02 stycznia

(fragmenty)

Nie, nie zmęczyłem się.

Ale przysiądę. Na chwilę…

Czy czuję się zaskoczony moją obecną sytuacją?

Każdy kimś być musi. Mnie przypadło, jak widać, zostać woźnym. Oczywiście, że chciałbym wiedzieć, dlaczego właśnie nim i dlaczego ja, z czyjego nadania lub polecenia, z jakim zadaniem, ale… decyzje zapadły i nic ich już nie zmieni. Pocieszam się, że objąłem tę funkcję nie tylko po to, abym po każdych czterdziestu pięciu minutach zadzwonił na przerwę i na chwilę zatrzymał to, co dzieje się za tymi wszystkimi drzwiami…

Powoli tracę jednak przekonanie, że jestem w… szkole.

Jednak chyba się trochę zmęczyłem.

Jakoś duszno tu, jak przed burzą…

Na czerwonym pokrętle zaworu przeciwpożarowego ktoś powiesił kurtkę. A przecież nie wolno! Zaraz ją zdejmę. Tylko oddech złapię. Tak, to pewnie przez tę pogodę… Nie inaczej.

Może to też z tego, że jestem tu sam? No, ale wszyscy inni są tuż obok, tyle że za drzwiami… Jakby co, to pewnie… A może nie? W końcu są tam na pewno mocno zajęci. A ja, to tylko zwykły woźny.

Co to dziś mamy? Wtorek?

W kiosku, na rogu Krakowskiej i Lwowskiej, albo może to była Zbójnickiej, miałem swoją gazetową teczkę. To znaczy, Matka kazała ją założyć a ja decydowałem o zawartości teczki. Codziennie rano z kanką w ręku biegłem po mleko do pani Korsakowej, ale tak naprawdę, to do kiosku. Pan kioskarz odsuwał szybkę i wychylał się w moją stronę.

– Jest tylko jedna. Mówiłem, przyjdź w piątek.

I zamykał okienko. Cieszyłem się, że z zamówionych gazet jedna jest już odłożona. Ciekawe, która? Jutro środa, więc dojdzie Magazyn Filmowy i pewnie Dookoła świata. To już trzy! Na okładce teczki wypisałem listę tytułów. Siedem. Więcej nie można było rezerwować, bo nie starczyłoby dla innych. Moja teczka była nowa, seledynowa, z białymi troczkami. Kioskarz jej nie lubił. Miała miękkie okładki i kiedy w piątek przychodziło się wykupić wszystkie gazety, niektóre z nich, te ze śliskimi okładkami wypadały z teczki na podłogę, a jemu ciężko było je podnieść.

– Doszła tylko Rozrywka. Kolorowe gazety przywiozą po jedenastej – szybka zamykała się z lekkim stuknięciem o drewnianą ramkę kioskowego okienka. Tak bywało już we czwartek.

Małe okienko, a za nim cały świat z gazet. W sąsiedztwie, chyba pod dwudziestym pierwszym, ktoś miał kilka numerów Ameryki i Polski. Wielki format, cieniutki papier, mnóstwo stron, a jakie zdjęcia! Te gazety były ciekawsze od książek. Bo opowiadały o tym, co gdzieś tam wydarzyło się teraz lub bardzo niedawno. A ja lubiłem grać sobie wtedy w państwa-miasta. Wymieniało się miasto albo państwo i trzeba było powiedzieć, jak tam teraz jest? Albo – co się komuś stamtąd przytrafiło? Myślałem sobie, może kiedyś, gdzieś, ktoś tam też będzie grał w tę grę i padnie pytanie o moją ulicę. I wtedy tamten ktoś odpowie, że ja tu mieszkam i właśnie zapisałem się do kółka tanecznego oraz klubu filatelistycznego. Albo nie – niech lepiej powie, że dziś strzeliłem o dwa gole więcej niż Jurek Szulc. O, tak właśnie, niech o tym powie. No… Hm… Ale kto tam, w jakiejś zagranicznej gazecie napisze o Krakowskiej? Kocie łby i taka jakaś lekko pod górę, załamana przy tym z dwa razy… Żadna tam wielka ulica.

Ojciec nie lubił, gdy siadałem do krzyżówki i od razu wpisywałem hasła.

– A jak się pomylisz?

A ja chciałem wygrać nagrodę. Dwie krzyżówki już rozwiązałem. Zostały mi jeszcze trzy a wtedy wytnę kupon i wyślę rozwiązanie. Może wygram? Muszę! Chciałbym…

– Przerysuj, rozwiąż do końca, a jak będziesz widział, że wszystko się zgadza – przepiszesz na czysto.

Nigdy się do tego polecenia nie zastosowałem. Rozwiązywać cokolwiek na próbę, a potem przepisywać na czysto? Gdzie emocje, gdzie radość, że jeszcze tylko dwa hasła i gotowe? To samo było z moimi marzeniami.

– Najpierw szkoła, potem się zobaczy… – wszystko gotowało się we mnie, gdy słyszałem to perorowanie.

Nie chciałem czekać. Będę pracować. Zbiorę butelki, na wózek wrzucę makulaturę. Ten szewc z naprzeciwka pozwalał prostować gwoździe tym jego srebrnym młoteczkiem… i w podzięce oddawał puste butelki po wódce. A to było prawdziwe żniwo! Opuchłe od nietrafionych uderzeń palce bolały tak jak kostki pokopane podczas gry w piłkę nożną na rozmokłej lub wysuszonej na wiór łączce przed kościołem. Chłopaki brali mnie głównie do obrony. A ja chciałem do ataku. Ale nie miałem tenisówek a bez nich wolniej się biega. Zdecydowałem – uzbieram na prawdziwe trampki! No tak, ale wtedy nie kupię zegarka. No, tego z kalendarzem. Na komunię nie dostałem ani roweru, ani zegarka. A chciałem koniecznie taki z kalendarzem. Tylko, że te były droższe. Upatrzyłem sobie taki jeden. Płaski, złoty, zamiast cyferek miał wystające kreski. Po co mi cyferki! Tylko głupi nie będzie wiedział, która godzina. Trzy lata zbierałem i kupiłem. 550 złotych, Glashutte. Niemiecki. U jubilera, koło kina Kosmos. Znali mnie tam, bo po lekcji gry na mandolinie zawsze biegłem sprawdzić, czy na wystawie jest jeszcze mój zegarek.

Hm… może gdzieś leży, w jakieś szufladzie, pełnej śrubek, które kiedyś nigdy się nie przydadzą…

Po meczu, zawsze zbierałem na łączce boży chlebek, siadałem na trawie i wyłuskiwałem miniaturowe bułeczki, których smaku już dziś nie pamiętam… Pewnie były smaczne. Chyba trochę takie zimnawe…

A dziś, tkwię tu, w korytarzu, w roli woźnego…?

Hm… Dlaczego powiedziałem: w roli?

Skąd ta wątpliwość?

W myśli dostrzegłem maleńką karteczkę. To ściąga? Ale jakim maczkiem zapisana. Zaraz, co tu stoi? Podejdę do światła… Nie, nie budowałeś życia z jego kawałków, lecz od początku to swoje życie na kawałki dzieliłeś…

Że to niby ja tak napisałem?

Nie pamiętam. Na jaki przedmiot? To była jakaś klasówka? Nie, przecież ja nigdy nie ściągałem!

Która to godzina?

Czy nie powinienem już dzwonić?

A gdzie ten dzwonek? Zegara też nie widzę?

Czy mi się wydaje? To skulisko chyba się poruszyło…

Add Comment