu w Tczewie zaczęto zwracać się do niego nie inaczej jak „ojciec”. Był bowiem jednym z najstarszych słuchaczy, dla najmłodszych opiekuńczy i troskliwy.

– Był moim starszym kolegą i przełożonym – mówi Karol Olgierd Borchardt. – I choć byłem prawie dwa razy od niego wyższy, to zawsze  czułem się mały wobec jego daru postępowania z ludźmi. Był ojcowski – to mało powiedziane. Potrafił w jakiś niewytłumaczalny sposób oddziaływać na nasz stosunek do morza, ludzi i samych siebie. Pamiętam jeszcze dziś jego pogodne „Dobra!”. Zawsze powtarzał to słowo. Nawet, jeśli któryś z nas wykonał pracę źle, zepsuł, o czymś zapomniał, on nigdy się nie gniewał. Powtarzał tylko to swoje „dobra!” i cierpliwie tłumaczył nam, neofitom, co i jak należy na statku wykonać. Był bardzo cierpliwy i taktowny. Nigdy nie słyszałem o przypadku, aby kogoś skarcił, ukarał. Kiedy na przykład nie powiedział swojego sakramentalnego „dobra!”, był to znak, że przeholowaliśmy i robiliśmy wówczas wszystko, żeby znów usłyszeć to zwykłe słowo. Inną metodą wychowawczą ojca Koski były niezwykle trafnie dobrane i we właściwym momencie przytaczane bajki oraz powiastki filozoficzne. jedną z nich, perską bajkę o sumieniu sam często opowiadałem moim uczniom. Mówi ona o wielkim korsarzu i rozbójniku morskim, który zakończył życie i udawał się na drugi świat. Idąc przez most łączący oba światy ujrzał dziewczynę i zaczął się jej uważnie przyglądać. Była niezwykle piękna i młoda. „Jestem twoim sumieniem – powiedziała – Czyżbyś mnie nie poznał?”. Rzeczywiście. Korsarz zapomniał o pięknej dziewczynie, której głosu winien człowiek nieustannie słuchać. Często, bardzo często pytał nas ojciec Kosko o zdrowie i urodę dziewczyny z perskiej bajki.

Zanim jednak Stanisław Kosko został oficerem na statku szkolnym „Lwów”, przez trzy lata zdobywał wiedzę w tczewskiej szkole. Przez trzy lata z uporem a zarazem pasją starał się wspólnie z kolegami i przełożonymi udowodnić światu, że „Polsza nie tolko kartoszkoj stoit”. W warunkach zbliżonych do tych jakie towarzyszyły portugalskim i hiszpańskim żeglarzom, wyruszyli ci pierwsi entuzjaści naszego morza w epokowy dla polskiej bandery rejs. Dziś nieliczni już pamiętający to wydarzenie, mówią, że ekspedycja była zorganizowana na „wariackich papierach”. Tylko ludzie opanowani pasją i żądzą podróżowania mogli zgodzić się na przepłynięcie Atlantyku bez pieniędzy, bez dobrych map nawigacyjnych, przyrządów, z ładunkiem polskich pługów i cementu dla nieznanego adresata w Brazylii. Mimo to, rejs był rzeczywiście przełomowy. Pierwszy raz bandera polska przekroczyła równik, pierwszy raz zostały zorganizowane uroczystości chrztu równikowego. Stanisław Kosko płynął w podmuchach ciepłego pasatu z dodatkowym zadaniem. Miał bowiem po tamtej stronie oceanu utworzyć polskie drużyny harcerskie, nawiązać kontakt z ewentualnie już istniejącymi, zachęcać dzieci emigrantów do podtrzymywania kontaktu z krajem. Była to jego pierwsza misja dyplomatyczna. Trzeba bowiem dodać, że równie jak morze pociągała ojca Koskę działalność polityczna i dyplomatyczna. Czy misja zakończyła się sukcesem? Trudno dziś sprawiedliwie ocenić, ale ojciec Kosko wypełniał ją z prawdziwym poświęceniem.

Z brazylijskiego rejsu Stanisław Kosko przysyłał mnóstwo listów (tak było w każdej wyprawie). Niektóre są adresowane do redakcji „Dziennika Tczewskiego”. Był więc ojciec Kosko jednym z pierwszych prawdziwie morskich korespondentów. Później pasja ta przerodziła się w doskonale opanowaną sztukę wyczarowywania dla czytelników gazet, rzesz młodych – atmosfery południowych mórz, przygód w egzotycznych portach, chwil spędzanych wśród tysiąca lin szkolnego żaglowca.

Po ukończeniu szkoły trafił na pokład „Lwowa”, gdzie pełnił funkcję IV oficera, wychowawcy i nauczyciela. Należał do nielicznej grupy szczęściarzy, którym udało się dostać na morze. Nie było bowiem w latach dwudziestych w Polsce floty z prawdziwego zdarzenia, a obcy armatorzy nie chcieli zatrudniać polskich marynarzy. Nie wierzyli w ich fachowość i odpowiedzialność. Korzystali więc absolwenci Tczewa z każdej nadarzającej się okazji zamustrowania na statek. Wykształceni oficerowie godzili się na obejmowanie „stanowisk” chłopców okrętowych, byle tylko być blisko morza, byle pływać. Władysław Milewski trafił na „Lwów” w charakterze radiooficera. Nigdy dotychczas nie zajmował się na tyle poważnie radiotechniką, aby samodzielnie odpowiadać za łączność statku z lądem. Ale cóż było robić? Natychmiast przypomniał sobie i powtórzył wiadomości na temat obsługi radiostacji i wyruszył w rejs na Morze Śródziemne. Kapitan Mamert Stankiewicz już w Cieśninach Duńskich polecił radiotelegrafiście nadać dwie pilne depesze do Polski. Mijały godziny. W eterze ciągle duży ruch. Władysław Milewski nie mógł wcisnąć się do kolejki. Brak doświadczenia…. Wreszcie nawiązał łączność. Ale po paru chwilach operator z lądu przerwał przyjmowanie telegramu i poprosił o zmianę radiotelegrafisty na statku. Nic bowiem z przekazanej treści nie mógł zrozumieć. Zaszyfrowane w kreski kropki słowa wydawały mu się pozbawione sensu.

– No to klapa! – pomyślałem. – Pójdę zameldować kapitanowi i niech mnie wysadzi w najbliższym porcie.

Milewski wyszedł na pokład i niemal tuż przed kabiną kapitana spotkał Stacha Koskę.

– Uspokój się chłopie – mówił ojciec Kosko. – Nie jesteś winny, że Duńczyk był na tyle leniwy, by sprawdzić, że w języku polskim istnieje „rz” czy też „cz”. Wypal papierosa, wypij lampkę koniaku i nadawaj jeszcze raz.

Zwykłe słowa, normalny gest, ale jakże niewielu na to stać. Kolejny raz nawiązana łączność przebiegła normalnie. Depesze zostały potwierdzone.

– Kiedy indziej – wspominał Władysław Milewski – byłem świadkiem typowej reakcji Stasia Koski. Siedzieliśmy w salonie „Lwowa”. Był wówczas silny sztorm i statek co kilka chwil groźnie przechylał się na jedną z burt. Po najsilniejszym z przechyłów wpadł do salonu nasz lekarz, blady i cały drżący. Zachowanie ojca Koski było jedyne w swoim rodzaju: skoczył na równe nogi, nalał do kieliszka koniaku, podał doktorowi ze słowami: medici, cura te ipsum (Lekarzu, ulecz samego siebie).

Czas spędzony na „Lwowie” był dla Stanisława Koski szansą zdobycia pierwszych, tak ważnych dla absolwentów Tczewa i polskiej przyszłości morskiej, dyplomów oficerskich. Nie przestawał jednak myśleć o pracy dyplomatycznej. Przywieziony z Brazylii list polecający od tamtejszego ambasadora przetarł pierwsze szlaki. Ambitny, młody, zdolny i taki ujmujący – mówiono – wzbudza zaufanie!

Po zmustrowaniu ze „Lwowa” został powołany do pracy w Departamencie Morskim Ministerstwa Przemysłu. Absolwent szkoły tczewskiej wysokim urzędnikiem państwowym! Ojciec Kosko w ministerstwie! Czy mnie jeszcze pamięta, czy będzie chciał pomóc? Jak się do niego teraz zwracać? Zapewne niejeden z absolwentów „fabryki bezrobotnych”, jak przez szereg lat mówiono o tczewskiej szkole, ten, któremu się nie poszczęściło, myślał o awansie szkolnego kolegi. Nie ma floty, to fakt, ale przyjaciel z ministerstwa na pewno pomoże, Stach coś wymyśli! Przeglądam teczkę z listami. Ojciec Kosko odpowiadał na wszystkie, interesował się każdą sprawą.

Praca w Departamencie Morskim w okresie bodaj najciekawszym dla rozwoju polskiej gospodarki morskiej stworzyła nowe obszary do działania. Stanisław Kosko, absolwent Szkoły Nauk Politycznych, dobrze przygotowany od strony ekonomicznej, uczestniczył w pracach organizacyjnych pierwszych przedsiębiorstw armatorskich, budowie Gdyni itd. Pisał wiele artykułów, zapoznawał się z morskimi problemami świata, możliwościami i kierunkami rozwoju naszej oceanicznej ekspansji.

Każdą jednak wolną chwilę, każdy urlop spędzał nad morzem, z dala od ruchliwych warszawskich ulic. Uprawiał żeglarstwo, mustrował na statki, pływał pod żaglami następcy „Lwowa” – „Daru Pomorza”. Z każdej podróży przesyłał korespondencje będące dziś unikalnym dokumentem morskich wypraw dwudziestolecia. W 1927 roku został współpracownikiem czasopisma „Morze”. Na zachowanych do dziś „szczotkach” artykułów, obok nielicznych poprawek zawsze pojawia się jednak – skreślona energicznym pociągnięciem pióra kreska na imieniu i nazwisku autora tekstu. Rzadko pozostawiał inicjały. Ważna jest sprawa, a nie ktoś, kto ubiera ją w kilka zdań – mawiał.

Jedną z takich wielkich spraw kapitana było uratowanie statku „Lwów” – przez pewien czas naszego okrętu flagowego. Przeglądam ręcznie zapisane kartki, chyba nigdy niepublikowany artykuł na temat „Lwowa”. Z wielką pasją i znajomością rzeczy, popartą studiami, obliczeniami, motywacjami i przykładami z całego świata, postulował ojciec Kosko zabetonowanie kadłuba, utworzenie na pokładzie statku siedziby instytucji morskich, muzeum, klubu morskiego, słowem: takie wykorzystanie żaglowca, aby w dalszym ciągu przyczyniał się on do propagowania idei morskiej.

Jednak tym razem się nie udało…

Po okresie pracy w Ministerstwie Stanisław Kosko wrócił na wybrzeże, do przeniesionej w 1930 roku do Gdyni Szkoły Morskiej i objął tam stanowisko inspektora szkolnego. Pełni funkcję, którą przed laty piastował kapitan Gustaw Kański, ten sam, którego podpis figuruje na pierwszym morskim świadectwie ojca Koski. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wróciły barwne, choć biedne lata tczewskiego zejmaństwa i ciągle popularnej, absolwenckiej pieśni – hymnu Państwowej Szkoły Morskiej:

Szkołę skończyli, dyplomy dostali,

Lecz pracy w ojczyźnie im brak,

Po niegościnnej dalekiej mórz fali

W odległy puścili się szlak.

Kolejny raz wrócił wtedy także stary pseudonim. Codzienna korespondencja jaką otrzymywał Pan Inspektor, była coraz obfitsza. Pisały dziesiątki osób. Z całego świata. Z różnych instytucji. „Ojcze Kosko, czy możesz mi doradzić…”, „Czy Ojciec Kosko pamięta mnie jeszcze i czy zechce wysłuchać prośby.” Listy takiej treści towarzyszyły Stanisławowi Kosce także w najodleglejszych portach, do których po raz pierwszy w swoich dziejach docierała polska bandera wieziona na pokładzie „Daru Pomorza” w jego sławnym rejsie dookoła świata w 1934/35 roku. W trwającej bez mała rok podróży ojciec Kosko znów odkrywał przed młodymi tajemnice żaglowca, wzbudzał w nich umiłowanie morza i pragnienie „ciągłego wdychania powiewów morskiej bryzy”. Jednym z najważniejszych wydarzeń tego rejsu, utrwalonym na kartach jednej z książek ucznia szkoły morskiej jest dzień, a w zasadzie noc imienin ojca Koski. O północy uczniowie obudzili cały statek, by wszyscy mogli złożyć życzenia lubianemu wychowawcy.

Po powrocie z okołoziemskiej wyprawy w 1935 roku, kapitan żeglugi wielkiej Stanisław Kosko, autor pasjonujących i czytanych przez tysiące Polaków relacji z przebiegu rejsu, był już człowiekiem znanym i cenionym i … żonatym.

Był to najcichszy z morskich ślubów. A miłość? Z morskich bodaj najpiękniejsza. To właśnie Jej kapitan zawdzięcza morze, to Ona, kiedy jeszcze byli dziećmi, mawiała, że Szkoła Morska jest znakomitą okazją, szansą, która stwarza nieograniczone wprost możliwości dla wszystkich niespokojnych duchów. To Ona była powierniczką morskich uniesień i fascynacji. Do niej wysyłał setki listów z utrwalonymi wrażeniami każdego dnia pobytu na morzu. Jedyna w swoim rodzaju kronika i dokument.

Działalność publicystyczna i dziennikarska zjednała Stanisławowi Kosce sympatię wielu osób. Do grona jego przyjaciół należał m.in. Stanisław Maria Saliński.

Było to tuż przed wyruszeniem „Daru” w najsławniejszą podróż. Stanisław Kosko, jeszcze pracownik ministerstwa spieszył gdzieś wczesnym popołudniem i niemal biegnąc potrącał spacerujących Nowym Światem.

– Dzień dobry, kapitanie!

Obejrzał się. Poznał starego druha, kompana, z którym niejedną przegadali noc i niejedną opróżnili butelkę. Saliński wypatrzył biegnącego przyjaciela i zwrócił na niego uwagę idącemu z nim Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.

– To Staś Kosko, mój przyjaciel.

I natychmiast – jak pisze o tym w pamiętniku – zrobiło mu się przykro, że wobec K.I. Gałczyńskiego skwitował taką nijaką informacją jednego z niezwyczajnych ludzi, jakich poznał w Polsce. W kilku słowach opowiedział o kapitanie i po chwili mistrz Konstanty gotów był biec za nieznajomym marynarzem.

Kiedy znów siedzieli w kawiarni, Saliński opowiedział Gałczyńskiemu „siostrzaną” anegdotę. Otóż, kiedy wypłynął w daleki rejs, jego ukochana zaniepokojona brakiem listu poszła do ministerstwa, by uzyskać informacje o statku. Pytała wszystkich napotykanych urzędników. Ale dopiero pewien młody, bardzo uprzejmy oficer udzielił jej niezbędnych wiadomości. Nie omieszkał jednak zapytać, dlaczego dama tak interesuje się tym statkiem? Ta odpowiedziała, że na jego pokładzie pływa pan Saliński, jej brat. Stanisław Kosko dobrze wiedział, że jego przyjaciel nie ma siostry, ale nie dając tego poznać po sobie skwitował odpowiedź stwierdzeniem „Ach ci bracia!”. Kiedy Saliński wrócił z rejsu było sporo śmiechu. Przez długi czas przyjaciele pytali się nawzajem o zdrowie szanownej siostry. Anegdota bardzo podobała się Gałczyńskiemu, który nie bacząc na kawiarnianą ciszę wzniósł toast:” Niech żyje kapitan żeglugi wielkiej, Stanisław Kosko!”

Po latach, po bardzo wielu latach, ci dwaj marzyciele spotkali się na kilka chwil oko w oko. Kilka godzin po podniesieniu bandery, statek „K.I. Gałczyński” wyruszał w rejs do Ameryki Południowej. Tuż obok przy nabrzeżu portu gdyńskiego, stał inny statek – „Kapitan Kosko”. Natalia Gałczyńska wspólnie z S.M. Salińskim zeszli z pokładu nowoczesnej jednostki i z perspektywy portowego nabrzeża przyglądali się temu spotkaniu nieznających się przyjaciół.

W 1937 roku Stanisław Kosko został powołany na stanowisko dyrektora Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni. Po przejściu tylu etapów, po opłynięciu świata, ten jeden z pierwszych absolwentów pierwszego rocznika szkoły tczewskiej miał stanąć teraz w gronie swoich wykładowców i nauczycieli, być ich przełożonym.

– Nie możesz się zgodzić – mówiła żona.

Ale nominacja jest nominacją. Kiedy ojciec Kosko pierwszy raz włożył dyrektorski mundur, podobno zasalutował przed lustrem. Z całego świata napływały gratulacje i pozdrowienia.

Aleksandria, 1937 r.

Kochany Stachu! Szczerze się cieszę z powodu nominacji i awansu, jaki otrzymałeś. W sprawach morskich jest bardzo dużo do zrobienia, lecz na to trzeba czasu i ludzi. Czasem więcej nas będzie jednakowo myślących, którym zależy nie tylko na tem, żeby przeżyć z dnia na dzień, lecz także patrzących dalej – będzie łatwiej coś zrobić dla dobra i umocnienia naszych spraw morskich. Przyczynimy się tem do umocnienia potęgi Polski. Łączę serdeczne uściski dłoni. Stefan Ciundziewicki, kapitan m/s „Lewant”.

             Oryginalne metody wychowawcze, doskonała znajomość psychiki ucznia, młodego człowieka, jak niegdyś on pragnącego związać się z morzem – zagwarantowały sukces. Po ponad piętnastu latach w czasie jednego z zakończeń roku szkolnego uczniowie przypominali fragment kupletu śpiewanego podczas pierwszego polskiego chrztu morskiego w 1923 roku:

 Po kolacji ojciec Kosko

Niechaj się uśmiecha bosko!

Porzuć smutki romantyczne

Przecież życie takie śliczne!

Był to powód do wielkiej satysfakcji …

Ostatnie sierpniowe dni 1939 roku spędzał dyrektor Kosko wśród pustych korytarzy szkolnego gmachu. Wszystkich uczniów wysłał do domu. Patrząc na zdjęcie „Daru” myślał, czy uda się ocalić ten statek, czy też tak jak „Lwów”, o którego toczył wielkie boje, fregata pójdzie w zapomnienie, zostanie zniszczony przez wroga?

– Doskonale pamiętam tę rozmowę – mówi Jadwiga Titz – Kosko. – Konstanty Kowalski, komendant „Daru” uważnie słuchał szczegółów planu opracowanego przez męża. „Dar” miał w swoim kolejnym rejsie szkolnym krążyć po Bałtyku tak długo, jak będzie to możliwe. Ważne było również, aby pływał możliwie blisko szwedzkich brzegów. Mąż przewidywał bowiem, że w razie wojny Szwecja pozostanie poza jej zasięgiem, a „Dar” jako członek tamtejszego królewskiego jacht clubu będzie mógł znaleźć schronienie. Aby jednak Niemcy nie ściągnęli podstępem statku do portu krajowego, Stanisław Kosko każdy miał wysłany do Kowalskiego telegram uzupełniać słowem „Kot” – pseudonimem komendanta fregaty. Plan ten jak wiadomo udało się zrealizować. „Dar Pomorza” został uratowany.

29 sierpnia 1939 roku kpt. Kosko otrzymał rozkaz natychmiastowego objęcia dowództwa na ORP „Gdynia”, niewielkiego statku białej floty, który miał wozić zaopatrzenie na Półwysep Helski. Biały statek. Bez najprostszego karabinu. Wymarzony cel dla lotnictwa nieprzyjaciela.

I stało się. Pierwszego września pierwszy niespodziewany nalot. ORP „Gdynia” cudem wyszła na wody zatoki. Za rufą pierwsze zniszczenia i ofiary portu gdańskiego. Drugiego września kolejny nalot. Jedna z bomb trafiła w mostek kapitański i eksplodowała w maszynowni. Druga upadła na środek kadłuba, który został przełamany i obie części po kilku sekundach zniknęły pod wodą. Do tonących rozbitków nieustannie strzelali niemieccy lotnicy. Kolejne detonacje bomb dopełniły dzieła zniszczenia. Dzięki pomocy swoich marynarzy ciężko ranny kpt. Kosko został przewieziony do szpitala, gdzie po kilku dniach, 8 września zmarł wskutek odniesionych ran. W dniu, kiedy oddziały polskie zaczęły wycofywać się znad bałtyckiego brzegu, niewielka grupa nauczycieli i uczniów pożegnała swojego dyrektora.

– W kilka dni po powołaniu męża do Marynarki Wojennej – mówi Jadwiga Titz – Kosko – przyjaciołom udało się „wyreklamować” go z jednoczesnym skierowaniem do likwidacji i zabezpieczenia Szkoły Morskiej. Mąż powiedział jednak, że nie po to założył mundur, aby go zdejmować.

Marynarz, dziennikarz, malarz, poeta, sportowiec, żeglarz, pisarz, ekonomista, polityk, człowiek, który uratował „Dar Pomorza”. Człowiek wyjątkowy, wielki entuzjasta idei morskiej i niestrudzony pracownik morza o niespotykanej pogodzie ducha, zawsze uśmiechnięty i uśmiech niosący.

[1] Pierwsza redakcja tekstu powstała w 1978 roku