03 stycznia

(fragment)

– Proszę pana…

– Uf… Ale mnie pan przestraszył… Co się stało…

– Przepraszam, ale chyba panu przeszkodziłem?

– A… A nie, nie… Nic takiego, nie zauważyłem pana, zamyśliłem się… Od dawna pan tu jest?

Patrzyłem mu prosto w oczy, a on je chował, bardzo nieudolnie i jednak niezdecydowanie. Od razu widać – cynizm nie był jego najmocniejszą stroną.

– Pan pewnie w jakiejś sprawie…?

– Tak. Powiesiłem się.

Oznajmił półgłosem, nadal nie wiedząc, co zrobić ze swoim wzrokiem.

– Rozumiem.

Milczeliśmy przez chwilę. On pewnie czekał na jakieś pytanie, a ja akurat żadnego nie miałem pod ręka. Bo o co kogoś takiego zapytać? Jak mu się wisi? Kiedy się powiesił? O, to ciekawe…

Usiadłem robiąc gest zachęcający nieznajomego, by zrobił to samo. Dłonie splecione w trochę nieskładnym geście położył na blacie stołu. Skądś znam ten stół – pomyślałem. On oparł się lekko o pięknie rzeźbione oparcie krzesła. Było zapewne wygodne, tapicerowane szlachetną tkaniną typową dla koloru chłodnego słońca.

– A co miałem robić?

Słuchałem cierpliwie, nie dając po sobie poznać, że nawet dla mnie ta sytuacja nie jest czymś absolutnie oczywistym, zwyczajnym.

– W pokoju. Sznur uwiązałem do haka, na którym przymocowany był żyrandol, taki tam, z wietnamskiej bibuły, tandeta za pięć złotych. Dawał światło bezkonturowe. Zawsze wtedy myślałem: jakie światło, taki pokój. Po ścianach łaziły tylko bezkształtne plamy, niewyklute namiętności, bezgłośne skargi, życzenia niespełnialne, pretensje przez nikogo nie wysłuchane. Żartowałem wtedy myśląc, że całkiem tłoczno się w pokoju przez ten żyrandol robiło…

Nie umiałem określić wieku tego mężczyzny. Głos wyraźny, ładny tembr, żadnej patyny ani suchości brzmienia.

– No i nawet to mi nie wyszło. A tak długo wszystko planowałem. Jak już odpychałem stołek, uświadomiłem sobie, że drzwi wejściowe są zamknięte. Jak nigdy! A tym razem nawet na zasuwę. Co za amatorszczyzna – wyrzucałem sobie. Jak przyjdą mnie ratować, to będą tak skoncentrowani na wyłamaniu zamka lub zawiasów, że moja desperacja w ogóle ich nie wzruszy! Hm… Sam pan widzi – nawet porządnie się powiesić nie umiem. Zszedłem ze stołka, otworzyłem i jeszcze raz się powiesiłem.

Prawą ręką sięgnął do kołnierzyka koszuli, dociągnął do siebie jego rogi, ale nie myślał o zapięciu ich na guziczek. Nie miał go… Może – myślałem – urwał go zaciągając pętlę?

– Skąd ten pomysł, żeby właśnie tak, akurat tak? Ciekawi to pana? Ot, znów zadziałałem schematycznie. A przecież zawsze byłem pokerzystą i choć nigdy do końca nie znałem zasad licytacji, to wistowałem, obstawiałem wygrywałem, przegrywałem, a ile przy tym zamętu robiłem? Nikt się nie zorientował, że… żem syn wiatru i zadymki.

Ten uśmiech nie pasował mi do jego obecnej sytuacji. Nie, nie do twarzy, bo to nie ma znaczenia. Jednych zdradzają pewne gesty i miny, innych demaskują, a takich jak on trochę jednak ośmieszają.

– Powiesiłem się, bo, bo… Hm… właściwie to… nie miałem żadnego nowego powodu. Wszystko szło jak zwykle – raz lepiej, raz gorzej…. Roboty miałem coraz więcej, pieniędzy coraz mniej. Kiedyś na drugie piętro wbiegałem przeskakując po dwa stopnie. Dziś na półpiętrze udaję, że zastanawiam się nad jakąś kartezjańską kwestią, a nawet robię znaczący zwrot w drugą stronę, jakbym sobie przypomniał, że o czymś zapomniałem i powinienem po to wrócić, ale ostatecznie macham ręką, łapiąc nowy oddech i odpędzając coraz więcej nękających mnie przeciwności i… I idę dalej! Bo odpocząłem.

Oddech rzeczywiście miał krótki. Ale niespieszny. Widać, pogodzony z sytuacją, niezdradzający braku pewności siebie.

– Parę dni temu siadłem w tym nowym fotelu. Strasznie niewygodny. Nie to co ten mój. Ale był stary i nie pasował. Brudny i wysiedziały, kup nowy, weź mi to z moich oczu… A ja tak to siedzisko lubiłem.

Pierwszy raz spojrzał mi w oczy normalnie. Miał szare. Tylko… jakby w niczym nie zawieszone, lewitujące, takie nie jego.

– Tak. Już jakiś czas temu postanowiłem, że będę żyć i postępować… naodmiennie. Inaczej, ale nie koniecznie dokładnie odwrotnie. Naodmiennie… Zacząłem od fryzury. Kupiłem perukę. Włos szmaragdowy, powłóczysty, lejący się i rozkosznie rozwiewny. Tyle, że tę perukę założyłem… odwrotnie, uprzednio wyciąwszy w potylicy dwa otwory na oczy. Parzyłem na świat jak owczarek podhalański polski nizinny. Pasemka czupryny zrazu zlewały się ze słupami sygnalizacji ulicznej. Jak się zgrały idealnie, czułem to i słyszałem, bo te słupy po uderzeniu w nie czołem wydają taki niski, ale łagodny pomruk. Reakcje mijających mnie ludzi były wprost oszałamiające. Patrz, idzie tyłem do przodu – wołali. Otóż to… Moje odkrycie. Żyć naodmiennie. Nigdy nic nie chciałem robić odwrotnie, negatywowo, przekornie, na złość. Tylko naodmiennie czyli z wyraźnym, moim własnym rysem indywidualnym.

Wydawało mi się, że lekko pokiwał głową. Jakby w geście aprobaty i akceptacji własnych słów. A może rezygnacji? Przecież on wszystko robi naodmiennie.

– Życie się wtedy skomplikowało. Lekka zmiana reguł w mojej grze ze światem wszystkich bliskich skonfundowała. Ludzie nie dopuszczają u innych marginesu odrębności. Nie kierują się tolerancją. Najmniejsze odstępstwo od zachowania stadnego – doprowadza ich na kraj świata, a za krajem – nic nie widać. I nawet strach w tamtą stronę spoglądać. I co, nie powiesiłby się pan w takiej sytuacji?

Nie miałem nic gotowego w myśli, co mógłbym zasugerować albo jakoś skomentować wynurzenia nieznajomego. Ale miałem też wrażenie, że żaden komentarz z mojej strony nie jest mu do niczego potrzebny.

– A wie pan, mówią, że Szekspir dał odpowiedzi na wszystkie pytania. Przeczytałem. I co? Nie znalazłem ani jednego argumentu za tym, aby się nie wieszać. Poza tym, po tej lekturze wiem, że już nic, absolutnie nic nowego nad to, co się już wydarzyło, wydarzyć się nie może.

Człowiek zły musi być zły, ten, który nigdy nie kochał, a zawsze kłamał – musi psuć, ranić, zakłamywać całe swoje i innych życie. I tylko wspomnień nie jest w stanie zmienić. To fundament. Na nim budujemy siebie.

Banał – pomyślałem. Dlaczego on mi to wszystko mówi? Co ja mam z tym wspólnego? Odsunąłem się od stołu, spojrzałem ponad jego ramię dając znak, że nie czuję się adresatem tych wszystkich wynurzeń.

– Więc tak wiszę i myślę sobie, że miało być naodniennie a ja znów popadłem w rutynę. Już chciałem się odciąć, gdy usłyszałem jej kroki w korytarzu. Zaraz tu wejdzie, zobaczy mnie, wyda krzyk, może zemdleje? E, nie sądzę. Ponosi mnie wyobraźnia. Wejdzie więc, zatrzyma się na moment i wylistuje listę spraw z pytaniem, czy zanim się powiesiłem to zdążyłem zapłacić ratę, wymienić żarówkę i czy wyniosłem śmieci?… Podejdzie do stołu, poprawi serwetkę, do zlewu włoży filiżankę, z podłogi podniesie jakąś karteczkę z moimi notatkami i wsunie ją między przeczytane już gazety. Nie, nie wyrzuciłam – powie kiedyś. I to będzie prawda.

Słuchałem znów z niejakim zaciekawieniem. Niecodziennie słyszy się tak szczegółową relację wisielca.

– Usiadła przy stole. Kątem oka widziała moje nogi. Odkodowała telefon. Odświeżyła skrzynkę pocztową. Nie, nic nowego się nie pojawiło. A powinno. W końcu nie wie, czy jutro ma jechać swoim autem czy zabierze się służbowym? Z torebki wyjęła do płowy pełną butelkę czerwonego wina. Nalała do kieliszka. Ładny kolor. Patrzyła pod światło… Hm… Jaki zapach… Cierpkie, smaczne, wytrawne. Ciężki dzień miała dzisiaj w pracy. Czuje się zmęczona. Wino będzie azylem. A tu na koniec dnia – wisielec.

Musiał dobrze ją znać. Mówił krótkimi zdaniami. Bez emocji. Tak, jak gdyby szprotka przekazywała relację z wnętrza puszki. Nagle jakby się ożywił.

– Wreszcie to jego biurko będę mogła wyrzucić na śmietnik. Cholerna kolumbryna. Pełna szpargałów. Krzesło nigdy nie zasunięte. Ta obcinaczka do paznokci. Szklanka po kawie. Zaschnięta jak błoto na spódnicy… Wino zaczynało działać. Wysunęła nogi do przodu i zaczęła te pląsy swoimi stopami. Kątem oka dostrzegła swoje nowe buciki. Jakoś w sklepie wydawały się ładniejsze. Ale, nie były takie znowu drogie. Uniosła wzrok. Pierwszy raz spojrzała na mnie tak normalnie, z tym swoim absolutnym fałszem. Niekiedy mówiła: i tak cię kocham w przekonaniu, że wszystko jest okey. Oczywiście, zauważyła, że sznur odkształcił obłość żyrandola, ale pomyślała: da się naprostować. Wstała od stołu. Wyszła na korytarz. Drzwi zatrzasnęły się od przeciągu. Niedopite wino, wyraźnie zdezorientowane, wzdrygnęło się kilkoma kręgami wywołanymi rezonansem zamykanych drzwi. Wiem, że szła z lekko pochyloną głową, zawsze w tym skręceniu sylwetki w lewą stronę. Nie, dziś już nie musi nic robić. Zmierzch i wino uciszały myśli. Wsiadła do starego jak ona i poobijanego auta i odjechała. Noc piękna, księżycowa…

W co ja się na pogrzeb ubiorę? – myślała. Ale zaraz, przecież to pewnie będzie we wtorek, a ja wtedy jestem z dyrektorem w Kołobrzegu…

Och, jak to się dobrze składa…

p.s. (…)

Add Comment