22 marca

RAPORT WOŹNEGO z 22 marca 2023 roku
Miejsce: Korytarz niedopasowany
Osoby:   Czarna porzeczka
                Skulisko (?…)
                Herbata z papryką
                List do nikogo
                Francuz
                Zupa
i cała reszta, równie ważna czyli – nic.

Tutaj WERSJA AUDIO


 

Wbrew wszystkim radom i zaleceniom, w równiej mierze często powtarzanym ostrzeżeniom na temat pierwszej kawy porannej – piję ją zaraz po zaparzeniu. Niestety, nie lubię wody. Nie lubię niczego, co nie ma smaku. I to zarówno z jego naturalnego braku jak i zepsuciu go wydumanymi i przedawkowanymi ingrediencjami.

Miałem kolegę, który pił wodę z papryką. Inny – nie wziął piwa do ust, jeśli nie dolał do niego maślanki. Mówi, że nauczył się tego sposobu przygotowywania wykwintnego trunku w odległej chińskiej Syberii. On w ogóle był człowiekiem wielce oryginalnym. Strzygł się zawsze pod kątem, raz włosy przykrywały lewe, a następnym razem prawe ucho, pozostawiając to drugie, wraz z całą stroną głowy ściętą na glacę. Któregoś razu wpadł trochę przestraszony. Zgubił klucze od domu. Tu miał, w tej kieszeni. Spojrzałem i od razu odniosłem wrażenie, a po chwili pewność, że spodnie założył tył na przód. Zapytałem, czy sprawdzał w tylnej kieszeni.

– Coś ty, klucze w tylnej, żebym zgubił?

Były w tylnej, czyli przedniej, na swoim miejscu. On wtedy zupełnie się pogubił i z miną kokera spaniela patrzył na mnie prosząc o wyjaśnienie.

Ludzie niedopasowani.

Gdy stojąc przy tablicy wywodziłem jakiś dowód matematyczny, zauważyłem, że mój nauczyciel ma na sobie dwa różne buty.

– Którym chcesz najpierw? Lewym czy prawym?

Kolekcja takich niestandardowych ludzi rosła w moim gronie na potęgę.

Pewna Hanka bibliotekarka ubierała się wyłącznie w ciuchy robione ręcznie, na drutach, której to czynności oddawała się bez reszty. Andrzej postawił jej warunek – do ślubu pójdziesz ze mną w normalnej sukni. I ślubu nie było.

Włodek, ten energetyk, pasjonował się piłką nożną. Ale każdy mecz musiała z nim oglądać jego żona. Obiecywał i zobowiązywał się, że spełni każde jej życzenie, jeśli ona obejrzy mecz razem z nim. Życzenia rosły z każdym sezonem. Po kilku latach Różyczka oświadczyła: OK., Obejrzę z tobą mistrzostwa świata pod warunkiem, że się rozwiedziemy. Po meczu finałowym Włodek wyszedł z domu z telewizorem. To było jakieś trzydzieści lat temu. Od tamtego czasu nigdy już się nie spotkaliśmy.

Był też sąsiad, repatriant z Francji. Palił fajkę, papierosy, cygara. Palacz namiętny. Codziennie rano szedł po nową paczkę zadymionej śmierci. Z kioskarzem prowadził grę – wypisz -wymaluj – rosyjska ruletka w wydaniu tytoniowym. Kioskarz pisał na kartce markę papierosów, o które, jego zdaniem, dziś nasz Francuz dzisiaj poprosi. I taką samą kartkę pisał mój sąsiad. Jeśli zdarzyło się, że obaj napisali o samo słowo – mój sąsiad miał „dzień bez papierosa”. Cierpiał wtedy okrutnie. Ale człowiek honoru słowa dotrzymuje. Pytali go sąsiedzi – skąd taka idiotyczna gra, bo to nie była zabawa? Odpowiadał: dobrze, że z Panem Bogiem nie mam żadnego zakładu. Z nim stawka byłaby zapewne dużo wyższa, a dzień bez papierosa to sama przyjemność! Żona Francuza miała zawsze na wszelki wypadek spakowaną średniej wielkości torbę, z niezbędnymi rzeczami. Gdy widziała, że jej mąż wracał do domu bez papierosa w zębach, wychodziła przez okno na ogród, stamtąd na skróty koło cmentarzyka i biegła na przystanek autobusowy. Jechała na cały dzień i noc do matki. Mówił, że nie chce, aby jej mąż poszedł do więzienia za zbrodnię popełnioną bez papierosa i z zimną krwią na jej osobie. Bo mężczyzna na głodzie nikotynowym nie myśli i nie działa racjonalnie. Jest na krawędzi szaleństwa.

Inny sąsiad, listonosz, był starym kawalerem. Po pracy, w każdy dzień powszedni gotował zupę na dwóch ziarnkach ziela angielskiego. Do wrzątku wrzucał te ziarnka, garść kaszy, jeden pokrojony w kostkę ziemniak, kilka skwarków ze słoika, sól, pieprz i oczywiście cebulę. W niedzielę zmieniał menu na zupę cebulową. Na wrzątek wrzucał cebulę, garść kaszy, jeden pokrojony w kostkę ziemniak, kilka skwarków ze słoika, sól, pieprz i oczywiście dwa ziarnka ziela angielskiego. Próbowałem, niejeden raz. Bardzo smaczna. Szczególnie ta na niedzielę.

Sąsiadka spod piętnastki uwielbiała leżeć w oknie. A że to było na parterze, więc godzinami rozmawiała z innymi sąsiadkami, dostawcami do pobliskiego sklepu, księdzem proboszczem, który codziennie przynosił na pocztę utarg zrolowany w dropsy. Nie odpuściła żadnemu przygodnemu przechodniowi. Ten w mig wiedział, kto przy tej ulicy jest porządnym człowiekiem, a kto tylko szują i łotrem. Mieszkający nad nią kolejarz, maszynista pociągów dalekobieżnych, nie był w stanie dłużej znosić tego nieustannego paplania i śmiechu. Tu musze dodać, że głos sąsiadka miała donośny, co w połączeniu ze skrzekliwym śmiechem dawało wrażenie smażenia surowych ziemniaków na patelni pozbawionej tłuszczu. I nie tyle idzie tu o odgłosy, co bardziej o zapachy. Czego on nie wymyślał, żeby lokatorkę z parteru oduczyć tego całodziennego paplania. I udało mu się. Ożenił się z nią, a w kontrakcie małżeńskim zastrzegł, że zamieszkają u niego, na piętrze. Dół – wynajęli studentom.

I tak mógłbym podobnych przykładów podać dokładnie tyle, ilu w okolicy miałem sąsiadów i znajomych.

Znaliśmy się od dziecka. Wiedzieliśmy o sobie praktycznie wszystko. Ale dopiero od pewnego momentu uświadomiłem sobie, że właściwie to wszyscy jesteśmy niedopasowani. I tylko jeden sąsiad, ten z ostatniego domu, tak, tego z białymi ścianami, obok którego przechodzili wszyscy inni w drodze na działki – pozostawał dla mnie zagadką. Nie miał natręctw, fobii, przywar, towarzyskich konfliktów lub poufałości, tików czy schorzeń wynikających z nieustannego udawadniania innym, że się jest lepszym. Mówiono, że jest… nienormalny.

Któregoś razu, przy stole, gdy kroiłem na plastry ziemniaki ugotowane w mundurkach, a te wrzucałem do polewki, matka uśmiechnęła się serdecznie.

– Ten sąsiad, ten z białego domu… Poprosił, żeby mu dać kopertę i czystą kartkę.

Zupełnie nie zareagowałem. Ten człowiek nie wzbudzał w nikim żadnych emocji. Był przezroczysty. Także dla mnie.

– Po południu przyszedł jeszcze raz. W jednej ręce trzymał kopertę a w drugiej tę czystą kartkę.

Ostatni obierany przeze mnie ziemniak wypadł mi z ręki i potoczył się w kąt, po drugiej stronie kuchni. Podniosłem go, opłukałem i dokończyłem krojenie.

– Bo widzi pani, mówił, ja nie umiem pisać. A chciałem list wysłać…. No, dobrze, mówię, mam panu pomóc? No tak, on na to. Więc posadziłam go tu, w kuchni i sama usiadłam po drugiej stronie stołu. Wzięłam ołówek kopiowy i kawałek nie do końca zapisanej kartki. Najpierw napiszemy na brudno, potem się poprawi i przepisze na czysto. Pokiwał głową, a siedział tak wystraszony, jakim go nigdy nie widziałam.

Matka umiała opowiadać. Ale też w swoim opowiadaniu zawsze wtrąciła jakąś swoją korektę do opisywanej rzeczywistości. A to kogoś skarciła, napomknęła, tamtemu to i owo wytknęła. A tu – jakoś tak bez zastrzeżeń chciała pomóc człowiekowi z białego domku.

– Do kogo, pytam go. A on – nie wiem, do kogo pani chce. Tak do mnie powiedział.  Spojrzałam na niego jak na wariata. Jak to, chce pan pisać list i nie wie, do kogo? No bo ja nikogo nie mam. A list chciałoby się jakoś tak napisać. No, ogólnie, co u mnie słychać, że trochę choruję, że czarna porzeczka w tym roku obrodzi, że pies chyba zimy nie doczeka i że wczoraj przeczytałem ostatnią książkę jaką miałem w domu.

Matka oparła się o ścianę, lekko wybałuszyła oczy, pewnie tak samo jak wtedy, gdy ten mężczyzna pierwszy raz przyszedł ze swoją prośbą.

– Wtedy wyjął z fufajki mały słoik. Na ściance był naklejony plaster z napisem – czarna. No, co miałam robić, otworzyłam słoiczek. Pana? – pytam. Kiwnął głową. Ubiegłoroczna. Trochę cierpka, może pani sobie cukru dosypać, ale najlepsza jest taka prawdziwa, kwaśnawa. W szafce miałam jakieś stare herbatniki. Postawiłam czajnik na kuchenkę, zagotowałam wodę, zalałam mu herbatę i dałam dwa herbatniki.

Odnosiłem wrażenie, że jakby spowalnia swoją opowieść. Wolno układała słowa, każde z nich wstawiała jakby jakąś kokilkę i patrzyła sobie na nie, jak na tym stole się słowa w rzędy zdań układały. Przez chwilę milczeliśmy. Ja czekałem na dokończenie opowieści, a ona jakby w ogóle nie zamierzała z niej wychodzić, by moją ciekawość zaspokoić.

Rozłożyłem lekko ręce, z nożem w jednej i niedokrojonym ziemniakiem w drugiej.

– No, i tyle…

Zaśmiałem się chyba dość bezładnie i bezradnie. Zapytałem, kiedy to było?

– A z miesiąc temu. Nie mówiłam ci, bo rzadko przychodzisz, a poza tym to nic ważnego.

To dlaczego – myślałem – teraz mi o tym powiedziała? Dalej tkwiłem na środku kuchni jak jaki model sfotografowany z atrybutami w rękach.

– Przychodzi codziennie. Wypijamy tę herbatę, zaraz będę drożdżowe zarabiała. Mówi, że lubi. Ale sam nie ma piekarnika i jakoś mu pieczenie nigdy do głowy nie przychodziło. Ale narysował mi kratkę, jaką zrobił właśnie pod winogrona. Mówi, że powinny obrodzić, bo ściął wiosną dwie gałęzie czarnego bzu i teraz słońce przez cały dzień oświetla tę skarpę za jego domem.

Hm… Ojciec kiedyś też marzył o winogronach… I też rysował kratownicę, którą chciał przymocować do południowej strony domu… Ot, zwykle skojarzenie? Samo przyszło, samo się wypowiedziało… Ale do dziś spokoju mi nie daje. Czarna porzeczka i winogron… To obu ich łączyło.

Na szczęście z całej tej menażerii ja jeden jakoś się od dziwactw uchowałem. A że lubię wszystko co oryginalne, niepowtarzalne i niebanalne to chyba dobrze, co? Właśnie, właśnie…

Już prawie jedenasta, a ja mam tyle roboty…

Co by tu na obiad dziś ugotować? Może hmmm, może zupę, tak, strawną i lekką, taką z dwóch ziarnek ziela angielskiego. Potem muszę zgrabić stare pędy i jesienne liście, bo to już będzie trzeci dzień jak jest taka dobra temperatura na dworze. Warto odsłonić na światło tamten zakątek ogrodu, gdzie mam czarne porzeczki. A, no właśnie, planowałem przestawić ten regał z książkami. Właściwie, to wszystkie już przeczytane, może oddać je komuś? Rower już odkurzyłem, więc wyskoczę do kiosku, po gazety. A może kupię sobie fajureczkę? Eh, nie będę wracał do nałogu. Nikomu co prawda dym by nie przeszkadzał, więc mógłbym, ale po co? Dobra, zapytam kioskarkę, jakie papierosy chciałaby mi sprzedać. Jeśli te, o których myślę – to… hm… to… a, później się zastanowię.


Add Comment