01 stycznia

(fragment)
Gwiazda, ta spadająca, podobno… szumi.

Stoję w korytarzu. Tyle go za mną, ile przede mną. Wysoki, dość szeroki, sklepienie strzeliste, bez kamiennych akantów i gzymsów, idealne dla przechadzających się tam aniołów.

Po lewej i po prawej stronie szeregi zamkniętych drzwi. Widzę wysunięty spod ławeczki bucik, a tam – szalik przerzucony kabaretowo przez poręcz. W kącie – jakieś skulisko z zamkniętymi oczami? Im bardziej się w nie wpatruję, tym światło jakby mocniej odwracało się ode mnie i powoli nikło, a całą przestrzeń wypełnia ten narastający, gasnący szum spadającej gwiazdy.

Patrzę i słucham. Bezszelestnie wychodzę z tej coraz głośniejszej ciszy. Prawa noga lekko wysuwa się do przodu, lewa jeszcze zwleka, ale pójść musi.

Wiem jedno: to nie jest moje miejsce, ale jestem tu, ja… – uważnie oglądam się w sobie – jestem woźnym… Nie, nie mylę się. Jestem woźnym!

Mówią: we śnie wszystko jest możliwe, a ja twierdzę, że w realu – jeszcze bardziej!

Widzę, że mam na sobie drelich, zupełnie nowy, taki sztywny i dziwnie pachnący od dawna nieotwieraną szafą. W ręku trzymam pęk kluczy, z lewej kieszonki kurtki wystaje idealnie zatemperowany ołówek kopiowy, dwukolorowy… Jak dawno go nie widziałem! I – oczywiście – próbnik elektryczny! Tak, rzeczywiście, zawsze chciałem taki mieć! Lubiłem sprawdzać, czy w tym gniazdku jest napięcie, czy tamten wyłącznik rzeczywiście działa i przewodzi?

Ale dziś awarii nikt nie zgłaszał. Dziś panuje harmonia, a wokół mnie – wirują wszystkie pogody świata. Deszcz bezszelestnie pada na szklane sklepienie niewielkiego atrium zamieniając namoczone płatki śniegu w galaretowatą zygotę, która wolno spływając z pochyłości dachu wpada w ostre, parzące promienie słońca, na które u samego dołu czyha szary mróz. Wszystko wolno ścieka do rynny i ginie w gardzieli rury odpływowej do… Nie wiem…

Dlaczego jestem woźnym?

Odczytuję wizytówki na drzwiach… Na pierwszych – smukła Jedynka, na drugich – litera C a na tych dwuskrzydłowych – Przejście służbowe…

Oglądam się za siebie – a dlaczego nie ma plakietki: Korytarz? Które z tych drzwi do niego właśnie prowadzą? I skąd? A jest go tyle i cały, prawie cały pusty, a pewnie pomieściłby wszystkie światy, jakie kryją się za tymi drzwiami… Dlaczego nikt go nie oznaczył?

A co to? Podnoszę maleńki zeszyt z czarnymi, drewnianymi okładkami. Jaka ładna parzenica wyrzeźbiona góralską ręka.  Przecież to… mój szkolny pamiętnik! A obok – popękane od ciągłego rzucania tornistrem pudełko na drugie śniadanie.

– Dobrze, że zauważyłem… – przesuwam z miłością dłoń po wierzchu pudełka, zmiatając kurz, wolno opadający wszędzie po rozgardiaszu, jaki tu zapewne niedawno panował.

Korytarz jest niczyj czy… może jest mój? Ale po co mi on?

A… może to ja jemu jestem potrzebny?

Korytarz to obszar eksterytorialny… Lubię to słowo. Pamiętam je z lektury Forum, gdy tylko zaczęło się ukazywać. Wypisywałem wtedy trudne słowa, patrzyłem na loga w nagłówkach pism, z których pochodziły tłumaczone w Forum artykuły. Nauczę się hiszpańskiego, albo nie – francuskiego i będę czytał te gazety w oryginale.

Nauczyć się języków…” – dokładnie tak zapisałem w tym szkolnym pamiętniku!

Przewracam kartkę, u góry kolejnej z nich zapisałem: wojny. Na następnej: przewroty i zamachy. Następna miała tytuł: kosmos. Poniżej – liczba porządkowa – 1. i nazwisko: Gagarin. Przy liczbie 2. – puste pole. I zgięta na pół, luźna kartka z notatką naskrobaną nową stalówką, moczoną w zielonym ojcowym atramencie: gdzie teraz są te psy, które wróciły z orbity? Potem seria wycinków: Chińczycy ostrzegają Rosjan, Amerykanie palą cygara, a włoska aktorka opala się na Rivierze… Pamiętam doskonale to postanowienie: pojadę tam.

Pamiętnik chowałem za książkami w etażerce. Zamykałem pokój i z piwnicy wyprowadzałem szary rower. Pucowałem go, a w szprychy wplatałem tekturki. Żeby szumiały, terkotały podczas jazdy. A robiły do  tym mocniej, im szybciej się jechało…

Że też człowiek pamięta te fotoplastikony…

No a ten korytarz…

Przypominam sobie wszystkie w jakich byłem, które widziałem i z wolna, w coraz większym zakłopotaniu nie umiem sobie wyjaśnić, dlaczego dziś, właśnie w tej chwili… czy ja śnię ten korytarz? Widzę go pierwszy raz. Więc śnię? A może to on jest prawdziwy, realny, a ja i cała reszta, o ktorej mówiłem to jakaś ułuda, i tylko ja się z niej na ułamek sekundy właśnie wybudziłem tu, w tym korytarzu? Szkolnym? Dlaczego nie w Pałacu Zimowym, kongresie Stanów Zjednoczonych, w Royal Opera House czy holu lotniska w Buenos Aires?

Myśl chłodnieje, spokój wraca, a z nim nowe pytanie. W korytarzu się czeka… A ja – czy na cokolwiek czekam? Otworzą się któreś z tych drzwi i jakiś głos wywoła moje nazwisko? Odruchowo powiem – jestem! Rutyna, ale… Dlaczego miałbym być wywołany i przez kogo, w jakim celu? Nie mam przy sobie żadnych dokumentów, niczego nie przemyślałem, nie wiem o co będę pytany lub może… coś mi zostanie oznajmione? Ale, ale… przecież ja tu jestem Woźnym! A to nie byle kto! Mnie można o coś prosić, wydać mi polecenie, zasięgnąć rady, ale nie żeby… żeby, no właśnie, co…?

Nie wiem…

Nawet nie zauważyłem, jak zapewne doszedłem do końca korytarza i teraz wracam. Te same drzwi, to samo pudełko śniadaniowe i rękawiczka, przemoczona do ostatniej nitki. Podnoszę ją, wyżymam w bibułę i odkładam na ławeczkę. Po ciszy już ani śladu… Jest tylko światło i wyraźne ciśnienie niecierpliwego echa, którego nikt o odpowiedź nie prosi.

Dzień pierwszy…

Czy jutro będzie drugi?

Add Comment