07 lutego

RAPORT WOŹNEGO z 07 lutego 2023 roku
Miejsce: Korytarz (ale szpitalny)
Osoby:   Skrzydła… (w domu)
                Pypeć (na swoim miejscu)
                Skulisko – (???)
                Głowa w biblioteczce
                krew się leje…
i cała reszta, równie ważna czyli – nic.

 

I tak trafiłem do szpitala…

Głupio wyszło, ale leżę. Mówią, że z tym leżeniem to się dopiero okaże. Osiem godzin stałem w poczekalni… Więc normalnie powinienem mieć konstytucyjne prawo do odleżenia tego czasu.

– Pan Dariusz…. – doniosły, miły sopran zza przymkniętych drzwi pobudził skapcaniałych pacjentów. Zza zakrętu korytarza wyłoniła się męska sylwetka.
– Idę…
– Darek? – ten głos, jakbym go słyszał wczoraj, a nie trzydzieści lat temu.
– Marek?

Mówią, unikaj szpitala. A tu spotkanie, które bezskutecznie próbowałem sprowokować od dwóch lat. Po człowieku – ślad zaginął.
– Zaszyłem się – rozpromieniony literat puścił oko. – Nie, nie to co myślisz. Od świata się odprułem. Nie ma mnie.
Wymieniliśmy numery telefonów.

Będę musiał częściej wpadać do szpitala. Chyba już tylko tutaj można spotkać starych znajomych.


Zatem – leżę.

Doktor cmoka, do koleżanki odsyła, tamta stawia pieczątki, chrząka, wydyma policzki.

– No, wie pan… to się okaże.

Dobry doktor zawsze chorobę znajdzie. Gdyby nie znalazł – jego autorytet zostałby nadszarpnięty. A jak mu się uda, każdy będzie z podziwem mówił: no, no, takie cięcie, niezły majcher cię szlachtował. Widać, fachman. Całe szczęście, żeś nie wpadł pod jakiegoś stażystę. Pamiętaj: mały chirurg – małe cięcie, duży chirurg, no sam wiesz.

Co się stało?

Pypeć chciałem usunąć.

Na języku.

Stomatolog – mówią, załatwisz od ręki. Rach ciach i po sprawie

Na fotelu pojechałem głową w dół, nogami oparłem się o sufit.

– Gdzie pan to ma? – zapytała pani stomatolog.

– Uhyy, uaauyyy.. yuyuauu

– Dobrze, dobrze, sama zobaczę… Cholera, nie wzięłam okularów, pani Batko, pani mi rzuci swoje. Pani ma plusy czy minusy? A, to odwrotnie niż ja, ale w końcu okulary, jakie by nie były poprawiają wzrok, co nie? He. He, he…

Po chwili specjalistka zajrzała w mą czeluść.

– O, ale bydle, pani Batko, jednak lancet proszę.

Stomatolożka kolanem mnie do fotela docisnęła, rękę po narzędzie wyciągnęła, a pani Batka, bez swoich okularów, zamiast lancet, nóż do krojenia rzodkiewki podała, co go właśnie w drugiej ręce trzymała, sprawiając wszystkim paniom drugie śniadanie. Stomatolożka czując oręż w ręku, wydała okrzyk odwagi i jak nie siepnie….

Tak mi głowę ucięła.

Głowa po podłodze się poturlała….

– A nie mówiłam, olbrzymie bydle było. Pan sobie przepłucze, wypluje, tampon założy, Nie pić, nie jeść do jutra, a jak będzie bolało, to coś na ból sobie pan weźmie. Mam pan coś w domu? No, 2300, karta czy gotówka?

Głowa się kiwnęła, potwierdziła, że coś przeciwbólowego w domu ma.

– Karta – odezwała się półgłosem, niezadowolona, że nie ma się czym po czole pomasować, bo spadając uderzyła się o kaloryfer.

– Co tak cicho mówi?

– Głowa… – stękam. – Boli…

– Do wesela przestanie! He, he, he…

Pani Batka wniosła talerz z kanapkami. Na nos okulary nałożyła i jak długa, obok mnie w omdleniu się obaliła. Na plecy…. A może na twarz? Z tego poziomu trudno mi się było tak od razu zorientować.

Stomatolożka wstała od unitu i potknąwszy się o panią Batkę – dołączyła do naszego towarzystwa.

Zleciało się pół miasta.

Rano nagłówki gazet ociekały dramatem: Pacjentowi łeb ucięto. Błąd lekarski, ale przez pomyłkę. Rzecznik Odpowiedzialności Zawodowej powołuje się na klauzulę sumienia i odmawia wszczęcia postępowania. Śledczy wskazują na pacjenta jako głównego winnego.  Pacjent oskarżony o poddanie się zabiegowi. Lekarz wojewódzki kieruje pacjenta na obserwację psychiatryczną. Stomatolog żąda odszkodowania w wysokości 250 tys. złotych. Prokurator domaga się osobnego procesu dla głowy pacjenta. W obawie przed linczem, sąd decyduje o przymusowym przesiedleniu rodziny pacjenta do innego województwa. Pacjent pozbawiony praw obywatelskich i świadczeń socjalnych. Sprawiedliwość społeczna najwyższym dobrem narodu.


Ale po kolei.

Z gabinetu stomatologicznego zabrali mnie do szpitala. Głowę położyli między nogami, ale nie jechali na sygnale.

– Ty, Krycha, ja tą interwencją kończę dyżur, to po co mam jechać do bazy? Pacjent spokojny, nie rzuca się w oczy, dasz sobie z nim radę, a mnie mogłabyś wysadzić przy zjeździe z estakady. Dobrze się pan czuje? Dobrze… Głowa mrugnęła powiekami a reszta mnie uniosła prawą nogę.

Dalej jechaliśmy we dwójkę, to znaczy w dwa plus pół? Albo: jeden plus plus plus, czyli plus dwa plusy?

Sanitariuszka spoglądała na moje odbicie w lusterku wstecznym.

– Brat jest wędkarzem, może by tę głowę tak na żyłkę jakoś przyfasować? Bo w szpitalu, to wie pan, oni będą tydzień radzić, szukać numeru procedury, potem sprowadzą jakąś aperturę z kosmosu, wyjadą na szkolenie na kolejne pół roku. Ma pan tyle czasu?

Rada w radę – pojechaliśmy na działki. Brat miał żyłkę na tuńczyka. Ale szycie nie szło mu najlepiej. Najpierw nie mógł trafić w oczko igły. Wsadził ją w śrubsztak przymocowany do falbanku ale za mocno ścisnął i z igły zrobiło się małe wiosło.

– Pan mi da tę żyłkę, sam sobie w domu przyfastryguję.

Wziął pięć dych, a siostra sanitariuszka podwiozła mnie na skrzyżowanie.

– Dalej nie mogę, nie mój rejon, zresztą stąd już ma pan blisko.

Z głową pod pachą poszedłem do domu. W windzie był tłok. Każdy się jakoś tak dziwnie patrzył. Obrócić się nie było jak, więc głowę wsadziłem między kolana. Swoją drogą, ciekawa perspektywa, nigdy wcześniej nie patrzyłem tak na tę panią magister z siódmego piętra, a tu nagle tak niespodzianka…

Wreszcie w domu. Usiadłem w fotelu. Rzeczywiście, głupio wyglądam bez głowy. Umyłbym się, coś zjadł. Poszedłem do kuchni. Ale przecież nie będę tak ciągle chodził z głową w rękach. Tyle w końcu jej się dziś zwaliło na głowę… Pewnie chętnie by odsapnęła. Może na komodzie ją postawię? E, spadnie. Do miski na popcorn? A gdzie wsypię popcorn wieczorem? OK, na półkę z książkami. Między dwa tomy encyklopedii. Niech się wreszcie na coś przydadzą, a i głowa będzie w nobilitowanym towarzystwie.

Zrobiłem jajówę z trzech jaj, na boczku, z papryczką i szczypiorkiem. No, ale jak tak jeść… w biblioteczce? Poplamię książki, poza tym, przy jedzeniu powinno się siedzieć. Dla lepszego trawienia.

Wyjąłem głowę i… i… No przecież ona nie jest niczyja, tylko moja, jedyna. Gdzie się będzie poniewierała? Na kolana ją sobie znowu położyłem.

Najgorzej było w nocy. Ciągle spadała z poduszki. Oka nie zmrużyłem, dwa razy poleciała przez cały pokój aż pod telewizor w stołowym. Swoją drogą, nie wiedziałem, że już dawno powinienem ten dywan wytrzepać.

Mycie zębów, golenie…. Dziwnie jakoś. Stanąłem przed lustrem, głowę jak Hamlet ująłem i dawaj jej te zęby czyścić. Przy okazji dobrze sobie wszystko tam obejrzałem. Nie powiem, bez ciągnika się nie obejdzie.

Mam założyć krawat czy iść do głównego doktora prokuratora tak po prostu, w rozpiętej koszuli? No, nie wypada, nie wypada… Krawat musi być.

W poczekalni – komplet pacjentów. Rejestratorka chciała dowód, potem legitymację, 50 złotych na fundusz ZFDN, finansujący moje leczenie i coś tam jeszcze. Ciągle tę głowę przekładałem, sięgając do coraz to innej kieszeni po dokumenty i pieniądze. Już nie reagowałem na spojrzenia innych ludzi. Jednej takiej co aż podeszła, żeby mi się przyjrzeć – język pokazałem.

Niestety, z pypciem na samym środku, który miał być wycięty.

Doktor poważny, oj, widać wysoce wysoki, Zamiast muszki miał ważkę, w lewym uchu kolczyk z brylantem, a na palcach – sześć sygnetów z emblematem AC/DS albo jakoś tak. Ciągle nie mogę się przyzwyczaić na patrzenie na świat z tej przekładanej z ręki do ręki perspektywy….

Mówił, że służba jest niedofinansowana, że kolejki, limity, że brak personelu, bo wszyscy w prywatnych gabinetach biorą nadgodziny, więc może tam się spotkamy, to wtedy od razu i szybciej tu, do szpitala wrócimy i od ręki wszystko załatwimy.

Myślę – a co tam, zaczekam. Płacę podatki, ze sklepu tylko kawałek liścia kapustki podwędzę, żeby wykończyć ważenie rosołu, więc jestem bezgrzeszny.

Sekretarka medyczna zapytała, piątek, trzynastego, może być? Może, mówię, mam czas. To pan sobie zapisze: 13, piątek, 2029 roku.

E, nie jest źle, myślę sobie. Ludzie na mieście gadają, że i dziesięć lat czekać muszą na miejsce w poczekalni a ja już mam termin u samego doktora! Może się złoży, że i wyrok w tym czasie odsiedzę.

Żona się wściekła. Wróciła z dziećmi z ferii zimowych. Awanturę zrobiła. Kazała mi z tej złości wyjść z pokoju. Nie wiedziałem, sam czy z głową? No ale jak tak można, bez głowy?


No i dziś już tu jestem. Piętro pierwsze, pokój 314. Miło, ciepło, duże okno, za nim cmentarz.

Zapytali, jak się nazywam. Powiedziałem, ale i tak mówią do mnie w trzeciej osobie.

– Pójdzie tam
– Rozebrał się?
– Na co czeka?
– Za późno, obiad był pół godziny temu, zaraz będzie kolacja.
– Nic nie jeść. Ani pić.
– Reszta pytań – jutro. Limit wyczerpany.


Leżę więc, we własnej pidżamce, wokół lewej nogi owinąłem igielitową rurkę, która była siedziskiem w starym fotelu w stylu „moderne”. Cała butelka baczewskiego się w niej zmieściła. Nie, nie, to tylko taka rezerwa. Emergency. Nie znajdą, mają w końcu plasterkować mnie u góry, przy głowie… A jakby nawet znaleźli, baczewskim nie pogardzą.

I tak to jest… Leżę na łóżku, jak tak mu się przyglądam – bardziej skomplikowanym niż mój maluch, fiat 126p… Nagle, z piskiem opon biegnie ktoś przez korytarz.

– Doktorze, jestem, jestem, gotowa do akcji…

Krew odpłynęła mi do kieszeni. Ten głos… To przecież moja Walkiria, to ta stomatolożka… Jak się okazało jako wolontariuszka asystowała podwójnemu profesorowi od potrójnych ściegów, którymi zszywał pooperacyjne rany. A że fachowiec był first class – ludzie pchali się do niego drzwiami i oknami. Jego pacjenci mieli całe ciała pozszywane w sposób artystyczny. Ponoć tatuaże już się kończą. Teraz jest moda na szwy…

– A to ja wiem, to mój pacjent, panie profesorze, ja pół życia przez niego straciłam. Ja bardzo pana proszę, ja się nim zajmę najlepiej jak potrafię. Panie profesorze…

Narkoza wolno, ale zaczynała działać….



 

Add Comment