16 lutego

RAPORT WOŹNEGO z 16 lutego 2023 roku
Miejsce: Korytarz
Osoby:   Telefon bez ostatniej cyfry
                kreska nad tętnicą
                Skulisko – moje we mnie?
                Ciastko z kremem
                Propagacja mgielna
                Jutro wichura
i cała reszta, równie ważna czyli – nic.

 

Skulisko….

Chyba się jednak za nim trochę stęskniłem.

Tyle wydarzeń i zmian w ciągu ostatnich dni sprawiło, że usunęło się, zeszło z ostatniego planu na ten już zapomniany. Hm… Nie miałem dla niego czasu.

Trochę głupio mi się zrobiło.

Od tylu dni jesteśmy razem w Korytarzu, a nic o sobie nie wiemy. Nie wiem, kim lub czym jest, dlaczego tu jest, po co i z jakiego powodu zawsze trzyma się na uboczu, w cieniu, wręcz w pogardzie jakiejś. Ale bez względu na wszystko – jest zawsze obok mnie. Jego obecność sprawia, że choć zewsząd otacza mnie pustka, to z tym jednym małym wyjątkiem, Skuliskiem.


Kiedy już nie miałem na tyle siły, by odbiwszy się od dna wyskoczyć ponad powierzchnię wody, ktoś chwycił mnie za włosy i z krzykiem, ordynarną połajanką zaciągnął mnie na brzeg. Rzucił na twardy, porośnięty piasek, którego widok pamiętam do dziś. Jakby to była pierwsza rzecz po nowo narodzeniu.

Gdy ugrzęzłem w środku nocy w centrum Lizbony, bez grosza przy duszy, w czasach, gdy o telefonach komórkowych nawet Juliusz Verne nie pisał w swoich książkach – podszedł do mnie człowiek i palcem pokazał kawiarnię. Zamówił u barmana duży kubek czarnej kawy i dwa croissanty, przełożone solidnymi plastrami szynki parmeńskiej. Poszedłem umyć ręce. Gdy wróciłem, tego człowieka już nie było w kawiarni. Ale była kawa i bułki. Nigdy więcej się nie spotkaliśmy.

Gdy w Niemczech, podczas ogromniej nawałnicy, na bocznej drodze, po tym jak lewe koło mojego auta wpadło w wielką wyrwę, łamiąc połowę przedniego zawieszenia, drżałem z zimna czekając na brzask i ustanie ulewy, ktoś zapukał w szybę i po chwili zabrał mnie do swojego domu, nieopodal drogi, którego w tych ciemnościach nie byłbym w stanie wypatrzeć.

Kiedyś w Norwegii, spóźniłem się na ostatni autobus.

W Pradze – zgubiłem kartkę z adresem kolegi.

We Francji nie mogłem uruchomić auta, bo złodziej wyrwał stacyjkę…

We wszystkich tych miejscach pojawiał się ktoś, kto o nic nie pytał tylko pomagał, jakby lepiej ode mnie wiedział, co się stało i co zrobić należy.


Kilka dni temu Olo poinformował mnie, że do jego klasy dołączył kolega z Ameryki.

– A wiesz, że on mówi tylko po angielsku? A ja też mówię po angielsku. I ja mu wszystko powiedziałem i wtedy on mi powiedział, że my jesteśmy teraz przyjaciółmi.

– A kto to jest przyjaciel? – zapytałem.

– No, ten, kto mówi po angielsku.


Pierwsze wypełnienie w polu semantycznym słowa przyjaciel – osadzone.

Długo rozmawialiśmy na temat kolegów z klasy Ola. Żadnemu nie przyznał tego miana, gdy podrzucałem mu cechy, jakimi wyróżniać się powinien przyjaciel. Olo jest bardzo krytyczny, ale, jak przystało na każde dziecko – szczery bezinteresownie. Ten popycha drugiego kolegę, tamten podczas przerwy kopie plecaki innych uczniów. A dziewczyny w ogóle się nie liczą. Chodzą tylko ze sobą i się nie wtrącają. Niestety, tylko jedna koleżanka mu się podoba.

– Bo jest miła.


Przyjaźń. Ta nigdy nie połączy kobiety z mężczyzną. Jeśli jest przywoływana słowem, to tylko jako kiepski kamuflaż, pod którym nie uda się schować uczucia lub przynajmniej pewnej nerwowości biernej. To tak, jakby rzeczą normalną było we własnym domu nigdy nie przekroczyć progu pokoju, a życie wieść wyłącznie w korytarzu.


Wymierają gatunki zwierząt, znikają rośliny, zmienia się klimat. Nie spotkasz już tej temperatury rozmowy, nieodpartej chęci przerzucania się myślami z kimś, kto jest jakby drugą naszą połową.


Miałem problem ze zrobieniem pierwszej kreski szkicu na kartonie czy płótnie. A chcieliśmy namalować fragment przybudówki starego kościółka, niemal całkowicie przesłoniętego dwoma kwitnącymi kasztanowcami. Właściwie to intrygowały nas te drzewa. Ja namaluję część od prawego w prawą stronę, a ty bierz drzewo po lewej stronie i pociągnij jak daleko się da, w stronę wschodu słońca. Potem oba płótna postawimy obok siebie. Ale ta pierwsza kreska, ten akt…. Przyjaciel podszedł, wyjął ołówek z mojej ręki i przeciął pustkę płótna, jakby to była skóra nad pulsującą, czekającą na uwolnienie tętnicą.

– No, masz….

I wszystko już poszło jak z płatka.

Kiedy on nie mógł poradzić sobie z wyłącznikiem schodowym, bez słowa i niemal z zamkniętymi oczami połączyłem przewody. Wyglądało to tak, jakby na drodze jednego z nas co jakiś czas pojawiała się przeszkoda. Jej usunięcie było możliwe tylko przez tego drugiego.


Im chudszy staje się z każdym dniem mój kalendarz, im częściej spoglądałem na topniejącą ilość kartek do zerwania, a tę dzisiejszą usuwam tak późno jak tylko się da, to osoba przyjaciela nabiera wyjątkowego i już tylko mentalnego znaczenia.

Testuję, próbuję, uśmiecham się, kłaniam nieznanej osobie mijanej podczas spaceru, nieproszony ujmuję za ramię kogoś, pełnego obaw, wkraczającego właśnie na jezdnię czy zagaduję tę dziewczynę, która siedzi na ławce przy nadmorskiej promenadzie, z nogami podciągniętymi na siedzisko, skulonej, zwiniętej, wyraźnie poobijanej… Starszy pan, silący się na żarty… a te są całkiem demode… Ważne, że się ktoś do ciebie odezwał, że zaczęliśmy mówić o byle czym, a w konsekwencji, po godzinie mogłem śmiało powiedzieć:

– Młoda damo, czuję, że udało się pani mnie poderwać, dlatego życzę sobie, aby zabrała mnie pani do tej kawiarni, gdzie zamówię dla pani najbardziej kaloryczne ciastko na świecie.

I poszliśmy! Ciastka zjadła dwa! Na pożegnanie zapytała, czy może zapisać numer mojego telefonu?

– Nie, już nie ma potrzeby, a gdyby kiedyś się taka znów pojawiła, przecież wiem, gdzie panią znajdę. A bientôt, mademoiselle !


Szpital, parę minut po drugiej w nocy… Obaj wiedzieliśmy, że nie uśniemy. Jesteśmy tu od dwóch dni, ale nie zamieniliśmy ani słowa. A do białego dnia, opowiedzieliśmy sobie wszystko o nas samych. O sprawach, o których żaden z nas nigdy nikomu nie wspominał. Ale nie idzie tu o zdarzenia czy fakty, lecz o myśli, które w nas gnić już zaczynały, zżerały całą dobrą energię tylko dlatego, że nie mogliśmy ich nikomu przekazać. Nie spotkaliśmy wcześniej kogoś, kto te nasze sprawy mógłby choć przez kilka sekund za nas potrzymać, żebyśmy nieco od nich odpoczęli.


Mgła gęstnieje z każdą chwilą, a wcześniej jakiś niepokój tłukł się przez tę jedną z dwóch uliczek w mojej wsi. Krótko po zmierzchu sąsiadka wyszła sprawdzić skrzynkę na listy. Widziałem, że zaglądała tam rano, potem dwa razy po południe. Tak robi codziennie. Męża pochowała dwa lata temu. Gdy jeszcze żył, a helikopterem przyleciał lekarz i zabrał ją do szpitala, sąsiad całe dnie siedział w swoim wózku, przed bramą i wpatrywał się w światło ulicy. Wołał mnie i zaczynał opowiadać tę samą historię, której nie wyłkał nigdy do końca.  Nie poleciała z jego oczu ani jedna łza, ale on wręcz rozrywany był przez żal i tęsknotę na wióry wspomnień i nici, z których upletli z żoną linę, a ta ich omotała. Jego opowieść to była dobywająca się z jakiejś czeluści wykrzywiona, pokręcona i połamana pieśń niezgody na rozłąkę. Rękoma pokazywał, że tam, w szpitalu, rozcięli jego żonie całą klatkę piersiową, że musieli dostać się do serca. I to serce – tu drżącą ręką pokazywał, jak zszywano.

– Serce jej pękło – zapytałem?

– Yyyy – pokiwał twierdząco głową.

– Dlaczego?

Jego prawa ręka objęła zwiniętą lewą dłoń, obie przyciągnął do siebie, pochylił głowę i powiedział coś, co zrozumiałem jako „razem, tylko razem, zawsze razem”.


Bardzo często, wieczorem, bo wtedy propagacja uczuć jest najsilniejsza, uruchamiam transmisję z tym małym tarasem, schowanym wśród drzew jaśminowych w B. nad Morzem Północnym. Łączę do sieci ów ponury i ciemny korytarz w Sewilli, gdzie za rogiem jest mała kawiarnia, a w niej pracuje pewnie do dziś dziewczyna, która przez ostatnich prawie pięćdziesiąt lat zastanawia się tak jak i ja – czy to już nie pora na jeszcze jedną mocną kawę? Albo ten kącik w Seatle, inny w Sztokholmie i zupełnie najmniejszy w Carskim Siole… I jest jeszcze jeden we wsi Niechniewicze koło Nowogródka. To taki fragment ogrodu z wysokimi malwami… O, zapomniałbym – przed dworcem Keleti w Budapeszcie – salonik z pamiątkami. Jest też na cmentarzu w Ś. mogiła, której… nie znalazłem. Róże położyłem na ławce. Przecież nie mogłem nie zauważyć, że ona…. To był mój błąd…

Teraz znów czuję wieczorną wilgoć, gdy przesiadywałem na tarasie w Hilversrum, obok warsztatu rowerowego, na pierwszym piętrze, a mój balkon graniczył z tym drugim, z którego zawsze dobiegał dźwięk wiolonczeli. A Hanover i Kilonia, no i Kiel? I Aarhus i Gardno, to niedaleko szybkiej S3, a wtedy wzdłuż wijącej się wąskiej drogi od zjazdu z autostrady do Gryfina. Nigdy drugi raz się nie spotkaliśmy. Ale ja, jestem z nimi wszystkimi każdego dnia. Tak silne to były doznania, tak niewyczerpane w zasobach dobrej energii.


Czy próbowałem któreś z tych więzi pobudzić, delikatnie ożywić, jak szarpnięcie struny w gitarze – przywołać? Wysłałem kartkę bez podpisu z innego kraju, przesłałem kwiaty, i to nie te, jej ulubione, bez bileciku…

Ostatnio znalazłem w kartonie stary aparat telefoniczny. Ustawiłem go na stoliku, wykręciłem numer, bez ostatniej cyfry. Drut opadł na podłogę, w słuchawce odezwała się głucha cisza. Po chwili ja… usłyszałem głos… Jestem pewny, że 2200 kilometrów ode mnie, przy ulicy R. odezwał się dzwonek telefonu, który kiedyś zawsze stał na szafce koło lustra. Jestem pewny, że odezwał się przynajmniej raz.

Wiadomość została przekazana.


Lecz inne jeszcze jest, coraz aktywniejsze i już niemal się materializujące uczucie bliskości z tymi, którzy na nasze spotkanie czekają od tak dawna. Trudna jest nauka rozpoznawania informacji zapisanych w kształcie chmur nad powierzchnią morza, ugięciem się łanów zbóż, gdy wiatr się w nie zapędzi, wygiętych liści drzew poruszonych pędem powierza wzbudzonego przez szybko przejeżdżające auto. Lubię szybką jazdę.… W każdym z tych akcentów jest jakaś wibracja, która nie ujawnia żadnych wyraźnych znaków, a jedynie budzi niepokój, niecierpliwy i pogodny… Zaraz, zaraz, co to, skąd ja.. co mi to przypomina…?



Mgła staje się coraz gęstsza. 23.16… Robię zdjęcie… Sekundę później gasną te dwie uliczne lampy. Ciemność nieprzebrana. Tylko u mnie się świeci. Herman, wiem, siedzi w swoim fotelu, w tamtej części pokoju. Od kilku dni nie włączałem muzyki. Patrzy gdzieś. Może czeka na Mozarta? Ale już się chyba pogodził z tym, że nie będę uprawiał jego ziemi, że ona też zaczeka na kogoś innego, gdy ja z Hermanem, w tamtej jego i mojej części pokoju patrzeć będziemy na tego nowego, gdy przy moi biurku planować będzie wiosenne nasadzenia, rabaty, grządki. A może mrok nas stąd zaniesie gdzieś do Maroka… O, to dobry pomysł. Pójdziemy do tej knajpy, oczywiście, napijemy się whisky, posłuchamy muzyki. W pewnej chwili wejdzie tu ta kobieta, której wzrok w każdym z nas znajdzie cząstkę jej ukochanego. Usiądzie przy stoliku, obok pianisty. Poprosi go, aby zaśpiewał tę piosenkę, której grania mu zakazano. Wiem, powie, wiem, ale proszę cię Sam, zagraj ją dla mnie jeszcze raz.

Skulisko otworzyło oczy…

Ne wiedziałem, że ma takie duże. I chyba całkiem ładne… Czekało jak my wszyscy na tę strofę wieńczącą tak bardzo zapadające w serce wspomnienie.

As time goes bye…

 

 

Jej samolot właśnie odleciał w mgłę, która jest przecież z łez. On odszedł w żal, którego niczym osłabić się nie da, nawet taką mgłą, jaka zapada w tej chwili tutaj, w mojej Casablance.

Na jutro zapowiadane są wichury.

Add Comment