11 stycznia

(skrawki)

– …ale on mnie już nie słyszy. Widzi pan… Problem w tym, że ja mówię, ale… bez słów.

Pergamin, oczywiście…! Gdy tak się jej przyglądałem, nie mogłem znaleźć jednego słowa na opisanie charakteru tej twarzy. Teraz wiem, że jest jak pergamin. Ma oczy zachłanne i usta do namiętności od urodzenia gotowe. Dłonie… Jedną ułożyła na drugiej jakby to miały być dwie nieodrodne części muszli. Identyczne a nie odmienne, choć każda przecież do czegoś innego jest predestynowana. Zwijała te ręce jak wtedy, gdy skacząc do wody robisz z nich strzałkę, by lepiej, celniej, skuteczniej przebić się przez tę powłokę, oddzielającą jeden świat od drugiego. Wodę i powietrze. Świat słów i świat znaków, a przynajmniej zawartych w nich znaczeń. Hm… Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałem… Między powietrzem i wodą nie ma żadnej powłoki. Dlaczego więc każde pozostaje po swojej stronie, a obie nie mieszają się między sobą, jedno nie zaburzy drugiego? Czy jest powłoka między słowem a znaczeniem? Musi być? Słowo nie dotrze, jeśli powłoki nie przebije?

– Pan daruje nie przyszłam tu, by dyskutować o tym, po co nam słowa? Przyszłam, bo pomyślałam, że musi być gdzieś takie miejsce, w którym ludzie świetnie się skomunikują bez słowników i tłumaczy. Bez gestów i poleceń. Gdzie nie ma próśb i złamanych obietnic. Bo musi istnieć taki kanał, taka przestrzeń – ja ją nazywam – oczywistością. Jest rzeczywistość i jest oczywistość. Dlaczego pan tak mi się przygląda? Spotkaliśmy się już kiedyś?

Hm… Tak… Ileż to znam historii, w których on spotyka ją, nie wymieniają między sobą żadnego słowa, a płoną wzajemnością. Cóż za triada: rzeczywistość, oczywistość i teraz – wzajemność… Temat dobry na pracę doktorską, a może nawet habilitację? Podejrzewam rzecz bardziej jeszcze okropną. Werbaliści, ci siepacze orężni w słowa dokonali wielu gwałtów na duszach, którym słowa były, są i będą zawsze zbędne. Gmatwam chyba coś, co ta kobieta chce ująć najprościej. Dlaczego użyłem słowa: dusza…? No tak, bo trudno mówić o cielesnej postaci, która nie porozumiewałaby się ze światem inaczej jak poprzez słowa… Więc między tamtym światem a mną jest jednak powłoka…? To dusza?

– Moja przyjaciółka miała na imię Anika. Prawdziwe? Pseudonim? Przezwisko? I jak to jej imię, również ona była dla nas wszystkich pewną zagadka. Uwielbiała prace dziewiarskie. Wyglądało to tak. Spotykaliśmy się u naszej wspólnej znajomej. Ta pracowała już, my byliśmy jeszcze studentami, nie zawsze starczało na herbatę. A Molina, gdy się do niej wchodziło, wołała z pokoju: jest tylko madras, ulung już się skończył! I koniec, ani słowa więcej do północy. Czytaliśmy, słuchaliśmy Bacha, ktoś coś pisał, inny drzemał, głaskał drugiego po włosach, całował, trwał w uścisku… To nie była żadna komuna. To nie był krąg degeneratów (modne w tamtych latach słowo). To było miejsce, w którym cielesność i jego oręż – te szwadrony słów nie przekraczały progu pokoju, w którym siedzieliśmy. Hm… Znów, czy to tylko przypadkowa konfiguracja znaczeń? Pokój i pokój… Wie pan, uprzedzę od razu, bo mam prawo przypuszczać, że pana to może zdziwić… Idzie o tę cielesność… Zastanawiał się pan, ile dni, miesięcy a może nawet lat człowiek myśli o ciele tej drugiej osoby, zanim się w nie zanurzy? Ciało w pewnym momencie jest absolutnie jedynym celem naszej żądzy. Hm… Uwielbiam ten stan. Ileż wyobrażeń i spięć emocjonalnych się za nim kryje, ile trudnych, ale koniecznych do opanowania wizji. A my, wtedy, może wiedzeni jakimś hippisowskim, ale trochę opacznie rozumianym przesłaniem dawaliśmy sobie nas bez warunków wstępnych. Pamiętam, gdy ten marynarz, jak o nim mówiliśmy, zaczął rozpinać moją bluzkę. Nie wiem, czy chciał. Ja tego pragnęłam. Pomogłam mu. Patrzył na moje piersi wzrokiem bezwzględnym, nie uronił ani jednego szczegółu. Ujęłam jego dłoń i położyłam na mojej lewej piersi. Nie wzdrygnął się, ale musiał poczuć ten wstrząs jakiego ja w tym momencie doznałam. Zaczęłam przesuwać tę jego dłoń, poznawać siebie samą przez jego dotyk. Ja wtedy, proszę pana, dowiedziałam się o sobie rzeczy, których istnienia nawet nie przewidywałam. Nie, nigdy więcej nie powtórzyliśmy tego aktu. Ale spotkałam go kilkanaście lat temu. Rozpoznaliśmy się natychmiast. Stanęliśmy naprzeciwko siebie. On lekko się uśmiechnął, ja opuściłam głowę, ale ciągle patrzyłam mu prosto w oczy. Proszę pana… Uhm… Mam nadzieję, że jak wtedy on dla mnie, tak i ja dla niego byłam dowodem na istnienie innego sposobu relacji między ludźmi. Relacji, których nie jesteśmy w stanie w wyniku jakiegoś kataklizmu emocjonalnego odbudować, odnaleźć w sobie, na nawo uczynić zeń podstawę związków między ludźmi. Anika, o której wspomniałam… Nie wiem, czy nie była zapomnianą kiedyś mojrą, która dziergając te swoje habity zakonu bezsłownego nie oplatała nas przewodami zagubionych połączeń? Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek użyła słowa: tak lub nie. Już pewnie bardziej od niej gadatliwe były koty naszej gospodyni…

Rodin, Michał Anioł, Hasior… Ileż eksplodujących, wręcz niekończących się treści zawarli w swoich kamiennych przekazach. Kupidyn i Psyche, Pieta, Płonące ptaki… A gdyby te ich kamienne i przestrzenne konstrukcje uwolnić od imion przedstawianych postaci – czy owe rzeźby byłyby mniej wymowne? Ta kobieta, która tu dziś przyszła, siedzi naprzeciwko mnie… Nie wiem, jakie ma wykształcenie, czytała Lalkę, a może tylko Panią Bovery… A on, jej mąż – kim był, a może ciągle w jej życiu jeszcze jest? Czy on przerzucił jakiś most, który połączył ich oba brzegi? Kiedyś były one ze sobą spięte? Dziś ludzie dopasowują się do siebie zawodami, funkcjami, wykształceniem. Jakby to były mianowniki wspólne na życie spełnione.

– Postanowiłam odejść od mojego męża. Kocham go bardzo, mamy trójkę dzieci. Wpadają do nas bardzo często, robią tyle wrzawy i z ogórkiem kiszonym w buzi, bułką pod pazuchą i kurtką ciągnioną po podłodze wbiegają do winy, machają do nas, strojąc małpie miny, takie kochane. Zazwyczaj ja zamykam drzwi mieszkania. Mój mąż wraca do swojego pokoju. Ja siadam w kuchni, a to jest dokładnie obok niego, tyle, że ta ściana… Słyszę, że otwiera szufladę, szura krzesłem, on pewnie zauważa, że ustawiam w szafce naczynia wyjmowane ze zmywarki lub nalewam wodę do czajnika. Po chwili przychodzi, zalewa herbatę, bo wie, że tę wodę zagotowałem, aby sobie zrobił coś do picia. No przecież to jest idealna komunikacja, powie pan, taka, o której mówię – bez słów. Idealne zgranie, pełna kompatybilność (przepraszam za to słownictwo, ale jestem z wykształcenia inżynierem budownictwa). I nic.

Do szkoły jeździłem autobusem. Czterdzieści minut w jedną stronę. Jesienią i zimą wracałem późnym popołudniem. Lubiłem wcisnąć się z tyłu pojazdu, na siedzenie przy oknie, zazwyczaj zaparowane, rozmazujące obraz mijanych, oświetlonych mieszkań. Wpatrywałem się w te migawkowe, sekundowe sekwencje nakładających się na siebie, podglądanych sytuacji domowych. Meble, obrazy, narożniki szaf, zegary. Ktoś wstaje, inny siada, tamten przechodzi, ktoś kolejny gasi światło. Klatki-cele. Pustelnie, przechowalnie, samotnie… Tak, gwarne, niekiedy kłótliwe i nieprzejednane, inne zamurowane rezygnacją. Buty na zimę, rata pożyczki, prezent ślubny, przetwory, wywiadówka, list od cioci… Kto wszystko to koordynuje, albo raczej, co sprawiło, że życie rozpadło się na atomy?

– Chciałam poprosić, ale nie wiem kogo… Może pan mną pokieruje… Czy jest gdzieś tutaj miejsce, w którym przypomnę sobie, nauczę się od początku mowy bez słów? Może się pan zdziwi, po co starej kobiecie taka umiejętność? Bo widzi pan, teraz kiedy jestem już sama, zaczynam mieć kłopoty z samą sobą. Gadam i gadam, rozpamiętuję i wyrzucam sobie praktycznie wszystko. I nie umiem wewnętrznie zamilknąć. Zrzucić tę codziennie przysypującą mnie lawinę kamiennych wyroków skazujących. Co kolejny, to bardziej bolesny. Chcę więc zamilknąć, oduczyć się słów, a jedynie porozumiewać się mową wolną od wyrazów…

Widziałem, jak te ostatnie słowa giną w jej oczach, stają się coraz mniejsze, wtapiają się w mozaikę tęczówki… Hm… Słowa tworzą tęczówkę!? Jest ona z nich zbudowana? Dlatego taka niejednorodna, postrzępiona, mozaikowata.

– Wie pan, ta dłoń tego chłopaka… Ta na mojej piersi…

Spojrzała na moje splecione dłonie. Rozluźniłem je. Przyciągnąłem nieco do siebie. Ta lewa… Zrobiła się jakby cieplejsza. Podniosłem oczy… Półmrok wydał mi się jakiś inny niż zwykle. Był chłonny, niejednorodny, pamiętliwy i aksamitny jak skóra, jak… pergamin.

Add Comment