07 stycznia

(fragmenty)

– Proszę, przestań płakać…

– Nie mogę… Nie jestem w stanie. Nie dam rady. Nie potrafię.

– To nie ma najmniejszego znacze…

– Dla ciebie nigdy nic nie miało znaczenia. Ot, przyjść, wyjść, obiecać, wyjechać, zapomnieć, machnąć ręką, wyśmiać, obrazić się…

– Kochanie…

– Nigdy do mnie tak nie mów, nie wierzyłam ci, nie wierzę i nie uwierzę. Całe moje życie… Jak ja mogłam się tak godzić… Dlaczego nie postawiłam na swoim, nie przegnałam cię na cztery strony świata a tylko znosiłam te upokorzenia, te upodlenia, to ludzkie pośmiewisko, tę pogardę i życie w grzechu. Mój panie Jezu…

Szloch nie był szczery. Ale też nie był zakłamany. On był zapomniany… Od tylu lat powtarzany, od czasu, gdy któregoś majowego dnia siedzieli razem w kuchni, po obu stronach niewielkiego stołu, z rękoma splecionymi w modlitewną pięść, wpatrzeni w świat za oknem, na niebo, które przecinał szybującym lotem jakiś wielki ptak. Zarysował źrenice ich oczu a te omal nie pękły, jak szyba ugodzona diamentem. Siedzieli poza światem, w tej małej kuchni, przy niewielkim stole, a z kranu, za ich plecami, spadały pojedyncze łzy. Mieli ich dość w zapasie… Niewyczerpanie wiele.

Raz jeszcze zobaczyłem te ich splecione dłonie… Czy kiedykolwiek się spotkały, zaplątały w uścisku, zapamiętaniu i pewności, że jedna dłoń może zawsze liczyć na to drugie ramię?

– Prosiłam cię tyle razy – odejdź, zostaw mnie, nie chcę cię, pozwól mi żyć bez grzechu, a ty śmiałeś się tylko i wracałeś. Obiecywałeś, zapewniałeś, przyrzekałeś… I wyjeżdżałeś…

Przyjmował te słowa jak bicze na pozbawione nerwów ciało. Znieczulone i zobojętniałe od razów wypowiadanych po tysiąckroć i znów od początku.

– Musisz uspokoić nerwy. Zadręczysz siebie i mnie. Jeszcze dojdzie do jakiegoś nieszczęścia. Chodź, przespacerujemy się, może będzie ten sernik, który tak ci smakował…

Spacer. Zawsze marzyła, że on włoży popielaty garnitur, skórzane popielate buty, kapelusz a na palec wsunie – sygnet. Ona – w białej bluzce, w zamszowych pantofelkach na korkowym obcasie, z torebką, koniecznie fioletową, a w uszach klipsy z zielonym kamieniem. Że wyjdą przed dom, ona ujmie go pod ramię i pójdą, no, może w lewo, albo nie, w prawo, bo tam zawsze jest więcej ludzi, niech widzą, że on nie jest taki stary, że się nie garbi i spod kapelusza nie widać tych włosów siwych jak zgrabiałe od bezsilności myśli.

Nigdy na taki spacer nie wyszli, nigdy nie cofnęła się w ostatniej chwili przez zamknięciem drzwi, by w lustrze sprawdzić, czy dość szminki nałożyła na usta. Lubiła ładnie wyglądać, często myła włosy, bo wtedy były takie puszyste i zwiewne i same układały się w niezwykłe wprost fale.

– Ile ja bym dała, żeby mieć takie włosy jak twoje – mawiała fryzjerka, do której niekiedy chodziła, bardziej na plotki niż ondulacje.

Ile lat… nie płakała? Nie wiem, skąd to pytanie pojawiło się w mojej głowie? Nie widziałem ich zbyt dobrze, nie mogę powiedzieć, w jakim byli wieku, siedzieli w kącie, tam, gdzie to skulisko się umościło. Dobre towarzystwo, pomyślałem i od razu ugryzłem się w język. Nie powinno się kusić złego… Ale z drugiej strony – nie wiem, czy ono jest złe. Leży tam, skulisko skulone i tylko raz na jakiś czas skradnie łyk światła, jeśli to odbije się po południu od szyby obrazu, który przedstawia… hm… nie przyjrzałem mu się dotychczas, to prawda… Mówią: zło ciągnie do złego. Ale nie dodają, że bez dobra – zło sensu nie ma. Gadam zdrów… Jakby słowa to były kamienie, tłuczesz jednym o drugi a tylko głuche stukanie słychać…

– Wracajmy do domu…

– Nie po to tu przyszłam, żeby wracać z pustymi rękoma. Ja muszę się wreszcie dowiedzieć, muszę zrozumieć – dlaczego i za co? Czyja to sprawa, że tyle lat pozwalałam ci tak marnować moje życie? Przecież nic nie dzieje się z przypadku. Świat jest tak urządzony, że po zimie przychodzi wiosna, a owoc dojrzały – spada na ziemię. Kto mi ciebie nadał, kto mnie skazał na ciebie, kto uwięził mnie u twojego boku? Niech mi wreszcie ktoś powie prawdę. Zawiniłam? To ja coś źle zrobiłam? Jeśli nawet, to nie wiem o tym, to przez pomyłkę, bez wyraźnego zamiaru! O Jezu, któryś umierał na krzyżu, powiedz, czym ci zawiniłam…

Mężczyzna siedział z głową w otwartych, widać – spracowanych i bezradnych dłoniach. Nie bronił się, nie tłumaczył, nie szukał wymówek, nie kłamał. Na swój sposób, jak się domyślałem, bezgłośnie ciągnął po bruku swój los. Czy czuł winę?  Chciał zadośćuczynić? Nie wiem. Ten mur między nimi był już nie do przebicia. Pozwalał im iść przez życie dalej, każde po innej jego stronie, ale słów i uczuć nie przepuszczał. Widzieli, że mówią coś do siebie, ale słów już nie słyszeli.

– To jakaś straszna pomyłka, jakiś koszmarny błąd. Nie z tobą powinnam była związać się na życie. Chcę poznać prawdę, chcę zobaczyć człowieka, który był mi wybrany. Chcę go przeprosić i błagać o wybaczenie. Ja pewnie jemu zgotowałam podobne piekło tym, że nie uwolniłam się od ciebie, aby być z nim. Proszę, zapytaj, idź, sprawdź, poproś o adres, ja tam pojadę, to trzeba wyprostować. Przecież ty też mogłeś żyć inaczej.

– Ależ ja tylko z tobą, wiesz przecież o tym doskonale. Nikt nie był dla mnie ważny tak jak ty…

– Skończ z tymi kłamstwami!

Usłyszałem delikatne, jakby metalowe uderzenie o podłogę. Kobieta uniosła głowę, otworzyła oczy, dostrzegła na podłodze, tak… to było jego imię… Nigdy nie zwracała się do niego po imieniu. Lekko drgnęła, wyprostowała się i podniosła to imię, pokryte warstwą czasu i bólu. Przetarła dłonią, zdrapując w jednym miejscu osad goryczy na tyle mocno, że błysnął fragment pierwszej litery. Zaczęła trzeć to imię, paznokciami zdrapywać kamieniejący czas. Tarła to imię chusteczką i rękawem swetra, który on zrobił jej kiedyś na drutach. Koniecznie chciała, żeby rękawy były zszyte z korpusem przed podwójny warkocz. Sweter był pomarańczowy, tak, taki kolor jak coraz wyraźniej widoczne jego imię. Położyła je na obu dłoniach i wpatrywała się w nie z wielkim skupieniem. Usta próbowały ułożyć się w to nieznane jej nigdy wcześniej brzmienie. Spojrzała na mężczyznę, który od dłuższej chwili trwał w uścisku bezsilności…

– Słońce zachodzi, wracajmy do domu… – usłyszałem jej głos, jakże odmieniony, spokojny i łagodny. – Podaj mi ramię, proszę. Musimy wracać…

Pierwszy raz w życiu wypowiedziała jego imię.

Nie zareagował. Siwe włosy, jak zawsze za długie, okryły zbielałe dłonie, z których przed chwilą odpłynęło życie. Dokąd? Pewnie do domu. Tak jak i ona, ale poszła tam już sama. Spokojna, że wreszcie poznała imię człowieka, który był jej przeznaczony.

 

Wariant II:

Usłyszałem delikatne, jakby metalowe uderzenie o podłogę. Kobieta uniosła głowę, otworzyła oczy, dostrzegła na podłodze, tak… to był jego sygnet… Lekko drgnęła, wyprostowała się i podniosła złoto, pokryte warstwą czasu i bólu. Przetarła dłonią, zdrapując w jednym miejscu osad goryczy na tyle mocno, że błysnął fragment pierwszej litery. Zaczęła trzeć to miejsce, paznokciami zdrapywać kamieniejący czas. Tarła chusteczką i rękawem swetra, który on zrobił jej kiedyś na drutach. Koniecznie chciała, żeby rękawy były zszyte z korpusem przed podwójny warkocz. Sweter był pomarańczowy, tak, taki kolor jak coraz wyraźniej widoczne jego… imię, wygrawerowane na obrączce. A obok –  jej, bo – przypominała sobie – ona mu ten sygnet podarowała. Położyła go na obu lekko domykających się dłoniach. Usta próbowały ułożyć się w to zgubione kiedyś  brzmienie. Spojrzała na mężczyznę, który od dłuższej chwili trwał w uścisku bezsilności…

– Słońce zachodzi, wracajmy do domu… – usłyszałem jej głos, jakże odmieniony, spokojny i łagodny. – Podaj mi ramię, proszę. Musimy wracać…

Pierwszy raz w życiu wypowiedziała jego imię.

Nie zareagował. Siwe włosy, jak zawsze za długie, okryły zbielałe dłonie, z których przed chwilą odpłynęło życie. Dokąd? Pewnie do domu. Ona także tam poszła. Ale już sama. Spokojna, że wreszcie poznała imię człowieka, który był jej przeznaczony.

 

Add Comment