24 stycznia

RAPORT WOŹNEGO z 24 stycznia 2023 roku
Miejsce: Korytarz
Osoby:    Mr. Ping Pong
                  Skulisko – bez wyrazu
                  Wdowa
                  Pole elektro- lub magnetoelektryczne
                  i cała reszta, równie ważna czyli – nic.

 

– Pan tu cóś może? A trudno się tu sprawy załatwia? Trzeba czekać? Długo? Opłaty wysokie? No, no, ja wiem, wiem… co dziś jest tanie? A, tak sobie szedłem, myślę – wejdę. Nie wiem. Chyba tu nie byłem. Gdzie ja już nie byłem, z kim nie rozmawiałem, a ile mi naobiecywano, każdy zapewniał, że oczywiście, nie ma sprawy, uda się, dokładnie tak jak pan chce. I co? I nic. Tak się dziś szanuje człowieka. Potrzebny – to dobry, niepotrzebny – pan przyjdzie innym razem, teraz nie mamy czasu…

Myślę, że ten ping pong głową, jaki ów mężczyzna wykonywał, był sterowany jakimiś mechanizmem wewnętrznym. Na zewnątrz wyglądało to tak, jak jajka gotujące się w piwie. Radzę spróbować. Najlepiej od razu trzy….

Na samą myśl o tych delicjach jakiś elektryczny przestrzał targnął moim ciałem. Poczułem się jak po teleportacji, choć nadal siedziałem w tym samym miejscu, z tą samą misją, teraz w obecności pana, że tak powiem – Ping Ponga, bo zdaje się, że nie podał mi swojej godności. Jego głowa nie przestawała się ruszać. Ale to właściwie były takie podskoki. Dobra metoda na sprawne funkcjonowanie mięśni, ścięgien i w ogóle kręgów szyjnych. Nie to co ja – zasiedziały…, żeby popatrzeć w lewo, najpierw muszę obrócić korpus, a potem głowę. No i – biurko. Ale nie za szybko, bo wtedy coś tam piszczy, jakby się blacha o blachę ocierała. A ten tutaj? Pacynek! Widział ktoś kiedy kurę nioskę? No właśnie. Zniesie dorodne jajko, wyjdzie na podwórze tym swoim posuwisto-wzdłużnym krokiem, z łebkiem oscylującym we wszystkie strony, zdziwiona, że nikt nie zgotował jej standing ovation – zaczyna swoje trele. Wiem, wiem, kura nie treluje, ona jajka znosi. Też dziwne… Znosi…

Więc ten elektryczny wstrząs, który poczułem, a teraz już całkiem po nim ochłonąłem, musiał jednak być czymś w rodzaju przeskoku…. Ja naprawdę przez chwilę czułem, że jestem tym człowiekiem, który tu nieustannie pingponguje głową. Zahipnotyzował mnie tą aktywnością? Niebywałe…

– Trudno mnie zaskoczyć. Podchodziłem już do tysiąca spraw. A każda, im głupsza tym reakcja urzędników była poważniejsza. Ja, powiem panu, odkryłem, że oni tak naprawdę nie są w stanie sami sobie swojej sprawy załatwić bez „po znajomości” – uwaga – ze sobą samym. Tak są zakręceni i wkręceni. Nie ma, nie da się, nie można, nie teraz, nie wiadomo, kiedy, nie mamy tego w planach, nie wcisnę do budżetu, nie mam dekretacji, dyspozycji, terminacji. O, już dochodzi trzecia? A, to przepraszam pana, skończyłam pracę. Do widzenia, do widzenia…. Urząd jest, proszę pana dla urzędników. Mają tam wszystko poukładane, szklaneczki, kubeczki, łyżeczki, stołeczki, a dla petenta – policzki, doniczki (to taki żart – zasadzimy pana, to sobie pan u nas podrośnie, a wiosną zobaczymy czy coś razem zrobimy) ….

Ufff…. Ileż żółci w tym człowieku albo złego magnetyzmu… O! Znów mną targnęło… Jakbym był nim. Jest mi prawie bratem… Tak bardzo osobiście odczuwam jego troski, jakby one były moje. Chciałoby się tak zawołać: troski, troski, trosteczki, trosteczki, no, cip, cip, cip, moje cipuszki, trosteczki, chodźcie że no tutaj, chodźcie, cip, cip, cipuszki… A one się zbiegają, na kolana mi wskakują, ta się otrze przymilnie, tamta każe się pogiglać, te dwie mówią: a pobujaj nas trochę, a wysoko, wysoko, jeszcze wyżej… Ale to mija, choć w pamięci wrażenie zostaje, a to znaczy, że dzięcioł stuka, stuka… W końcu coś wystuka. Poza dziobem, oczywiście.

– U pana jest tak samo, wiem, wiem. Urząd urzędowi równy. Poszedłem do takiego jednego. Mówię urzędowo: poproszę, o zaświadczenie poświadczające zgon. Takie to tylko lekarz – słyszę w odpowiedzi. Co lekarz ma do tego, mówię. To chyba moja sprawa i ja najlepiej wiem, czy żyję czy się już zgoniłem. Kobieta patrzy na mnie, oczy wytrzeszcza i do koleżanki mruga. Wyjaśniam: to ma być zaświadczenie przeze mnie podpisane i do moich celów, celem przedłożenia odpowiednim organom, a głównie jednemu. Na przykład organowi: żona. Mogę uznać, że wybieram zgon. Wypisuję, podpisuję i już od tej chwili wiem, jaki jest mój status i co mam robić. Papier w ręku, sprawa urzędowo załatwiona. Nie ma tu tam tego tamtego. Na pochówek na razie za zimno, poza tym, nie wiem, czy nie zmienię zdania. Ale wszystkie inne typowe dla tej okoliczności zjawiska akceptuje.

Intrygujące… Nie słyszałem o podobnym przypadku. To może być rewolucyjne rozwiązanie, które na nowo ustawi nas w życiu po życiu, ale ciągle w dalszym życiu. Po tym zgonie, znaczy się, urzędowym – spekulowałem.

– Proszę pana. Choćby taka rzecz – jaką trumnę żona dla mnie wybierze, w co mnie wystroi, które buty poświęci zamiast je spieniężyć? Za życia nigdy się pan o swojej kobiecie nie dowie tak wiele, jak po swoim zgodnie. Pan zna ten szkolny dowcip? Żona ubrała męża w strój sportowy a do trumny jeszcze rakietę tenisową dorzuciła. Kondukt żałobników zmierza na cmentarz. Żona za trumną szlocha i woła, mężu, mój ach mężu, gdzie ty ode mnie odchodzisz? A mąż z trumny odpowiada: na mecz kochanie, na mecz!

Co za petent! Jaki geniusz. Psychologowie, psychiatrzy, socjologowie piszą o naturze ludzkiej, przyglądają się mechanizmowi osobowości, tajemnicom międzyludzkich relacji. I nic z tego nie wynika. A tu, problem rozwiązuje skromny obywatel, w jesionce w jodełkę, z berecikiem zrobionym szydełkiem i wyprofilowanym pomiętą gazetą, która dodatkowo doskonale utrzymuje ciepło, w spodenkach fistulitkach, takich z mankiecikiem, ale z pięć centymetrów ponad kostkę i pantofelkach, pewnie jeszcze ślubnych, bo ten lewy ma bardzo wyraźnie rozregulowaną zbieżność – ściąga go na bok, w lewo… tam, gdzie te krzaki…

– Niech pan sam sobie odpowie – kiedy żona, tak od serca, tak nieprzymuszenie powiedziała prawdę o tym, co do pana czuje, kim pan dla niej jest? A po przyniesieniu do domu oficjalnego aktu zgonu – sytuacja jest jasna. Siada zemdlona w fotelu, pan niekoniecznie musi leżeć, bo za dużo leżenia źle wpływa na krążenie, a po co kusić los? Więc żona siada i mówi: czemu mnie opuściłeś, osierociłeś, sama teraz będę, smutna i zestresowana. Kogo teraz opi..le, na kogo winę zrzucę, komu będę miała za złe? Mój cały świat legł w gruzach. O, mężu mój, czemuś mi to uczynił?

Cholera… Gość mnie przekonuje. Nie wiem, czy akt zgonu nie jest dla wartości i spójności związku dwojga ludzi ważniejszy od aktu małżeństwa?

– Niestety, pracuję nad tym elementem, nie wiem czy i kiedy mi się uda wyeliminować ten moment całego procesu, w którym żona przechodzi do ataku. Jestem przekonany, że jest to wyraz frustracji, stresu, szoku po moim zgonie, niemniej – szok jest, a być niekoniecznie musi. Żona wtedy intonuje w Es-moll: żebym ja wcześniej wiedziała, że mi to zrobisz, to nigdy bym za ciebie nie wyszła. Boże, jaka ja głupia byłam, mogłam pójść za tego Gienka, człowieka utalentowanego, wrażliwego i eleganckiego. Widziałeś kiedyś, żeby on się skrzywił po pierwszej setce? Ty to specjalnie i na złość mi zrobiłeś, jesteś wredny, paskudny, za grosz szacunku dla mnie nie masz, a ja ci kwiat mojej młodości ofiarowałam, całe życie ci tylko służyłam, a ty, podleńcze – ty mi się tak zgoniłeś… ?

Powiało grozą. Niestety, nie miałem pod ręką Albinoniego czy Barbera albo choćby Adagia Mahlera. Muzyka łagodzi obyczaje, a szczególnie jeśli jak w tym przykładzie – są one tak rozdygotane. Zagwizdać? Nie wypada. Może mruczando? Chrząknąłem dwa razy. On wyczuł idealnie (ta męska solidarność!) mój nastrój i zaczęliśmy obaj… Mr… mr… mr… Urwaliśmy w pół taktu… Bo to był ten fragment: Polacy, nic się nie stało…

– Najgorsze dopiero przed nami. Noc. Proszę, może pan zechce przejąć inicjatywę? Śmiało. Nie? Dobrze. Z aktualnym aktem zgonu kładę się do małżeńskiego łoża. Żona kończy wieczorną toaletę. Leżymy. Kto pierwszy zgasi swoją lampkę? Widzę kątem oka jak pierś jej pulsuje, jak palce ściska, a głowę do tyłu odrzuca ukazując podgardle w całej jego okazałości. U rzeźnika takiego nie uświadczysz… I co by pan teraz zrobił? A co robi pana zdaniem ona? Ona proszę pana, nie zważając na trzydzieści lat naszego pożycia (też ciekawe słowo; pożycie, po życie; a nikt nie mówi po pszenicy) które było rzeczywiście pożyciem, bo życia w nim nie było – nagle rzuca się na mnie, rozdziera pidżamę, przywiera, obsypuje karesami, głaska, pieści, całuje a przy tym sapie, szlocha, wzdycha, stęka, i woła: już nigdy mnie nie weźmiesz, nie będę ci ja twoja? (szeptem, na stronie: a drzwi do pokoju dzieci zamknąłeś?). I patrzy na mnie. Ja zgodnie z moim statusem, rzędowo poświadczonym w zaświadczeniu – milczę, nie odnoszę się już do spraw ziemskich i doczesnych. Żona wyskakuje z łóżka, wychyla głowę na korytarz i się wydziera: marsz mi do łóżka, huncwoty jedne, ja wam tu dam! Żeby mi te smarki mnie i zgonionego ojca podglądały! Żeby mi to był pierwszy i ostatni raz. Słysząc te słowa nie mogłem żonie odmówić racji. Pierwszy – nie sądzę, ale czy rzeczywiście ostatni? I ja właśnie w tej sprawie. Bo w tym zaświadczeniu o zgonie, to czy tam będzie takie zdanie, że zaświadczenie wydaje się na okres np. trzech miesięcy? Bo ja bym wolał takie bezterminowe, ale z dwutygodniowym wypowiedzeniem. Na wszzelki wypadek. Po co komu głowę zawracać, tusz do pieczątek marnować, czas urzędnikom zabierać… Ja nie z tych, wie pan…. A tak – wyślę wypowiedzenie i już. Pan coś tam pomoże? Pan mi, ja panu, my sobie… tak jak w grobie… He, he, he…. Załatwione?


Na tym raport zakończono, wniosek petenta jako zasadny – przyjęto.

Add Comment