09 marca

RAPORT WOŹNEGO z 09 marca 2023 roku
Miejsce: Korytarz między… nami
Osoby:   Zguba
                Skulisko obojętnie zatroskane
                Było ich dwóch
                Części naszych części
               Posklejeńcy
i cała reszta, równie ważna czyli – nic.

 

Potknął się.

Najwyraźniej musiał o coś nogą zahaczyć. Stera książek, które dźwigał upadła na podłogę. Aż się Skulisko poruszyło. Przesunęło się lekko w stronę cienia, chowającego się za kotarę. Mężczyzna musiał porządnie się poturbować. Leżał na plecach, oddychał głęboko i jakby postękiwał, tak, on płakał.

Nie rozumiałem, dlaczego nie wstałem, nie podbiegłem mu z pomocą. Skulisko znów wtopiło się w nicość. Nie rozumiałem tego jego zachowania. Bało się? Korytarz jakby nie chciał zauważyć, że ktoś naruszył jego wyjątkowość…

O co idzie? Jakiś wewnętrzny głos nie mógł się w pełni dobić do mojej świadomości. Ledwie go słyszałem, jak wołanie umęczonego i zakneblowanego więźnia.

Człowiek zaczął wolno się podnosić. Układał książki, przekładał skoroszyty, zbierał pojedyncze kartki.

– O, bardzo panu dziękuję – powiedział, gdy podałem mu niewielki rulon, który potoczył się aż pod moje nogi. – To bardzo ważne. Moje najnowsze obliczenia. Moja tragedia…

Podsunąłem krzesło, pozbierałem jeszcze kilkanaście innych wykresów, szkiców, niektóre z nich były przekreślone, inne przedarte na pół.

– Tutaj, o, proszę, zaraz panu pokażę… – na biurku położył wielki szkicownik. Kręgi, trajektorie, orbity? Obok ciągi obliczeń. Wielu zapisów nie rozumiałem. – To moje własne oznaczenia i skróty. Będę je musiał opatentować. Widzi pan ten znak? To ja. A właściwie – mój cień.

Mówił trochę chaotycznie. Ale sprawność w operowaniu nieznaną mi terminologią robiła wrażenie. Widać było, że wraca do pełni sił.

– To w tym miejscu się zgubiłem….

Trwał przez chwilę w pochyleniu, jak grymas, niewygodnym. Otwarta dłoń jakby chciała wyrwać cegłę z muru lub też zasłonić wyłom, który właśnie połączył tutaj… z tamtym. Miejsce krytyczne dla… No tak, on się zgubił, a ja nie mogłem się w tym wszystkim odnaleźć, w żadnej mierze nie pojmowałem, w czym uczestniczę?

– Jak pan wie, wszystko jest zapisane w gwiazdach.

Pokiwałem głową, będąc już niemal pewny, że usłyszę kolejną definicję czasoprzestrzeni, podróży między wymiarami lub opowieść kraksowicza, który wprowadził się w stan wyższej, jak oni mówią, spójności destrukcyjnej – poleciał i zapomniał hasła do powrotu.

Ujął mnie za ramiona.

– Pan mnie uratuje, prawda?

Pokiwałem głową. Znów posadziłem go na krześle i podałem szklankę wody. Pił małymi łyczkami, ale zachłannie. Jedna z kropel upadla na blat biurka. Włożył w nią palec i rozmazał.


 

Matka miała nas dwóch. Ja jestem ten starszy. Odkąd pamiętam, zawsze wykazywała jakby nieco większą troskę o mnie, obawę, coś co z wiekiem irytowało mnie coraz mocniej. Mówiłem – duży jestem, nic mi nie będzie. I chciałem to udowodnić, stając na chybotliwym stołku, z którego spadałem, nabijając sobie porządnego guza. Innym razem – chciałem zeskoczyć z kamienia na kamień i zwichnąłem sobie nogę w kostce tak niefortunnie, że trzeba było ją usztywnić. Wybiłem sobie dwa zęby, złamałem rękę. To udowodnianie matce, że mój Anioł Stróż nade mną czuwa stało się czymś w rodzaju obsesji. Któregoś dnia wszedłem na dach naszego domu. Matka wybiegła na ganek. Gdzie jesteś? Rozglądała się, a ja czekałem, aż trafi na środek podwórza, odwróci się i zemdleje, gdy zobaczy, że chcę skoczyć. I tak się stało. Ona zemdlała, a ja zszedłem bezpiecznie i pobiegłem na drugie podwórko, bo słyszałem, że chłopaki będą grać w piłkę.

Po wielu latach wróciło do mnie to wspomnienie wiecznie zatroskanej o mnie matki. Jej zachowania były przecież tak irracjonalne. Nie wiem, jak wpadłem na myśl, że ja nie byłem jej synem.

Ta myśl doprowadzała mnie do granicy obłędu. Pytałem, czytałem, studiowałem, Boże, czego ja się nie dotykałem, by znaleźć jakiś ślad, który naprowadzi mnie na początek mojej historii.

Nie znalazłem żadnych świadków, nie wiedziałem, czy mam kogoś z rodziny. W archiwach też nie mieli dla mnie żadnych wskazówek ani podpowiedzi.

– Zrób badania genetyczne – zasugerował mój przyjaciel, który zaczął jakby dystansować się ode mnie. Domyślałem się, że ma dość moich obsesyjnych wątpliwości i dociekań.

– Zrobiłbym, ale brat mógłby zapytać: po co, jaki jest wynik? Nie wiem, czy mogę zburzyć jego spokój, gdyby się okazało, że nie jesteśmy braćmi. Całe nasze życie okazałoby się jakąś gmatwaniną, kraksą, a my, posklejeńcy – może oszukani lub zagubieni… Ach… Nie mogę o tym wszystkim mówić spokojnie. Może obaj jesteśmy znajdami? A matka… Kto mi dziś zagwarantuje, że nie porwała nas innym kobietom, które do dziś tracą zmysły, nie wiedząc, co stało się z ich dziećmi. Dlaczego, do cholery, nic nie wiem, o naszym ojcu. Nidy nie poznaliśmy jego rodziny. Tak, pamiętam, był zawsze taki pogodny, biegał z nami, piłkę kopał, wsadzał nas do wanny i lał nam wiadra wody na głowę. Ależ to był heca!

Uśmiechnąłem się w duchu wyobrażając sobie te wszystkie sytuacje. Ale ten człowiek, byłem tego pewny ani na moment nie zmienił tempa ani ekspresji swojej opowieści. Może to wszystko czuł i przeżywał na nowo, z tamtą spontaniczną radością, ale ja miałem wrażenie, że słucham jakiegoś klona, robota, zaprogramowaną maszynę humanoidalną.

– Ojciec wcale nie musiał być naszym ojcem… – wypowiedział to zdanie bez wątpliwości w głosie, ale też całkowicie pozbawionym pewności.

Z coraz większym trudem próbowałem ogarnąć ten narastający obłęd, który trawił umysł człowieka wątpiącego w swoją tożsamość.

– Zestawiłem daty naszych urodzin. Ale żadnej z nich nie mogłem być pewny. Ułożyłem je na konfiguracji nieba na przestrzeni lat. Poddałem analizie wszystkie gwiezdne konflikty i układy przyjazne. Strawiłem kilka lat życia. Równolegle przeglądałem wszystkie kroniki wypadków i wiadomości z gazet całego świata. Szukałem kidnaperów, handlarzy ludźmi, analizowałem listy ofiar katastrof lotniczych i kolejowych. Nigdzie, nic mi nie podpowiadało, że gdzieś tu wije się początek mojej historii. Ja nawet nie jestem pewny, ile mam lat? Poddałem się hipnozie. Wymiatałem z najgłębszych zakamarków pamięci choćby pojedyncze wyrazy, utrwalone nawyki, język, zamiłowania. Nic. Ciągle, jakbym oglądał z bardzo bliska nie moje życie. Wtłaczałem siłą w moją świadomość tę historię, która z tylu źródeł się niby na mój temat sączyła, ale ona nie była moja! Tam nigdzie nie było mnie! Nie byłem w stanie żadnego z impulsów potwierdzić okrzykiem: tak, pamiętam! I uzupełnić go o jakiekolwiek szczegóły!

Więc czy mnie nie ma? Czy ja jednak… istnieję?

Wydawało mi się, że jego przekaz czy też wywód jest dość logiczny, choć niemalże nieprawdopodobny i jakiś upiorny! Przecież widzę i rozmawiam z człowiekiem, którego mogę nawet… dotknąć… Hm… No właśnie, czy mogę?

– Chyba wiem, o czym pan myśli. I nie wykluczam, że może pan mieć rację. Nie wiem tylko czy wszyscy, czy tylko niektórzy z nas składamy samych siebie z jakichś elementów biblioteki przypadków ludzkich. Sięgamy po składnik A, dodajemy B i uzupełniamy o C. One generują kwant osobowości, wklejają ten okruszynę nas w naszą świadomość, ta agreguje dodany element, podpina pod już uporządkowany życiorys i rano, gdy się budzimy, podaje wynik działań na kolejny dzień. A dziś w programie mamy następujące atrakcje: wpadniesz pod samochód, wygrasz na loterii, spotkasz kolegę, stracisz majątek. Pod koniec dnia na naszym koncie zysków i strat pojawi się wynik analizy wszystkich przypadków podpowiadając, czego nam brak by przywrócić mu stan chłonny i gotowy na przyjęcie nowych konfiguracji. I proszę sobie wyobrazić – nowego ranka dostaniemy świeży materiał, a ten drogą morfingu idealnie dopasuje się do naszej przeszłości wskazując niemal automatycznie, jakie nowe oczekiwania ma nasza zmodyfikowana w tej chwili konstytucja organiczna i psychiczna.

Ma dar opowiadania. Potrafi sugestywnie oddziaływać na słuchacza, ale – zastanawiałem się – on zmierza w stronę jakiejś totalnej destrukcji. Nawet jeśli sam buduje siebie bez podłoża z elementarnej choćby empatii, to oznaczać może tylko jedno: jest rzeczywiście jakimś błędem systemowym ludzkości, czy tylko elementem, który ma jakiś niewielki problem adaptacyjny, ale na tyle duży, że cała reszta systemu wchodzi w stan zagrożenia egzystencjonalnego.

Poczułem jakby przeciąg. Kartki na biurku lekko się przemieściły.

– Pół dnia cię szukam. Prosiłam, nie odchodź za daleko.

Miły, zatroskany głos kobiecy ciągle nie mógł się zmaterializować. Dopiero w chwili, gdy mężczyzna odwrócił wzrok w tamtą stronę, zobaczyłem parę oczu, pięknych i zatroskanych, wybaczających a jednocześnie tak serdeczne otulających.

– Bardzo pana przepraszamy. To się już nie powtórzy.

Skłoniłem się, parzyłem, jak wychodzą, nie dostrzegłem, że Skulisko stało obok mnie, tęsknie spoglądając w stronę niespodziewanych gości.

Kim byli, po co tu przyszli, dokąd się udali? Odwiedzili nas w jakimś celu czy przypadkiem nas odnaleźli? Dokąd teraz się udali?

Trudne pytania. Ale coś niecoś o nich już wiem. Mogę się do nich w jakiś sposób porównać? Ciekawe, może to jest dobra droga by odpowiedzieć sobie samemu na pytanie, kim jestem, skąd się tu wziąłem, zgubiłem się, a może jestem na swoim miejscu?

Moich uszu dobiegł cichy szelest. Skupisko wróciło na swoje miejsce. Wygięło się tak, by reszta Korytarza wyrównała rozkład cienia i znów niezmąconej ciszy, wolnej od wątpliwości: kim jesteśmy?

Add Comment