09 stycznia

(strzępy)

– Co ta ulewa! Jak żyję, nie widziałem takiego deszczu! No wprost katastrofa! Skąd nagle tyle wody?

Mężczyzna szamotał się przez chwilę, próbując rozpiąć palto, zamknąć parasol i wyplątać szalik z sznurka, na którym wisiały jego okulary.

– Wszystko mokre. Gdybym został na ulicy choćby sekundę dłużej, wichura przewróciłaby mnie w błoto. Na szczęście – miałem się, gdzie schronić.

Wypuścił powietrze i nadal zajęty swoją garderobą wolniutko wysuwał się z głębi korytarza. Rondo kapelusza wygięte, włosy mokre, twarz zaczerwieniona, a każdy kolejny krok znaczył mokrą plamą.

– Uf… O, krzesło…

Usiadł i zgarbił się, opuścił ramiona, głowa wolno opadała w stronę kolan. Nagle wyprostował się i dłońmi przetarł twarz, jak stolarz zakurzoną, dawno zapomniana deskę. Próbował uspokoić oddech, był chyba trochę przestraszony i nawet zdenerwowany. Skulisko drgnęło ściągając wzrok mężczyzny.

– O, przepraszam, nie zauważyłem…

Parasolka osunęła się i upadła na podłogę. Jej rączka niemal nie uderzyła w tę skuloną skłębioną czarność… Mężczyzna podniósł parasolkę, otworzył ją i ustawił obok krzesła. Na drugim położył kapelusz.

– Widzisz? Tyleśmy świata przemierzyli, a tu taka ulewa… Ledwo człowiek z życiem uszedł…

Kapelusz znał spiekotę sierpniową i mróz grudniowy. Pamiętał deszcze sprzed … ho, ho, wielu lat. Wtedy były częstsze, to prawda, ale nie tak gwałtowne… Po prostu – zwykłe, naturalne, normalne, a te majowe – wręcz radosne. Uśmiechnął się w duchu, jakby coś sobie przypomniał, ale to przecież było raczej niemożliwe.

Mężczyzna zaczął się rozglądać. Wzrokiem starał się zmierzyć wielkość korytarza, ale przede wszystkim chciał rozpoznać to miejsce.

– Zaraz… Gdzie ja trafiłem? Przecież. Znam tu każdy kąt, byłem wszędzie, w każdym biurze, sklepie, urzędzie. Od trzech lat jak przeszedłem na emeryturę, robię codzienny obchód, nie bacząc na porę dnia czy dzień tygodnia. Tutaj – nie, nigdy tu nie byłem.

Obejrzał się za siebie, spojrzał w bok, na najbliższe drzwi.

– Że też akurat dziś nie wziąłem okularów do czytania…

Uważnie przyglądał się boazerii, klamkom, zawiasom i inkrustacjom, rzeźbieniom, pięknie zdobionym płycinom. Widać rękę snycerza. Majstra. Wszystkie drzwi były solidne i porządnie wykonane. Na bogato! To musi być godne miejsce. Byle gdzie nie montuje się takich drzwi. I jakie szczelne, nie przepuszczą żadnej tajemnicy.

– Dom stary, nie biedny, porządny, surowy i zapewne znaczący… Ale – tutaj, takie miejsce w tej okolicy?

Każdy inny zapytałby, zastukał, zawołał, ale mężczyzna nie miał takiej potrzeby. Jasne, że lepiej byłoby wiedzieć, co to za miejsce niż głowić się nad taką zagadką. Hm… Zagadka… Słowo, choć kiedyś znał je i nawet używał, wydało mu się jakieś takie niepasujące do czasu i miejsca. Zagadka… Uśmiech na jego twarzy gasł powoli, niespiesznie, jak nienaturalny gest czy niewłaściwa mina.

– Biuro? Firma? Gabinety? Kancelaria? Poradnia? Stowarzyszenie? Zrzeszenie? Izba? Fundacja, a może… Tak, niech juz tak zostanie. To jest zagadka…

Od trzech lat, nie bacząc jak wspomniano, na porę dnia i pogodę, nieustannie wędrował przez okolicę. Nie miał kolegów ani przyjaciół. Rodzina? Nie pamiętał, ale nie, chyba już nie miał nikogo bliskiego. Chodził na dworzec i do supermarketu, zaglądał na stację benzynową i do pawilonu informacji turystycznej. Nie lubił poczty. Pełno w niej rozedrganej energii. Ludzie stoją w kolejkach, a w palcach ściskają małe karteczki; spoglądają na nie, na szeregi cyfr i gryzmołów zrobionych zmarzniętą lub spoconą ręką doręczyciela, który zostawił im to awizo. Co to też tam przyszło? Ktoś mnie wzywa? Jakieś nowe regulacje, może mandat, ale nie, pamiętałbym przecież?

Po kilku miesiącach zauważył, że z zastanawiającą punktualnością i regularnością spotyka, a raczej mija tych samych ludzi. Starsze kobiety, ale zadbane, umalowane, niektóre nawet uperfumowane. A może to jedynie ślad dobrych, markowych kosmetyków, uwikłany w stare apaszki i koronki? Ale ich oczy… Właściwie obracają się tak jak i głowa, bez specjalnego celu i jakichkolwiek oznak zainteresowania. Przysiądą, rozepną płaszcz, wyciągną nogi, będą przez kilka chwil przyglądać się czubkom butów… Mężczyźni natomiast, a tych jest równie wielu, często przystają przed sklepowymi witrynami. Nie, nie ma znaczenia, czy są tam eksponowane kolekcje ubrań czy zabawki. Ich oczy zdają się szukać tej ciekawości, która wtedy, gdy patrzyli na nowy rower czy łyżwy budowała te piętrzące się wyobrażenia o pędzie, skokach, zakrętach, śladach hamowania czy rysach na skutej lodem tafli jeziorka…

Mówili o sobie – wałacęgi… Ale dlaczego? Co słowo to znaczy? Nic. Ale… brzmi trochę jakby znajomo. Jak ten świat odbity w ulicznej kałuży. Realny, namacalny, a w rękę go nie weźmiesz.

Kiedy się mijali, przysiadali na tej samej ławce czy w poczekalni, nigdy ze sobą nie rozmawiali. Nie siebie byli ciekawi. Bo co może kogoś zainteresować w innym, takim samym jak on? Nie szukali przyjaźni ani zwykłej bliskości, nie zagadywali się, nie narzekali a już w żadnej mierze nie wypominali światu, jak to kiedyś bywało, wtedy, za ich czasów…

Sprawni, dobrze zorganizowali, na nic się nie uskarżający. Zbędna była jakkolwiek pomoc czy wsparcie. O, tak jak ten… Uniósł przemoczone przed chwilą palto, strzepnął je i niczym muszkieter pelerynę, narzucił je na plecy. Kapeluszowi nadał przeddeszczowy kształt, włożył na przeschnięte już włosy. Parasol, o, nawet plamy po sobie nie zostawił. Mechanizm sprawnie zwinął czaszę, tę uchwyciła wąska zapinka, trzask klipsa i czubek parasola uderzył w posadzkę i jak sołdat obcasami dał znak, że gotów do marszu.

– Hm… Co to za miejsce? Zaraz, przecież to niemożliwe, żebym zboczył z drogi… Dziś poniedziałek, a więc poszedłem w lewo, potem przez most i park na promenadę. A tu – hm… wysoki ten korytarz, sufitu nie widzę, półmrok, i tylko to skulisko pod ścianą leży… To w którą teraz stronę powinien pójść, jak stąd wyjdę? W prawo, tak, zdecydowanie w prawo. Oczywiście, że w prawo. Zaraz, gdzie tu… Którędy się stąd wychodzi?

Add Comment