02 lutego

RAPORT WOŹNEGO z 02 lutego 2023 roku
Miejsce: Korytarz
Osoby:    Torreador z plakatu
                   Żona (zawsze) prawie idealna
                   Skulisko – ?
                   Kajdanki ze słów
                   Przysięga przysięgi
                   i cała reszta, równie ważna czyli – nic.

 

– A pan, wolałby pan być Hiszpanem?

Ciekawe…. M.la przywiozła z tourne po Hiszpani plakat. Ostatecznie zawisł w sypialni o szerokości półczteroosobowego łóżka ustawionego w poprzek. Plakat, przy którym należałoby powiesić gaśnicę przeciwpożarową – tyle było w nim czerwieni. Ale był też torreador, w tej klasycznej pozie, triumfującej po ostatnim ciosie. I ten człowiek w korytarzu… Przez chwilę miałem wrażenie, że zszedł z tamtego plakatu? Nie spieszył się. Czekał pięćdziesiąt lat. Wtedy taki plakat to było coś!

– Dobre, co? Dwa lata trenuję ten układ. Proszę pana, suwmiarką mierzę. Każdy kąt co do jednego stopnia uchwyciłem. Ja nie wiem, czy jak śpię to nie przybieram takiej właśnie postawy? Rano kołdra jest z reguły przerzucona przez drzwi albo – zależnie od kierunku ataku byka – pod łóżkiem…

Zrobiłem wielkie oczy. Pod łóżkiem? To ten byk… raczej, byczek, byczątko, byczusieńko, o taki musiałby być? Palec wskazujący wolno zbliżałem do kciuka sugerując mojemu gościowi, co mam na myśli. Kiedy palce się niemal zetknęły – kiwnął głową.

– Tak, tyle był ode mnie…

Oto uroki komunikacji niewerbalnej….


Wyjeżdżamy z Paryża. Jasiu kroi bułeczki, przypala dwa papieroski, z kasety leci enigma. Nocujemy w Cannes. Przed nami tysiac kilometrów. Piękna autostrada słońca, cudna pogoda, nikt nic od nas nie chce, telefon nie dzwoni, bo komórek wtedy jeszcze nie było. Nic tylko – jechać. Okna otwarte, ciepły wiatr tarmosi koszule, jest rok… 1989? Może 1990? Nagle – przed nami autokar. Za szybą – deux adolescents. Jasiu, a może ja – pomachaliśmy  im. One się uśmiechnęły, odwzajemniły pozdrowienia i coś zaczęły sugerować, pokazywać… Co dwóch facetów może z takich sygnałów odczytać? Tylko jedno! Obaj mieliśmy wtedy tyle lat, ile wynosiła suma ciśnienia w czterech kołach, więc pokoleniowo powinniśmy się błyskawicznie dogadać. Za szybą autokaru pojawiły się kolejne dwie, potem jeszcze trzy… Na pewno tancerki. Nie mieliśmy wątpliwości, choć nie wymieniliśmy ze sobą na ten temat ani jednego słowa. O czym tu mówić – wszystko widać. One Francuzki, my atrakcyjni obcokrajowcy, z zapasem bułek ze smalcem… Mijamy duże skrzyżowanie, widzę, że powinienem skręcić, ale przecież nic się nie stanie, jeśli wybiorę kolejny zjazd, a przed nim może będzie parking? Poznamy się… Jedziemy kolejne trzydzieści kilometrów, muzyka podkręca emocje, żołądki pełne, mentolowe prince wprost połykamy. I tylko dziwi nas, że im, tym dziewczynom się nie znudziło tak ciągle do nas machać? Ok, spokojnie, jesteśmy wasi, jedziemy za wami. A one gestykulują coraz mocniej. Kierowca autokaru włączył światła awaryjne. Dwa razy nacisnął pedał stop. Na ten sygnał budzę się z enchantement… Spoglądam w lusterko wsteczne – za nami tumany białego dymu. Na tablicy rozdzielczej zamrugały trzy czerwone lamki. Auto przechyliło się gwałtownie na prawą stronę, akurat na zjazd na parking. Autokar zaczął coraz bardziej się od nas oddalać, a dziewczyny biły nam brawo, znów podskakiwały i słaby całuski. Za oknami auta, które zatrzymało się już skutecznie – tumany białego dymu jak para w istambulskiej łaźni parowej.

Jechaliśmy, ba pędziliśmy na zaciągniętym hamulcu ręcznym, paląc szczęki, tarcze, obręcze, opony i… nasze szanse na rendez-vous ensoleillé!

Oto uroki komunikacji niewerbalnej….


Mój gość już chyba nie potrafiłby stanąć normalnie, jak prawdziwy Polak – zgarbiony, z głową wysuniętą do przodu, z prawą nogą w trybie: spocznij.

– Bo ja chciałem jej zaimponować. Widziałem ten jej wzrok, jak z plakatem chodziła po mieszkaniu, szukała miejsca, gdzie najlepiej byłoby go powiesić. Daj, potrzymam, mówię. Palce masz tłuste! Siadła na krześle… Nie, stąd nie będę go widziała w całości. Na kanapie? Ale gdzież tam! Za daleko. No to może w kuchni. Zwariowałeś? Makatka „Gdzie kucharek sześć, nie ma co jeść” i taaaki plakat??


Kobiety potrafią inspirować. Wiem… Kiedyś byłem facetem, któremu kobieta wbiła ćwieka w sam czubek głowy, a potem do ręki dała młotek, żebym go sobie dobił…

Powtórzyć? Czubek głowy, ćwiek, młotek, ćwieka dobić. Wychodząc zawołała – żebyś tylko sobie tym młotkiem krzywdy nie zrobił, uważaj!

Zawodnicy Harlem Globtrotters potrafią z piłką robić cuda, ministranci z mszalnym winem też kiedyś dokonywali rzeczy niemożliwych. Ale jak ja, człowiek wpatrzony w moją czarodziejkę, uzbrojony przez nią w młotek miałbym walnąć sobie w ćwieka tak, aby ten wszedł do końca? Paraliżowała mnie myśl, że mógłbym… nie trafić…

Nerwy mam mocne, dość mocne, ale dziś jakbym na chwilę stracił wiarę w to przekonanie. Duszno, to znów zimno mi się robiło. Nie odważyłem się zapytać o wagę młotka. Ta informacja mogłaby mnie dobić… Myślę, co robić? W końcu mam smykałkę techniczną. W szkole robiłem karmniki dla ptaków z butelek po mleku, więc, więc, więc… Nic mi nie przychodziło do głowy. Nagle – olśnienie. Wejdę na krzesło, wykonam salto mortale i po sprawie. Nie zastanawiałem się, że skacząc na główkę uszkodzę świeżo pastowaną podłogę lub rozerwę dywan. Jedno się liczyło – nie mogłem jej zawieść. Dotychczas odbijała moje słowa jak rasowa tenisistka. Pora na dowód pozawerbalny. Zrobiłem to. Niestety, nie była zadowolona z faktu, że teraz musi mnie odwiedzać w szpitalu, w każdą niedzielę robić rosół, bo lekarz powiedział, że musze się dobrze odżywiać, wtedy kręgosłup szybciej się zrośnie.

Teraz dopiero poznawałem, na czym polegają uroki komunikacji niewerbalnej…. Rzucała we mnie wzrokiem takie pioruny, że…


Mój dzisiejszy gość, jak teraz mu się lepiej przyjrzałem, nie należał do pokolenia świeżo upieczonych maturzystów. Te bruzdy na policzkach, te zmarszczki na czole…

– Wie pan, tego Hiszpana przywołałem ot tak, na rybkę, jak się to mówi. Ja bym się zgodził już być kimkolwiek, żebyśmy się wreszcie dogadali. Przez całe życie wymieniliśmy tyle słów. A każde, miast przybliżać – oddalało nas od siebie. Jak to jest, niech mi pan wyjaśni? Ludzie się poznają, zakochują, wszystko im pasuje, a potem już nigdy tej równowagi nie łapią. Może to poprzez te słowa? Może lepiej zamilknąć? Nie będzie co drugiemu wypominać? Taki słowik… Panie, co ten gość w tych krzakach wiosną wygaduje? Wie to już ktoś? Facet jakby wszystkimi językami świata władał. A ona? Podobno siedzi i tylko milczy. Tak sobie nieraz myślę, może by warto tę ślubną formułę przeredagować? Zdradę wyrzucić, a milczenie wprowadzić. Bo z czego innego niewierność się bierze? Z przegadania, panie kochany. A tak, w nowej formule, byłoby: przysięgam ci miłość, wierność i milczenie oraz że się nie odezwę… Albo jakoś tak. To by już specjalista jaki musiał napisać.

Jak specjalista – pomyślałem – to wiadomo, że z tego nic dobrego nie wyniknie. Bo pewnych kwestii natura sama też już nie potrafi naprawić.

Weźmy, taki stolarz, specjalista od trumien i wzięty skrzypek weselny zarazem, Jakow. Ten z opowiadania Czechowa „Skrzypce Rotszylda”.

„- Jakow! – zawołała nagle Marfa. – Ja umieram!

Obejrzał się na żonę. Twarz jej zarumieniona od gorączki była niezwykle jasna i radosna. Bronza nawykły do widoku jej twarzy bladej, zalęknionej i nieszczęśliwej, stropił się. Wyglądało na to, jakby rzeczywiście umierała i rada była, że wreszcie odchodzi na wieki z tej chałupy, od trumien, od Jakowa… Patrzyła w sufit i poruszała wargami z wyrazem takiej szczęśliwości, jakby widziała śmierć, swą wybawicielkę, i coś do niej szeptała. Już świtało i przez okno widać było, jak rozpalała się zorza poranna. Patrząc na staruszkę Jakow nie wiadomo, dlaczego przypomniał sobie, że przez całe życie ani razu bodaj nie przyhołubił jej, nie pożałował, nigdy nie przyszło mu na myśl kupić jej chusteczkę lub przynieść z wesela coś słodkiego, krzyczał tylko na nią, łajał za straty, wygrażał pięściami; co prawda nigdy jej nie bił, ale przecież straszył, a Marfa za każdym razem drętwiała z przerażenia. Tak, zabronił jej pić herbatę, bo i bez tego wydatki są duże, toteż piła tylko gorącą wodę. Zrozumiał, czemu teraz twarz jej jest taka dziwnie radosna i przejął go lęk.”

Jakow posadził żonę na wóz i zawiózł do felczera.

Towarzyszka życia, jak to się za przeproszeniem mówi… – odezwał się Jakow – zachorowała.

Obaj uzgodnili, a biedaczka wyrok ze zrozumieniem przyjęła, że to pora umierać… A na umieranie nie ma lekarstwa.

Jakow zaczął zbijać trumnę, jej koszt doliczył do wszystkich innych strat.


Słowa, jak nieprzetarte deski zabijają ludziom życie. Gdy jedno z nich się skończy – przez szpary i szczeliny patrzą na czas miniony i pojąć nie mogą….

„Żegnając się po raz ostatni z Marfą dotknął ręką trumny i pomyślał: ‘Dobra robota!’. Lecz kiedy wracał z cmentarza, opanował go dojmujący smutek. (…) Przypomniał sobie znowu, że przez całe życie ani razu nie użalił się nad Marfą, nie przyhołubił. Pięćdziesiąt dwa lata, odkąd mieszkali w tej chacie, ciągnęły się bardzo długo, ale tak jakoś wyszło, że przez cały ten czas ani razu nie pomyślał o niej, nie zwrócił na nią uwagi, jak gdyby była kotem lub psem. A przecież co dzień paliła w piecu, gotowała i piekła, chodziła po wodę, rąbała drzewo, spała z nim w jednym łóżku, a kiedy wracał pijany z wesela, za każdym razem z kornym poszanowaniem wieszała jego skrzypce na ścianie, a Jakowa układała do snu i wszystko to robiła milcząc, z potulnym i zatroskanym wyrazem twarzy”.

Hm… a skrzypce? Te od Jakowa dostał stary Rotszyld. I grał na nich przez całe dnie. I ludzi słuchali tych dźwięków, które przecież są jak słowa. Ale nie ranią. One leczą.

Tak, to pewne… Nie ma groźniejszej trucizny nad słowa…


Add Comment