10 stycznia

(urywki)

– Proszę pana… Wystarczy… skłamać.

Hm… Szanuję rozwiązania definitywne. Mniej się człowiek wykrwawi niż wtedy, gdy grzebie w ranie i tylko ją powiększa. Inna rzecz – czy lubię takie rozwiązania?

Kobieta nawet nie spojrzała mi w oczy, nie zadbała o przygotowanie odpowiedniego klimatu dla wyznania tak szokującego. Nie, nie liczyłem na budowanie atmosfery oczekiwania, jakiejś nerwowości, emocji, jak przed otwarciem jakiejś tajnej koperty, zawierającej sekret, który przez długi czas zaprzątał naszą uwagę. Ona zdobyła się jedynie na wymuszony uśmieszek, właściwie grymas i mylące, kamuflujące tę grę zajmowanie się prostowaniem frędzelków przy chuście, jaką przed chwilą zarzuciła na swoje drobne, lekko już zgarbione plecy.

– Oj, oj, od razu – brzydkie słowo, paskudne. A „kochanie” to niby ładne? No? Potrafi pan to wyjaśnić? Dlaczego bicie się w pierś i wytrzeszczanie oczu z zapewnieniem w formie kasandrycznego okrzyku daje nam świadectwo o człowieku uczciwym? O, o… Już się pan będzie buntował. Najpierw kłamstwo, teraz uczciwość… Może jeszcze doda pan do swoich oskarżeń obłudę, interesowność albo przynajmniej podstęp? Jest pan jak wszyscy inni, niemal wszyscy… Tak powiedziałby człowiek zakłamany, ale ja zdradzę panu, że uczciwi są tylko ci, którzy jeszcze się nie zorientowali, że cały świat kłamie. Cały. Bez wyjątku. Kłamstwo to energia nas wszystkich. Bez kłamstwa już dawno ślad po nas by zaginął. Kości dinozaurów przetrwały, bo te biedaczyska nie potrafiły kłamać!

Mówiła spokojnie, lekko nawet moderowała głos zniżając go, ocierając się niekiedy nawet o sceniczny szept… A przy tym wykonywała mnóstwo czynności, jak podchmielona ośmiornica, która wiruje w mętnej wodzie wywodów. Pięknie wyglądają jej pląsy, za którymi ja, nieprzejednany sceptyk, już zaczynałem wodzić oczami. A to dotknie guziczek przy sweterku, palcem przejedzie po szwie na spódnicy, dłonią obejmie kolano w chwili, gdy druga ręka, uchwyciwszy pukiel włosów próbuje unieść je w górę, oczywiście bezskutecznie. Włosy swobodnie opadają na ramiona. Potem przestawiła torebkę, apaszkę zwinęła w krokiecik, uchwyciła wisiorek, a całą sekwencję zakończyła wygięciem palców obu dłoni tak, jakby stawiała je na baczność, do raportu!

– Proszę pana… Byłam na dnie. Niech pan nie pyta jak tam jest. Nie pomagało nic. Wręcz każda próba pocieszenia, a klepnięcie w ramię szczególnie – wszystko to dobijało mnie do końca. I wtedy – olśnienie… Wnuczek pokazał mi nowy piórnik. W nim – pisak wymazujący pomyłki… W y m a z u j ą c y… Czyli wracamy do pustej kartki. A na takiej możemy napisać coś innym kolorem, narysować, ba, namalować. A wiesz, mój żołnierzyku, babcia miała jeszcze lepszy pisak. Tak? A jaki? A taki, że czarne robiło się kolorowe. Samo? No, wystarczyło tylko pomyśleć, czy ma być żółte czy może niebieskie? Ale ja lubię czerwone. Dobrze – wystarczy, żebyś pomyślał i powiedział: niech będzie czerwone. Dobra, mówię: czerwone. Ale zobacz, babciu, nie chce. Zrobiłem kreskę, ale ona nie chce być czerwona tylko ciągle jest czarna.

Miała dar opowiadania. To taki sos, sam w sobie nieciekawy, ale ile aromatów w sobie kyje i jakie obiecuje smaki.

– To był najpiękniejszy moment w moim życiu… Wtedy, gdy odkryłam tę cudowną umiejętność korygowania, naprawiania, kolorowania świata, który ze swej natury jest zgorzeliną, spalenizną bezkształtnie zwęglonych nadziei i przekonań, że postępować trzeba – no właśnie – uczciwie, prostolinijnie i konsekwentnie.

Wyprostowała się, wstała, zakręciła dwa kółka i stanęła przede mną w pozie klasycznego pas. Lewa noga lekko zgięta w kolanie, prawa nienaturalnie wręcz wyprostowana i cofnięta do tyłu. Ten układ uwydatnił kształt bioder, a przede wszystkim ukazał biust, którego nie było dotąd widać spod tej wzorzystej chusty. Szyja jakby się wydłużyła, podbródek wyostrzył, nosek zmalał, a oczy… Oczy sypnęły seksapilem.

– Tylko proszę nie mówić, że jestem ładna. To nie tak działa. Ja znam siebie bardzo dobrze i nie pozwoliłabym komukolwiek tak prosto mnie oszukać. Zaczęłam od tego, że podałam w wątpliwość moją brzydotę. Bo taka jestem. Sam pan widzi. O, zmarszczki, a tu bruzdy, tam otłuszczenie i ach, już nie będę siebie sama deprymowała – garbię się okropnie. Więc powiedziałam: nie jestem najpiękniejsza. Logicznie to tyle samo co brzydka, a brzmi jednak inaczej. Potem dodałam – te nogi są nawet całkiem, całkiem… Poszłam do szafy, zaczęłam się przebierać, po każdej nowej konfiguracji dodawałam kreskę, podkreślałam brew, sięgnęłam po lakier, którego normalnie nigdy bym nie położyła na paznokcie. W głowie zrobił się kolorowy zamęt. Jeden pomysł ścigał się z drugim. Minęła godzina, dwie a ja była w coraz lepszym humorze. Jak tak dalej pójdzie – wygram konkurs miss! Żeby pan widział, jak się wtedy uśmiałam…

Hm… rzeczywiście – jak tylko tu weszła – skulisko się jakby bardziej sfilcowało, wgrzebało się w siebie tak, jak już chyba nic bardziej skłębić się nie może. Teraz widziałem kobietę zadowoloną, pogodną, pełną dobrej energii. Wystarczyło jedno małe, wcale niegroźne i nikomu nic nie szkodzące kłamstewko. No, niech będzie – powiedzmy – korekta prawdy. Choinka bożonarodzeniowa pachnie i jest jaka jest. Ale wystarczy ją ubrać…

– Wyszłam na ulicę. Odruchowo skierowałam kroki do przyjaciółki. Kamień młyński jest mniej pewny, gdy przywiążesz go do szyi. Ona była największą ogrodniczką moich stresów. Ty, Lula, mówiła, ty to rzeczywiście masz los… Nie wiem, co ja bym na twoim miejscu zrobiła. Ja bym ze sobą natychmiast skończyła. Więc ja dziś skończyłam z nią.

Ustawiła się jak do fotografii paszportowej. Lewe ucho, znaczna część profilu, wzrok pod niewielkim kątem ponad horyzont. Swoją drogą – wszystkie mięśnie i grymasy obojętnieją w tej pozie. Wcześniej tego nie zauważyłem.

– Zawróciłam. Wpadłam na jakąś kobietę, która szła tuż za mną. Przepraszam! – skąd wpadł mi ten pomysł do głowy – nie wiem. Przepraszam panią, czy tą ulicą dojdę do centrum? Czy nie lepiej iść tą główną aleją? Zaczepiona kobieta, wyrwana z czeluści swojej uczciwości i niedoli, które penetrowała myślami, skupiła uwagę na moim pytaniu. A, mam cię, pomyślałam. Nie, proszę dalej iść prosto, aż do świateł. No, tak myślałam, A pani nie idzie do centrum? Nie, nie, ja do lekarza, tu za rogiem. A, rzeczywiście, tam jest przychodnia. A wie pani, to się dobrze składa, pójdę z panią i umówię wizytę. Już jakiś czas temu miałam powiedzieć mojej lekarce, że te wszystkie okropne zmiany się cofnęły i czuję się jak nowonarodzona. Tamta pani uśmiechnęła się. O, to dobrze… I obie ruszyłyśmy przed siebie. Chcę pojechać na urlop, zagadnęłam natychmiast. I postanowiłam, że po tylu latach rutyny zrobię wreszcie coś szalonego. Ona spojrzała na mnie z wyraźnym zaciekawieniem. Tam, w centrum, jest takie biuro turystyczne. Widziałam na zdjęciu piękną dziewczynę, w bikini na tle tak niesamowicie niebieskiej wody, że i w niebie podobnej nie mają. Parsknęła śmiechem. O, pani – mówię dalej – pani w takim bikini to na plakat by się nadawała. I delikatnie ujęłam ją pod ramię. Ona wzdrygnęła się, ale po sekundzie poczułam już pewien ciężar, a więc oparła się na mnie… Co też pani mówi… Mam żylaki, krzywe nogi i ten wałek… Proszę pani, krzywe nogi najlepiej prezentują się na fotografii i odpowiednio ułożone robią taki korkociąg z ciała, że faceci głupieją! Teraz zaśmiała się serdecznie i beztrosko. A ja zamykałam już podwozie wchodząc w lot szybujący. Musimy tam pójść razem, pokażę pani to zdjęcie. A może razem się na ten urlop wybierzemy? Tak, zamknęłam podwozie. Odpięłam pasy bezpieczeństwa i przez kolejne pół godziny opowiadałam jej o niej tak niestworzone historie, tak nieprawdopodobne sytuacje a ona na moich oczach przeobrażała się w bohaterkę, gwiazdę i wybrankę losu. Szczęściarę.

Niezmiennie, gdzieś w kącikach oczu, w ledwie dostrzegalnym drżeniu dłoni wyczuwałem jakąś nienaturalność, niepewność, choć maskowała je perfekcyjnie.

– Genialne, prawda? Jest tylko jeden problem. Pracuję nad nim. Jak okłamać samą siebie. Możesz zmienić swój wizerunek w oczach innych, przeobrazić się, pozować na człowieka wielkiego sukcesu, co w naturalny sposób innych ogrzeje, przyciągnie do wianuszka skupionego wokół ciebie. Ale jak w każdym piecu, ogień się w końcu wypala. Jego podsycanie jest proste – kolejne kłamstewko. Nic nie kosztuje, nie musisz go zamawiać, stać po nie w długiej kolejce. Po jakimś czasie – zaczynasz się zastanawiać – zaraz, kim ja jestem? Twoja tożsamość jest jak ciało pokryte w całości tatuażami. Robisz piorunujące wrażenie, nie przestając być sobą, o której istnieniu zaczynasz jednak już wątpić. Bo kłamstwo – jak joker w pokerze – zawsze bije każdy inny atut. Mój problem polega na tym – i z tą sprawą przychodzę – jak skłamać siebie bez reszty. Stać się naprawdę kimś innym. Uwierzyć, że nigdy nie było się kimś tamtym, zakompleksionym i bezwartościowym. Lśnić, jak teraz, także w sobie, a nie tylko na zewnątrz. Może pan wie? Powie mi pan? Proszę, no przecież pan wszystko wie, pan pewnie wiele czytał, bywał, z różnymi ludźmi mądrymi się spotykał… Taki pan spokojny, zrównoważony, każda kobieta przy panu czułaby się bezpieczna jak calineczka w łupince orzecha… No, niech się pan nie każe prosić. A może pójdziemy napić się kawy? Tu pewnie jest gdzieś taka mała przytulna kawiarenka. Ja sobie usiądę w kąciku, a pan mi wszystko opowie. Albo nie, mam lepszy pomysł – idźmy od razu do mnie, zrobię panu herbatkę, mam odrobinę rumu. Aaaa… rum… – rozgrzewa, oj, rozgrzewa, uśmiecha się pan, dobrze, dobrze…. Idźmy więc, proszę podać mi…

Zaczęła się rozglądać, jakby czegoś szukała. Odeszła na dwa kroki, schyliła się, podbiegła w drugą stronę, ciągle się rozglądając. Minęła mnie i wtedy coś zaszeleściło za moimi plecami. Ona wybiegła z drugiej strony a ja obejrzałem się, by sprawdzić, co to był za odgłós? Kiedy znów spojrzałem przed siebie – jej już nie było…

No, no… Ta herbatka… No i ten rum… Uhmu. hu, chu, mu…

Add Comment