25 stycznia

RAPORT WOŹNEGO z 25 stycznia 2023 roku
Miejsce: Korytarz
Osoby:     Człowiek bez medalu vel Józeczek
                   Skulisko – o!!! z wyrazem!
                   Głos (przymilny)
                   Puzderko z zawartością
                   Pochód jedności
                   i cała reszta, równie ważna czyli – nic.

 

Po czym poznać człowieka zdecydowanego, ale nie zdeterminowanego, osobnika konsekwentnego, ale nie upartego, rewolucjonistę, ale w równym stopniu – pacyfistę?

Po tym, że bronić będzie swoich ideałów, dopóki bronić ich nie przestanie.

– To wszystko, proszę pana, trzeba zmienić. Żadne tam tego tam owego…. Zmienić i kropka. Nie mówię, że od razu medal, ale medal też mógłby być…. Lata lecą, klatka piersiowa się zapada, a tak przynajmniej tę niesprawiedliwość losu medalem przykryję.

Na moim biurku położył niewielką aktóweczkę, widać, niejeden już blat sobą wyświechtała. Żaden zamek błyskawiczny, skądże, to nie jest zwykłe budżetowe akcesorium, Takie aktóweczki to radcy dworu, rewizorzy albo handlarze kotów nosili. A to nie wiedzą Państwo? Handlarze kotów w carskiej Rosji, od połowy XVIII wieku byli nową, niezwykle elitarną warstwą społeczną. To ludzie bardzo majętni, poważani, atrakcja towarzystwa i dobre partie małżeńskie. Jeździli po wsiach, chłopom świecidełka za koty sprzedawali. Z tych kotów – futra robili. Futro z kota – skarb, rzecz nieoceniona! Głównie na reumatyczny grzbiet. To osobny zresztą problem, innym razem się tej sprawie przyjrzę. Dość powiedzieć, że z upadkiem kociohandlarstwa ponieśliśmy niepowetowaną stratę – jak powiedziałby sam Czechow – świat ludzi inteligentnych zubożał o ten klejnot naszej arystokracji. Od tej profesji ludzie godność dla swoich rodów przyjmowali. Człowiek handlujący kotami, rzecz zrozumiała, musiał mieć w sobie coś z kota. Najpierw mówiono więc o nim: eh, wy, kot! A kot,a raczej kotka to kosz-ka. Widząc z daleka zaprzęg handlarski, ludzie wołali: patrzcie, patrzcie koszka jedzie. A jak z drugiej strony wsi drugi handlarz kotów do niej zmierzał, ludzie zadziwieni wołali – o! patrzcie, patrzcie koszury jadą.

– Pan taki raczej zadumany…. Mam nadzieję, nie przeszkadzam? Kolejki petentów nie widzę? Spokój…. Czynne?

Zamknąłem powieki, twarz pomarszczoną sentymentalnymi rozważaniami rozprostowałem i delikatnie kiwnąłem potwierdzając, że wszystko jest jak należy.

– Wie pan, pytam, bo to ludzie się dziwnie zachowują. Niekiedy nadziwić się nie mogę. Ja, człowiek stateczny, rozważny, a oni jacyś tacy nijacy… Kiedyś nurkowałem, patrzę, a na dnie stoi domek. Podpływam, w środku mnóstwo ludzi, dzieciaki biegają od okna do okna, rybki sobie pokazują, panie rozmawiają, panowie się nudzą, ale patrzę – mają bufet. A mnie się akurat tak bardzo pić zachciało. Zapukałem w największe okno, jakby tarasowe. Od razu mnie zauważyli. Uśmiechają się, ja do nich, ale nikt się nie kwapi, żeby mi te drzwi otworzyć. Sytuacja cokolwiek dziwna. Oni odświętnie ubrani, z lodami i cukierkami, a ja – pardon – w mokrych gaciach, w wodzie, nurkuję swobodnie i na nich, jak na jakie dziwadło patrzę. Więc zaczynam kiwać głową, gestykulować: no, tu, otwórzcie, chcę wejść. A oni w końcu chyba się zorientowali, o co mi idzie i… zaczynają się śmiać, przedrzeźniają mnie i też kiwają głową. Zapas powietrza mi się kończy, za chwilę zabraknie by wypłynąć na powierzchnię, więc lepiej byłoby, żeby mi jednak otworzyli. Zaczynam się dobijać, walę pięściami, dzieci z wrzaskiem uciekają, nie wiem skąd – pojawił się po tamtej stronie akwarium – policjant, w dodatku na służbie. Ja do niego, że otworzyć, tutaj, te drzwi tarasowe! On opuścił pasek od czapki pod brodę, ujął pałkę i – mignęła mi w pamięci jakaś reminiscencja, czyste deja vu – mina podobna, kiedyś już widziana… Przypomniałem sobie! Był taki sportowiec Kozakiewicz. I ten policjant pokazał mi to samo. To ja mu nawet dwa razy. Pomyślałem, skoro ty do mnie takim kodem gadasz, to ci pokażę. I tu skończyła mi się karta pamięci. Tacy, widzi pan, są dziś stróże prawa i porządku.

Z aktóweczki wyjął puzdereczko. Piękne… Srebrna konstrukcja, aksamitem oklejona, z śliczną zapinką taką jakie wtedy tylko robiono: dwa razy w lewo, raz do przodu, nogę zakładamy na nogę, wciskamy i przesuwamy w prawo… Albo odwrotnie. Wieczko odskoczyło, a w pudełeczku, na ślicznym pluszowym łóżeczku, wyjątkowej skromności i urody… łyżeczka!… (Cholera, nie rymuje się).

– Oto ona….

Nie ma pióra na świecie, które opisałoby wyraz twarzy tego dżentelmena. A z odwzorowaniem układu całej jego doczesności – tylko da Vinci mógłby się zmierzyć.

Z braku Mistrza – ja muszę to zrobić. Otóż ów jegomość, bez wątpienia szlachetnie urodzony, od dzieciństwa w maniery wdrożony, znający wszelkie zasady mowy ciała i kaloszy, z nienaganną płynnością ruchów, ów mój petent oparł się o krzesło w taki sposób, jakby to była jaka swobodnie rzucona, namoknięta tektura, dwuwarstwowa, z pudełka na sandałeczki, z paseczkiem plecionym tak, jak się dłubie w nosie…

Faberge to zwykły Nikifor przy tym Eterosie… To Apullo, na widok, którego oczy robią zeza na trzy pas…

– Proszę… Proszę patrzeć, ale ze spuszczonymi powiekami, proszę chłonąć tę ezoterykę promieniującą z mojej łyżeczki i zanurzyć się w muzykę uczuć, proszę poszybować w niebo, ale żeby tylko tam nie było linii wysokiego napięcia…. I proszę powiedzieć najuczciwiej – czyż nie jest piękna? Jak można nie oddać się jej w niewolę, poświęcić karierę, życie sielskie na daczy Funduszu Wczasów Pracowniczych Z.K. Marianowo Naiwne?

No, owszem, zamurowało mnie. Ale nie po to tu jestem, żeby manifestować moje uczucia oraz odczucia. Odruchowo popatrzyłem w bok, czy nie ma tu gdzieś gaśnicy pepoż., bo czoło tego obywatela płonęło…

– Czy ma pan niespodziewanie szklankę wody?

Nalałem, podsunąłem, dłonią zachęciłem, aby wypił. Mężczyzna szklankę ujął, do ust zbliżył, łyk zaciągnął i połknął. Para sypnęła się z nosa i uszu, a włosy lekko uniosły, po czym opadły na czoło, lekko zroszone szybko parującymi kroplami.

Oto siła pasji i determinacji. Człowiek przekonany o słuszności swojej myśli, wizji, posłannictwa – zapali się taki i tylko szklanka wody może ten pożar ugasić…

– Mówią, że od małpy…

Dobrotliwie pokiwał głową. Ironia wykonała w tym czasie na jego twarzy serię złożoną z: podwójnego rittbergera, flipa, lutza ale z piruetem, wykończonym poczwórnym axelem.

– Człowiek pochodzi od małpy. Tak właśnie mówią…. A małpa? Widział pan małpę, która zachowywałaby się jak człowiek? A człowieka, który zachowuje się jak małpa? Jakieś jeszcze pytania? Panie, czemu ludzie takie bzdury opowiadają? Dziadek do babci często mówił: ty małpo, a ona do niego – pódźże no tu, ty gorylu. Wychodzili na zapiecek… Co tam się działo… Myśleliśmy, że Kozacy atakują? Wrony za gołębie się przebierały, osły miałczeć zaczęły, a głos dziadka niósł się przez te pola szerokie, i doliny głębokie… Babcia tak głęboko oddychała, że wszystkie chmury wciągnęła co sprawiło, że wyszły nici z deszczu, na który we wsi wszyscy tak czekali… Jak do izby wracali, babcia pół godziny, jak derwisz na środku kuchni się kręciła, bo nie mogła dojść do ładu z tymi kieckami co ich chyba z dwadzieścia na sobie miała. A dziadek, wąs tak zakręcał, zakręcał, że mu w końcu ręki nie starczyło to mnie wołał i mówił – kręć chłopie, i pamiętaj – jaka ręka taki wąs. I oko do mnie puszczał…

Akurat w Korytarzu nikogo poza nami nie było, więc nie mogłem uciec od tak bezpośrednio, przed chwilą do mnie skierowanego pytania o genezę, o pochodzenie człowieka. Na szczęście Skulisko drgnęło, wybijając mojego gościa z rytmu indukcyjno-dedukcyjnego. Siedziałem zbyt daleko, ale odniosłem wrażenie, że Skulisko miało gębę rozwartą od „aż” do „już”. Ale co to miałoby oznaczać? Mężczyzna nawet głowy nie odwrócił…. To są te autokratyczne maniery. Klasa!

– Mówią, że zwierzę jest największym przyjacielem człowieka…

Uśmiechnął się bezgłośnie, puszczając oczko w moją stronę. Nigdy wcześniej tak dobitnej lekcji „bycia kimś” nie dostałem. Wystarczy bowiem, że się jest kimsiem, a już tezy przez kimsia głoszone nie podlegają dyskusji.

– Oto, szanowny panie, jest mój największy przyjaciel. Ba, co ja mówię, o Gajuszu Petroniuszu, mistrzu mój i powierniku… Tyś zamieniał noc w dzień. Nie zna ziemia lenia większego od ciebie. Tyś jest po wsze czasy arbiter elegantiae.

W tym momencie jego dłoń, jak zorza jakaś z nieba spłynęła i na łyżeczkę w puzderku leżącą wskazała… Cudeńko… Ta łyżeczka, mała, acz rzeczywiście – jak już zauważyłem, o talii cieńszej niźli cesarzowa Sisi, paraliżowała moją wyobraźnię zapowiedzią rozkoszy, jakich mieszając cokolwiek – jest w stanie dostarczyć. Czego ona nie mieszała, w jakich naczyniach się nie pławiła, kto nią kręcił, komu wzrok w zeza zamieniła… Historia świata jest za krótka by wszystkie jej adventury tu opisać. Do mych uszu dobiegł namiętny szept…

– Kiedy pierwszy raz zbliżyłem ją do moich ust, kiedy targały mną wszelkie wichry namiętności, ona zachowała zimną krew, nie drgnęła, wytrzymała to niewygodne zapewne dla niej położenie, aż w końcu wpadła w me usta, jak kanister z benzyną w krater wulkanu… Nie, byle tylko jej nie połknąć, nie uderzyć jej zatrzaskiem mostka, nie wpędzić w próchniejącą szóstkę… Proszę pana, co ja czułem… Dziś, kiedy tylko jest mi źle, gdy tracę trzeźwy ogląd świata, gdy mam katar, chce mi się pić, zjeść jogurt z płatkami – wszystko, absolutnie wszystko robię zawsze i tylko z nią. To ona dostarcza mi wszelkie lekarstwa na ten cały świat. Tylko ona w swojej niezmierzonej dobroduszności, przynosi mi te sztucznie konserwowane delicje i nektary, ona podaje krople na kaszel i syrop na korzonki.

Wbity w fotel tą płomienną tyradą nie odważyłem się zwrócić uwagi mojemu petentowi, że na korzonki to może niekoniecznie syrop. Ale co ja tam wiem na temat szału jaki łączy tych dwoje.

– I dlatego przyszedłem, aby raz na zawsze, bez zbędnych formalności uznać, że nie pies czy kot, ale łyżeczka, ten drobny, filigranowy, eteryczny i ukochany przedmiot jest najlepszym przyjacielem człowieka. To prawie brat albo siostra, a w szczególnym przypadku siostra siostry lub nawet szwagierka, zależnie od subtelności rodzinnych. Ja wolałbym bratanicę kolegi – tak jakoś mi się ona bardziej widzi. Lubię, jak taka bratanica ma taki loczek, tutaj, taki, wie pan, w lewo, ale jak pan patrzy to w prawo… Nie, nie… jeszcze bardziej w prawo. O, i do góry. Świetnie. Dokładnie tak.

Hm…. Zaiste – pomysł rewolucyjny. To byłaby rzeczywiście zmiana, której skutki musiałyby odczuć także wszystkie Nieba. Ludzie, nie wstydźmy się, zróbmy coming out, jakiego świat nie widział, pokażmy sobie naszych najukochańszych partnerów, niech cały kosmos poczuje wolność, równość i braterstwo w wymiarze globalnym. Oto parada równości…  Halo, halo, nasze mikrofony sprawozdawcze ustawiliśmy na trasie przemarszu. Już to widzę:

– żeglarz ze swoim wiosłem
– krawiec z manekinem krawieckim
– kucharka z chochlą,
– mechanik samochodowy z dyferencjałem
– polityk z apanażem
– żołnierz z Bronią C.K.M-..ą (Rodo)
– taksówkarz ze słupem z napisem TAXI
– lekarz z pielęgniarką
– piekarz z bułką
– pilot ze śmigłem
– bieda z nędzą

Ileż pikanterii i egzotyki, jaka feeria emocji! Niech żyje wieczna miłość między nami, a naszymi przedmiotami!

Hm… A talerz?

Oczywiście – z nożem i widelcem…

Ale… Ale to już trójkąt…,

Zaraz, stop, chwila, moment… Ktoś tu musi zachować zimną krew… (krew ze strzykawką) … To jakiś szalony pomysł, chwytliwy, nie powiem, ale niedorzeczny.

– A dorzeczny jest człowiek z małpą? Babcia z dziadkiem? To prawie wsobność. Sam ze sobą, swój ze swoim… Tego pan chce? Wymrzemy, ślad po nas pokryje gwiezdny pył…

– Józek! Józienku!

Obaj, jak dwa spłoszone szopy zrobiliśmy stójkę. Ja urzędową, mój gość domową.

– Józeczku, czy posłodziłeś mi herbatę? Tylko dobrze pomieszaj, proszę. I nie oblizuj mi łyżeczki, to bardzo niehigieniczne…

Głos dobiegał z prawej strony… Nie, chwileczkę, chyba z lewej… Dołączył do niego delikatny dzwoneczek wyłaniający się z miłego stukania łyżeczką o ścianki filiżanki. Potem nastąpiły trzy, idealnie rytmiczne puknięcia o brzeg spodeczka z chińskiej porcelany z epoki Mao Tse Tung…. A więc w kolejności odwrotnej od klasycznego ruchu: od ust po brzegi pucharu…

– Józeczku, Józeczku, kotku mój miły, tyle razy prosiłam, plastikową! Mieszaj tylko plastikową… Pójdź no tu do mnie, mój piesku kochany… No ładny, dobry piesek, idź do kuchni, zobacz co ci mamusia do miseczki nałożyła, tylko dobrze gryź i nie połykaj w całości, nikt ci tego nie zabierze. Moja psino…. A potem pójdziemy na spacerek…Tylko założę ci – zobacz jakie nowe spodenki ci zrobiłam, i kubraczek, a na grzbieciku będziesz miał nową aktóweczkę. Nie, no taką elegancką, nie na zamek błyskawiczny zamykaną. Taką zwykłą tylko kundle mają, ale nie ty, mój hrabio…  No, pani ci tam jakieś smakołyki włoży. Uhm… Moja ty mordeczko kochana…


Na tym protokół… przerwano w związku z odmerdaniem się petenta w sprawach osobistych.


Add Comment