04 lutego

RAPORT WOŹNEGO z 04 lutego 2023 roku
Miejsce: Korytarz (pusty)
Osoby:    Dziewczyna zza morza
                   Schubert e cantabile
                   Skulisko – poza wymiarem
                   Mietelnica
                   Strzelec potępiony
                   i cała reszta, równie ważna czyli – nic.

 

Kolejna taka noc. Krokwie pod dachem wzięły się pod boki i wytrzymały. 1895 rok. To musiał być dobry rok. Nawet nie jęknęły, gdy piorun uderzył kilka metrów od domu….

Ciekawe, czy tak stare drewno promieniuje jeszcze energię? Może się na strych przeniosę?


– Wybieraj miejsca, które mają na ciebie wpływ.

Zapamiętałem te słowa księdza profesora Jana Bednarza. W odpowiedzi pewnie skinąłem głową, zarzuciłem plecak na ramię, a On ruszył pewnie przodem, jak miał to we zwyczaju, kiedy w każde środowe popołudnie, 1969-1971, wychodziliśmy na spacer… Dziś pchnął wielkie drewniane drzwi, które otworzyły się dość leniwie.

– Kazałem pościelić ci w komnacie Kopernika.

Nocowałem tam chyba przez tydzień. W ciągu dnia patrzyłem na układane na posadzce katedry elementy organów, których remont nadzorował mój Mentor. Po południu słuchaliśmy płyt, które wyjmował z wielkiej szafy. Później przywoziłem mu do Fromborka winyle, kupowane w NRD, zaraz po otwarciu granicy w 1971 roku. Dziś pozostały mi z tamtego okresu listy-karneciki, takie tekturki z przesłaniami na życie, jakie mi od czasu do czasu wysyłał z listą winylowych tytułów, które go interesowały. Wtedy nie rozumiałem tej Jego powściągliwości, a wręcz ascezy w posługiwaniu się językiem.

– Słowa trzeba znać, co nie jest równoznaczne z koniecznością ich wypowiadania, szczególne w nadmiarze – mawiał.

Był mistrzem równoważników zdań. Stwierdzał, a niby pytał. Czy interesowało go, co myślę na jakiś temat? Być może, bo podpowiadał mi swoją metodę ciągłego podtrzymywania ciekawości świata. Był wybitnym muzykologiem. Stworzył szkołę organistów. Feliks Rączkowski, Joachim Grubich…. Widziałem ich relacje… Te nazwiska często wymieniał. Ale kochał przede wszystkim operę. Pierwszą w życiu płytę dostałem właśnie od Niego. „Strzelec potępiony” Francka, a na drugiej stronie „Uczeń czarnoksiężnika”. Przyniósł tę płytę, pamiętam, w pierwszy dzień wakacji 1969 roku. Za dobre świadectwo.

– No, to teraz już wiesz, co robić… – spojrzałem, nie kryjąc radości, bo tę muzykę słuchałem u Księdza Profesora kilka razy. Zwracał uwagę na jeden fragment.

– Widzisz, jak ten jeździec pędzi, jak gna, jak… ucieka do przodu? Daj się nieść tej muzyce. Nigdy jej nie słuchaj, jeśli czujesz, że stoisz na ziemi.

Nie krył, że także dla niego muzyka to bajka, magia a nawet czary….

– Pilnuj jej, niech ci jej nikt nie ukradnie.

Dziwne, że właśnie dziś mi się tak wyraźnie ta scena, ta rozmowa przypomniała… Widzę ją, patrzę na nas obu, gdy stoimy na klatce schodowej domu rodziców, bo poza środowymi wieczorami, Ksiądz Profesor poświęcał mi nie więcej jak pół minuty! Ale wartość tego mgnienia niosę w sobie do dziś.


Nad morzem wszystko co było do zrabowania – morze dziś w nocy zabrało. Nie pozostawiło żadnych śladów, odcisków palców czy rybich łusek. Pozamiatane. Któregoś dnia zbójecki żywioł nie zadowoli się łupem z przedmieścia. Przyjdzie do miasta. Oczywiście nocą. W dzień – to żadna atrakcja…

W Korytarzu – sobotnia siesta…

Nie mam ochoty z nikim się spierać, wysłuchiwać makaronowych mądrości, tych w kółko powtarzanych, upartych i zagubionych w chmurach wieloznaczności, jak wełna w motek zwijanych.

Alfred Brendel… Schubert… Sonata G-dur, Op.78… No, dobrze…

Nie wiem, kiedy powstała, w jakich okolicznościach, co miała wyrazić… Ale odtwarzana dziś, tutaj – czy zmieniła swoje przesłanie? Nastraja inaczej niż wtedy, gdy świat usłyszał ja po raz pierwszy? Jej dźwięki wpadają teraz w inny wymiar, zostawiają w nim swój nowy ślad… A przesłanie, które prowadziło rękę zapisującą te nuty na pięciolinii?

Mody mijają, arcydzieła nie tracą blasku.


Muzyka rockowa. Są ludzie, miliony ludzi, którzy przez lata słuchają tylko jednej kompozycji. Zacięli się na jednym uderzeniu w klawisz, na akordzie, brzmieniu jednej gitary… Dla reszty – muzyka jest wulkanem smaków. Ci są nieprzemakalni wobec chwilowych, komercyjnych zachwytów. Trwają przy klasyce, przy kreacjach, które swą katedralną logiką wymagają od słuchacza wrażliwości o specjalnej konstrukcji.

Każda sonata to jakby typ charakterologiczny… Jak życiorys. Skoncentrowana na jednym instrumencie, pchana emocjami jednego interpretatora, słuchana przez jednego odbiorcę… Taka transmisja dedykowana, sympatyczna, bezpośrednia i jakże uzależniona od okoliczności. Mimo upływu czasu, idealnie nakładają się na siebie te emocje z chwili ich narodzin podczas komponowania z tymi, które budzą się we wrażliwości słuchaczy późniejszych epok. To jest magia. To budzenie….


Magia… Wreszcie kupiłem maselniczkę. Magiczna. Cała ze szkła. Grubego, topornego, na kowadle odlewana i wyoblana. Światło tak się w niej załamuje, tak zniekształca skrywaną pod kopułką tajemnicę, która jest przecież tylko zwykłym masłem. A jawi się jak magma i manna, jak obłok lub para, jak bezkształt i antyforma… Polubiliśmy się od pierwszego wejrzenia. Przynajmniej ja ją…


Molto moderato e cantabile… Brendel studiuje każdy okruch brzmienia… Idealna ilustracja dla mojej maselniczkowej fascynacji.

A było tak… Stanąłem na progu gigantycznego sklepu. Mnóstwo ludzi, reklamy z głośników, szum ruchomych schodów, zapachy pobliskiej restauracji, bulgot ekspresu lejącego kawopodobny napój do tekturowej porcelany…

– Przepraszam, gdzie kupię maselniczkę…

Młody człowiek z dobrze przyklejonym uśmiechem jakby nie zareagował… Powtórzyłem pytanie. Wszedł w tryb analizy. Najwyższy lewel, co najmniej z poziomu: ile to jest dwa dodać dwa….

– A co to jest? – zapytał…



Na parkingu, nie mniejszym od tego sklepu, rządził wiatr, uganiający się za pierwszymi kroplami zamarzającego deszczu. Skręciłem w boczną uliczkę. Apteka, fryzjer, cukiernia, poczta, gabinet tatuażu… Raj na ziemi… Po drugiej stronie jezdni kilka stelaży z towarami w koszach. Wszedłem. Jedne drzwi, drugie, potem schody, wjechałem na górę. Nieme spojrzenie w lewo, w prawo. Mydło, powidło… Nic nie potrzebowałem. Jakiś obcokrajowiec przekopujący się przez pierzyny, dwie emerytki rozklekotane do tego stopnia, że obie mówiły do siebie równocześnie, trzymając jedna drugą za przedramię i potrząsając rytmicznie wolną dłonią. Przezroczyste skóry, przewodnione oczy i ta determinacja, ten mus, jakby to były ostatnie rzeczy, które miały sobie w życiu do powiedzenia.

– Duńka, weź no, podaj mi te bylebadyle… – usłyszałem za plecami.

Druga ekspedientka wzięła w dłonie szeleszczący celofan ochraniający sztywne, pomalowane sprayem długie na ponad pół mera strugi, takie drewniane loki, cienkie kosmyki pewnie jakiegoś egzotycznego drewna.

 

Bylebadyle…. To słowo… Jego brzmienie…. A w istocie to tylko jakieś strużyny, śmieci, odpady, niemniej tak piękne jak Syrinks… Było w nich wszystko i nic zrazem. To, co widzieć chciałbyś i tylko wyobraźnia owe miraże jest w stanie zmaterializować.

Bylebadyle…. Splecione, ba – spętane, ale jak… w miłosnym uścisku. Skąd z kolei to skojarzenie? Ich widok zgoła winien sugerować zupełnie inne określenie.

– Błagam, nie rozdzielaj ich! – chciałem zawołać, gdy jedna z dziewcząt z obsługi próbowała rozerwać tę mietelnicę….

Mietel…. Mietelnica! Przecież tak mówiła… Boże, z jak głębokiej otchłani to słowo do mnie dziś wróciło? Jaki sufler mi je teraz przypomniał… Ty mietelnico…. Tak wyklinała. Złorzeczyła, siebie samą od złych emocji tym słowem uwalniała…. Jak oni się kłócili… Trzaśnięcie drzwiami, szybki bieg po drewnianych schodach w dół, uderzenie kolejnych, tych prowadzących na podwórko, do garażu. Ten przez ścianę graniczył z chłodnią sklepu mięsnego, zakratowanych. I cisza…. Usta miała ciągle jeszcze wzburzone, napęczniałą krwią, pulsujące i namiętne niekończącym się oczekiwaniem…. Po chwili były już jak chmura, która oddzieliła nas od reszty świata…

„- Nie rozrywaj ich, bo tylko w bukiecie mają sens i magię!” – myślałem, stojąc za plecami ekspedientki, poruszającej się w rytm muzyki, jaka płynęła ze sklepowego głośnika.

Podszedłem do lady. Bylebadyle leżały tu jedne na drugich, w muślinie celofanowej haleczki, rzucone niedbale, wyjęte z jakiegoś kartonu, spętane taśmą klejącą, z resztką oddechu dziewczyny, która tym stolarskim wiórom oddała swoją zwiewność…

Widzę ją. Ma czarne włosy, brwi idealne rozbiegane, za to rzęsy w ciekawości świata tak zapamiętane, że żadna nawet nie drgnie, nie muśnie drugiej, by nie przesłonić oczu zapatrzonych w świat za siódmą górą, do którego nigdy w życiu nie trafi. A jednak… Trzymam ją przecież w ręku, w obu dłoniach, czuję to ciało roztęsknione. Wypatrzeć cały świat, być wszędzie, wypełnić nim całą siebie.

Kupiłem bylebadyle.

I wazon, i serwetkę, i obrus a nawet cztery podkładki. Nie wiem, po co? Nie potrzebuję tego wszystkiego, ale gdybym tego nie zrobił, nie poczułaby się u mnie od razu lepiej, jak u siebie, za tym siódmym morzem. Ma czarne włosy, brwi jak księżyc uformowane, oczy dyskretnie rozbiegane… Siedzimy przy stole, milczymy, napawamy się chwilą…

Ocknąłem się, gdy łza zatrzymała się na prawym szkle okularów. To pewnie ostatnia z wczorajszego sztormu. Spadła na celofan dzwoneczkiem kryształu, nakładając go na ostatni dźwięk sonaty Schuberta.

Sonaty bylebadyle…



Właśnie wyjrzało słońce. Pójdę, zobaczę, czy ze świata coś jeszcze po tej nocy zostało?

Add Comment