06 marca

RAPORT WOŹNEGO z 06 marca 2023 roku
Miejsce: Korytarz szkolny
Osoby:   Flirt
                Skulisko (?…)
                Kod w kodzie
                Ja tobie jak ty mnie
               Mortadela uczuć
i cała reszta, równie ważna czyli – nic.

 

Mam słabość…

Ale bardzo proszę sobie ze mnie nie dworować.

Otóż mam słabość do… małych karteczek.

Im mniejsza, tym dla mnie ważniejsza i cenniejsza.

Nie sztuka pisać coś w eleganckim notesie, pięknym piórem, na papierze kredowym, z jedwabną przekładką i monogramem, który… oj, mój Boże, monogramy…

Pierwszy dostałem od Ojca wraz z profesjonalnym portfelem. Skórzanym, rozkładanym, w formacie książkowym, z kieszonką zamykaną na klapkę z wypustką przewlekaną przez mostek. To był taki portfel, w którym banknoty wkładało się pionowo, bez potrzeby ich – o zgrozo – łamania na pół! Jak się przychodziło do sklepu, to się taki banknot, niczym carskie płachty z pugilaresu na ladę rzeźniczą kładło, otrzymując w zamian dziesięć deko kaszanki lub trzy plastry salcesonu. Jak się miało szczęście ot, tak, z marszu wejść i akurat trafić, że takie delikatesy akurat były na sprzedaż.

Człowiek z takim portfelem, z srebrnym monogramem wykonanym przez jubilera, to był ktoś! A że papierowe pieniądze miało się ze sprzedaży butelek, szmat, makulatury – nie ważne. Liczyło się to, że mężczyzna in spe miał gotówkę w portfelu z monogramem.


 

Ale… karteczki.

Serwetka, margines gazety codziennej, ścinek niezadrukowanego kawałka rachunku, przekładka, zakładka, nakładka… Boże, jakiż ten świat był eleganciki. Ile określeń na skrawek, ścinek, arkusik, strzępek papieru!

Uganiał się człowiek po całym mieście, żeby kupić papeterię. A wybór był wprost kosmiczny.

Papeteria więcej niekiedy mówiła niźli treść listu.

Emblematy, wzory, szlaczki, symbole, akanty, wykropkowane linijki na wpisanie adresu… Środek koperty, jak królewskie łoże wypełniony japońską bibułką, cieńszą niż wiara w to, że ona odpisze, a już niewyobrażalnym szczęściem było przypuszczać, że Ona może pod swoim imieniem serduszko narysować!

Papeteria dla pań i dla panów, dla zakochanych i zadumanych, infantylnych i ortodoksów. Dla wszystkich. I dla każdego.

Potem – skoro już o tym mowa – znaczki…

– A pokaże Pani jakie inne jeszcze znaczki ma na sprzedaż?

I naklejało się tych znaczków „ile wlezie”, najtańszych, żeby w sumie uzbierać z nich należną opłatę pocztową. Taki list był barwny, bogaty, okazały, widać, że z uczuciem i emocją do wysyłki przygotowywany.


 

Ale… karteczki…

Jaki walor emocjonalny i transcendentny ma zdanie: umówiłem się z Nią na dziewiątą – napisane kulfonami na wielkiej białej kartce A4, wielkimi literami, niekiedy złożonej później na pół?

A teraz to samo zdanie, wciśnięte między wiersze tytułu gazetowego, zawinięte na boczny margines, nierzadko zapisywane skrótami. Taki sekretny wprost papierowy listek wkładało się w najskrytsze miejsca – kieszonka, zapystka, firetka czy – znam taki przypadek – wyżartą próchnicą dziurę w zębie trzonowym. Boże, jak ten Jurek ją kochał. Nie, nie dziurę w zębie. Mariolę.

Siadał sobie człowiek wygodnie, zwinięty w kształt chińskiej siódemki i rozwijał rulonik, rozkładał rozetkę albo papierowe piekło-niebo, bo tam, na jednej ze ścianek było napisane maczkiem: podoba mi się Iwona z trzeciej B.


Sposoby zapisywania… Wzorem Essenczyków i pierwszych Chrześcijan, kodowało się treści, których nie powinien odczytać rzymski namiestnik. Przechwycenie takiej grypsery równało się uszczupleniu grona klientów poczty w starożytnym Rzymie.

Idea zapisu K+B+M umieszczana do dziś na drzwiach kolędniczych, miała swoje odzwierciedlenie także w komunikacji karteczkowej. Na przykład MK+KM= MM+KK.

No? Mądrale? Kto rozszyfruje ten kod?

To proste.

Maciek K lubi Krysię M co zapowiada wynik: dwa maskulinum i dwa kobiecinum. Szkoła trzęsła się od plotek, że MK i KM mają się ku sobie i będą mieli czworo dzieci.


Ale zostawmy te krotochwilne i niepojęte dla dzisiejszych szkolniaków techniki komunikacyjne ich dziadków.

Pomówmy o karteczkach pamięci, tych ciągle żywych, przeklejanych może od czasu do czasu czy nawet wrzucanych do szuflady, z której po upływie lat znów wydobywało się z większym jeszcze sentymentem. Ta skrótowość i niezbędność, jeśli idzie o ilość znaków naszych notatek sprawiła, że wiele z nich ciągle pamiętam.

Pisałem: kupić Tajemniczą wyspę Juliusza Verne. I karteczkę wieszałem na słomianej makatce. I patrzyłem na nią. I widzę ją tak, jakby nie minęło pół wieku! Albo napis na odwrocie zdjęcia legitymacyjnego: miłemu koledze Markowi z klasy VIc, na pamiątkę, miła koleżanka Wisia. No? Śmieje się Pani. A dla mnie – o, pardon, chwileczkę, uf…, muszę złapać oddech, zaraz, przepraszam, tylko uchylę okno, Uf…, och… No… Już…. Już dobrze…. Uf…

Oczywiście mógłbym napisać poemat, iście szekspirowski na temat rozmowy dwóch koleżanek po tym, gdy Wisia dała mi swoje zdjęcie. Zdjęć robiło się sześć. Jedno do legitymacji, drugie do dokumentów szkolnych a cztery – jak chusteczkę haftowaną, co ma cztery rogi, temu nie dam, temu coś tam, a tej podaruję… Umówiły się, podzieliły sfery wpływów, ale Wisia, zrobiła wszystkim fisia. Marysia zrobiła jej karczemną awanturę, bo to ona chciała albo miała mi dać swoje zdjęcie. I teraz to ona mi go już nie da. Kto był wszystkiemu winny? Oczywiście, ja.

– To weź sobie to jej zdjęcie i daj mi spokój.
– Ale ja…
– Nie znam cię i nie będę z tobą chodzić razem do szkoły. Z nią sobie chodź
– Ale ona mieszka po tamtej stronie boiska
– I dobrze jej tak, niech tam sobie mieszka i niech sobie tam te swoje zdjęcia rozdaje
– To ja jej oddam to zdjęcie
– Rób sobie co chcesz, ja już cierpliwości do ciebie więcej nie mam.
– Ale ja nic…
– Przestań się mazać. Idź sobie do niej i też jej daj zdjęcie.

Ja się nigdy w życiu tak nie nakłóciłem, jak wtedy. Sytuację pogrążył fakt, że w szatni, do płaszczyka Wisi wrzuciłem kartkę, że Marysia nie chce, żeby Wisia dawała mi swoje zdjęcie, bo Marysia mi chciała dać swoje.

Praktyka wkładania karteczek do fartuszków, często odbywająca się w czasie przerwy, gdy sześciu-siedmiu pretorian albo innych klasowych spartan otaczało doręczyciela kartki, okrążali taką Krysię czy Ludwisię, a one – gdy widziały formujący się szyk bojowy szósto-, siódmoklasistów, ustawiały się na środku korytarza i niby przypadkiem coś w tej kieszonce fartuszka szukały, rozchylając ją na tyle mocno, że nawet dwa arbuzy by się w nich zmieściły, a nie „potajemnie” podrzucony liścik.

List ląduje w kieszonce. Kieszonka się zamyka i do kibelka pomyka. Już wtedy występowały symptomy RODO. Nikt nie będzie przy wszystkich czytał karteczki o treści: pójdziesz ze mną na pijawki? Trzeba się było schować i co najwyżej z najlepszą przyjaciółką treść przeslania odczytać.

Teraz następował etap udzielenia odpowiedzi. Zazwyczaj doręczała ją koleżanka autorki- adresatki. Ta pozostawała oficjalną incognitką.

Mam takie karteczki.

– Fajnie kopiesz piłkę – ta akurat nie była do mnie
– Ela mówiła, że się jej podobasz – ta już była do mnie
– Przyjdziesz na moje urodziny>? Jak tak to cię zaproszę – oczywiście, do mnie
– Pożycz mi coś to ja ci też coś pożyczę.

Pompony… To była wtedy atrakcja. Wielkie, ogromne, fioletowe… A co ja jej mogłem pożyczyć? Mój Boże, scyzoryka przecież nie dam…


W ósmej klasie to już były inne karteczki. Mówiło się na nie flirt. Wytłuszczone, wyświechtane, pomięte, poznakowane, z pourywanymi narożnikami – serie gotowych pytań i odpowiedzi.

Idą takie trzy gracje przez szkolny korytarz i mijając cię – wręczają karteczkę mówiąc: numer siedem. I rozbiegały się z piskiem i śmiechem. Chowały się za szafę lub narożnik i obserwowały, jak ktoś powiadomiony – zareaguje.

Nr siedem? O, jest: Mogę siedzieć z tobą w ławce.

Hm… Wertował człowiek swoje karteczki i znajdował tam np. numer 12 – Daj się pociągnąć za warkocz.


Szkoła się skończyła, Wisia wyszła za Kazika, Ela wyjechała do Lublina, Jurek został księdzem…

A ja trzymam te kartki i chętnie puszczę je znów w ten zaczarowany emocjami ruch!


Rano zadzwonił Leon. Niedziela, wiadomo! Rozmowa z dziadkiem. Najpierw o myśliwcach z Gwiezdnych Wojen, potem o trudnościach wydawniczych komiksu, nad którym od kilku miesięcy Leon pracuje z kolegą, w co dziadek zainwestował już deklaratywnie dziesięć złotych. Wreszcie kowbojska „O Zuzanno” w opracowaniu na gitarę i na koniec – nowość – etiuda, ale… jeszcze w fazie rozczytywania nut.

– Co tam w szkole? Jakaś fajna lektura?
– No, o psie, który jeździł pociągiem. Może być. Śmieszna.
– A jak tam koleżanki?
– A nie wiem, nie interesuję się nimi, one ciągle ze sobą gadają.
– Ale są miłe, no sam mówiłeś.
– No, mogą być…
– A zapomniałem, przecież ty się kolegujesz z Michaliną?
– No… A wiesz, ma być trzeci sezon Mandaloriana?
– Coś ty, super!
– No, jestem bardzo ciekawy.
– Może zdejmie ten hełm
– Nie może, ale raz już zdjął, w pierwszej serii.
– I nic mi nie mówiłeś?
– Zaczekaj… – szybki bieg do pudełka i przed kamerą telefonu zjawia się Mandalorian…- O, to jest ten jego hełm.

Reszta rozmowy dotyczyła napędów kosmicznych, laserów, przyspieszeń i żołnierzy Imperium…

Wszystko poukładane na półkach, od podłogi po sufit.

– A tu mam to, a tu tamto, a tam, widzisz, jeszcze nie złożone…


Patrzę na moje regały. Żadnej Mandalorianki. Same książki. I bynajmniej nie o psie, który jeździł pociągiem.  Ileż w tych tomach mądrych i wspaniały zdań, ileż wzruszeń i uniesień A wszystkie… fiut – kiedyś wyfrunęły z tych stronić, błysnęły i… stoją dziś, zakurzone na półce. Nie mają żadnego linku do Zuzy czy Krychy harcerki, która miała takie buty, ale takie buty traktory, że żaden chłopak takich nie miał.

Oddam wszystkie książki za nowe karteczki!

Choć za jedną, która ujęta w dwa palce – jak świętojański robaczek znów zacznie lśnić, grzać, kolorować i ożywi coś co niby niczym było, gdzieś się zgubiło, ale dzięki takiej karteczce pod niebo cię znowu rzuca… A, to było wtedy, gdy mi napisała, żebym usiadł w autokarze na siedzeniu za nią. I dała mi wtedy cmokasa. Mówiła, że się pomyliła, ale ja wiem, że nie. Bo ja się na pewno nie pomyliłem.

Ale jaki to był buziak… To był taki buziak, ale taki, że takiego to nigdy nikt chyba nie dostał.


 

P.s. Drogie Wisie, Krysie i Marysie…  Może wybierzemy się na wycieczkę do Palmiarni w Poznaniu? Ja mam tę karteczkę, żebym za wami usiadł w autokarze… Ja ciągle widzę wzór tej dermy, którą wasze siedzenie było obite. Żaden arras wawelski nie może się z tym wzorem równać…

Jak nawet teraz muszę jechać do Poznania, to, mimo że droga dobra, niewygodnie mi się auto z tylnego siedzenia prowadzi. Ja ciągle wierzę, że może się jednej z was nagle zechce odwrócić w moją stronę i co wtedy? W co mnie pocałuje? Ale… To tylko dwieście kilometrów, da się wytrzymać.  Nie narzekam. Nie darowałbym sobie, gdybym miał utracić drugą okazję na cmokasa.


Add Comment