18 marca

RAPORT WOŹNEGO z 18 marca 2023 roku
Miejsce: Korytarz teatralny
Osoby:   Słowacki
                Skulisko (?…)
                Orgie
                Przejście dla pieszych
                Latareczka
                Beatryks
i cała reszta, równie ważna czyli – nic.

Tutaj WERSJA AUDIO


 

– Tak, teatr to dla mnie tyle samo co drugie życie. Intymne. I takie trochę nie moje. Oscylujące wokół moich wyobrażeń, wizji, projekcji, sytuacji wirtualnych. A jeśli w którejś sztuce, dramacie czy monodramie dostrzegam pewne podobieństwa do tej mojej pierwszej tożsamości, bez względu na czas przeszły czy teraźniejszy, to cieszę się, że danym jest mi patrzeć na inny wariant tego, co jest lub było albo mogłoby być moim udziałem. Teatr to taki stan nieważkości w światach przedstawionych. Hm… Ale kto dziś analizuje dzieła pod względem ich poetyki, przynależności gatunkowej, czystości formy. Ład i porządek w sztuce to anachronizm. Dziś króluje dezynwoltura, jazda bez trzymanki, skoki bez spadochronu. Jedni – rezygnują, innym taki bylejakizm odpowiada. Cieszą ich gagi i drobiazgi, całości nigdy nie obejmują. Bo po co? Dziś każdy wie wszystko lepiej. Trzymasz z nami, toś chwat. Nie – zjeżdżaj stąd.

To ciekawe… Słuchałem mojego dzisiejszego gościa z rosnącym zainteresowaniem. Z reguły ludzie oczekują w teatrze rozrywki. Zajmuje ich intryga, komedia, piękne słowo, realizm flirtujący z fantazją.

– Przyszedłem właściwie… ze skargą. Nie wiem jednak, czy nie obróci się ona przeciwko mojej osobie.

Hm… Z idealnie opanowanej linii melodycznej głosu mogłem wnioskować, że ten mężczyzna długo przygotował się do dzisiejszej wizyty w Korytarzu. Mógł zagrać efektownie, zaskakująco, wywołując tym samym zainteresowanie jego osobą. Ale to zabieg obliczony na duży, lecz krótkotrwały efekt. On natomiast chciał osiągnąć pełny i trwały sukces. Dlatego koncentrował się na logice wypowiedzi, a nie jej kształcie, który jakże często zaciemnia przekaz.

– Wyjaśnię na przykładzie. Proszę spojrzeć… Słowacki, Betryks Cenci, akt pierwszy, scena pierwsza. Oto początek dramatu:

Beatryks: Puszczaj mnie, ojcze!
Cenci: Ha – kąsasz mnie, wężu!
(Wchodzi Matka Cenci)
Matka: Puść ją! – Beatryks, odejdź – Cóż, człowieku!
Cenci – Cóż, suko?
Matka – W porę nadeszłam.
Cenci – Za wcześnie.

Starczy. Każdy wie, w mig orientuje się, że oto ojciec napastuje córkę, ta się broni, matka wybawia ją z opresji. Między małżonkami toczy się dialog, pełen wrogości.

Czy w tym fragmencie brakuje panu informacji, aby nie móc wyobrazić sobie tej obrzydliwej sytuacji? Poeta użył kilku słów, by narysować nam dramat dziecka, zboczenie ojca i upokorzenie żony-matki. I ja i pan moglibyśmy dodać tu jeszcze kilkanaście zdań opisujących detalicznie emocje, reakcje czy wrażenia… I wielu tak czyni. Przedłużają tę kilkuzdaniową scenę we fresk epatujący detalami gwałtu, molestowania, zniewolenia i przemocy. Bo tak bardzo nas ta scena wciąga, przykuwa nasze zmysły, wyzwala jakieś trucizny? Jest projekcją naszych koszmarów, ale tych z grupy marzeń, grzesznych, ale upragnionych, niedostępnych, ale oczekiwanych?

Inscenizacja telewizyjna pozwala kamerze operować zbliżeniami, detalami, których widz w teatrze, siedzący w odległym rzędzie – nie dostrzeże. A szczegół, rana, naga pierś – uhm…delicje dla natury pozbawionej delikatności.


Wczoraj biegłem przez samo centrum miasta. Tylko światła przed przejściem dla pieszych powstrzymały ludzi zamyślonych, nie dostrzegających niczego, poza kolorem sygnalizatora. Po drugiej stronie ulicy stała matka, a u jej ręki wisiał chłopiec, z tornistrem na plecach, takim klasycznym. Wisiał i wył. Bo to nie był płacz, nie był szloch, lecz jakieś upiorne zawodzenie. On nie był w stanie przeciwstawić się przemocy ze strony matki. Nie wiem, o co chodziło. Może to ono, to dziecko czemuś zawiniło, ale matka na cały głos krzyczała, szarpiąc malca, który bezwładny, jak worek kartofli już nie szedł na własnych nogach, a dawał się ciągnąć. W kieszeni letniej kurtki, którą właśnie wyjąłem z szafy – miałem latarkę. Sięgnąłem po nią – mój Boże – zadziałała! Przykucnąłem i zaświeciłem w stronę chłopca. Dawałem mu sygnał szybkimi błyskami. Matka była tak zawzięta, że na nic nie zwracała uwagi. I kiedy się do mnie, na tej moje stronie jezdni zbliżyli – wyciągnąłem w stronę chłopca rękę z tą latareczką. Po prostu – zagrodziłem im drogę. Dzieciak już rzęził, matka zdębiała, a ja z poziomu kucnięcia mrugałem latarką. Chłopiec dalej łkał, ale światełko zobaczył. Masz, powiedziałem, trzymaj mocno i tutaj naciskaj, a wtedy wszystkie strachy uciekną. To jest czarodziejska latarka. Matka potraktowała mnie jako chwilową przeszkodę, szarpnęła chłopaka i minęła mnie ostrym łukiem. Dzieciak jeszcze płakał, ale w ręce trzymał czarodziejską latareczkę. On jej nie widział, bo oczy miał zalane łzami, nie mógł jej włączyć, bo choć już na własnych nóżkach, ale w pozie tak wykrzywionej silnym uściskiem ręki przez matkę nic ze sobą nie mógł zrobić. Zatrzymali się po kilkunastu metrach przy kolejnym przejściu dla pieszych. Chłopak odwrócił się w moją stronę. Jakby chciał powiedzieć, wiesz, mam latarkę, czarodziejską, tutaj się ją włącza. Ona przepędza strachy.


Mój gość wstał od biurka, odszedł na kilka kroków, odwrócił się i przeszywał mnie wzrokiem. Jestem Woźnym Korytarza a nie komentatorem. Mogę tylko twoje spojrzenie odbić, by wróciło do źródła, z którego wypłynęło i gdzie leży odpowiedź na każde twoje pytanie. Oto my – prowokator i skandalista. Czyli ty i ty, a więc każdy z nas, na dnie duszy ukrywa sympatię do sprawcy, a nie do ofiary. Nic nie pociąga człowieka tak bardzo jak czynienie zła. Każdy nosi w sobie terminatora. Sprawiedliwego według nas sędziego  który nie ułaskawia, ale zawsze skazuje. Jeśli świat kręci się według jego reguł, możesz spać spokojnie. On czuwa. Bunt stłumi w zarodku.

Historia Cencich doczekała się wielu realizacji, tak w kinie jak i na scenie. Czy jest w tej opowieści cokolwiek, co napawa widza wiarą, że sprawiedliwość, że kara, że zło zostanie osądzone. Mój Boże, o czym ja mówię? Świat nigdy nie był moralny i nie będzie. Bo moralność to ta część klucza, która została nam w ręku, a reszta, otwierająca zamek, obłamała się o ugrzęzła jego trybach.

Prapremiera tej sztuki miała miejsce dokładnie 150 lat temu. Premiera w 1907 roku. W roli głównej wystąpiła Irena Solska jako Betryks. Ludwik Solski odtwarzał partię Pietra Negri.

Jak wyglądała w tej inscenizacji scena gwałtu? Jak ukazywali ją reżyserzy w latach następnych? A jak ostatnio? Od symbolu do pełnego realizmu.

Ówczesna umowność, bazująca na wyobraźni widza, inteligencji, wrażliwości, granic poprawności – dziś została zastąpiona wulgarnością, która wyłącza wszelkie funkcje intelektualne i etyczne, a pasie jedynie insty   nkty.

Obserwowałem twarz tego człowieka z coraz większą uwagą. Gra? Jest autentyczny, mówi tak jak myśli? Albo tylko mistrzowsko panuje nad emocjami. Nie. Nabierałem przekonania, że on rzeczywiście cierpi, bo litera dramatu zapisana ręką twórcy – wyrodnieje w ujęciu reżysera, który próbuje przekonać nas, widzów, że Słowacki tak właśnie widział scenę, którą w cytowanym fragmencie opisał, jak ukazuje ja nam współczesny reżyser.

– Tak, cierpię, pewnie to słowo przyszło panu w tej chwili na myśl. Boli mnie to, że teatr dzisiejszy odmawia mi partnerstwa, nie sz anuje mojej wrażliwości i umiejętności czytania tekstu dramatu. Do niczego nie jest mi potrzebna obleśność i wyuzdanie aktorów, którzy pewnie też czują się źle w tych partiach ich ról, gdy muszą ulegać wizji drążącej wyobraźnię reżysera. Ten natomiast – nie wykluczam – będzie podkręcał, eskalował zachowania grających. Każe im krzyczeć, uzewnętrzniać fizyczność, bo to się będzie widzowi podobało, na to czekał tego chce. O, katharsis współczesne, o płomieniu naszej zwierzęcości…

Uniosłem rękę, wstałem zza biurka. Gdybym miał transparent, wzniósłbym go ponad nasze głowy – Teatr winien rzeźbić człowieka. Teatr nie może zaspakajać najniższych oczekiwań. Być takim kulturalnym peep show, dziurką umożliwiającą podglądanie czyichś słabości.

– Tak, wiem, dotknęła pana to zwierzęcość, ale czy znajdzie pan w naszym języku inne słowo nad to, które w tym kontekście każdy chyba przywoła – zezwierzęcenie. Powie pan – zdziczenie – to też odwołanie do świata zwierząt, które gwałtu takiego jak w świece ludzi – nie znają. A przynajmniej w takim samym stopniu.

W starożytnej Grecji na scenie występowali tylko mężczyźni. Na twarze nakładali maski. Ruch sceniczny był najprawdopodobniej bardzo ograniczony. Umowność, symbolika, taniec, śpiew… Niewielka była ilość środków wyrazu. Ale obok teatru – istniały orgie – obrzędy ku czci starożytnych bogów, zwykłe chlanie i seks zbiorowy. Jak to wszystko połączyć? Jak opisać naturę ludzką wtedy i odnieść ją do dzisiejszej? Byliśmy i jesteśmy tacy sami, choć punkt ciężkości w uzewnętrznianiu naszej dzikości ulega przesunięciom? Wtedy nie dochodziło do orgii w teatrze, dziś niemalże legitymizujemy takie zachowania na scenie. Kto wie, czy za dwa tysiące lat teatr nie stanie się tym, czym dwa tysiące lat temu były orgie?

Ha, właściwie, mój gość sam odpowiedział sobie na pytanie. Może nie postawił go tak, jak ja to uczynię, ale różnymi drogami dochodzimy do jednego wniosku – człowiek z natury swej jest istotą wyuzdaną, obleśną, jest dewiantem i zboczeńcem. To, że wielu z nas tych cech nie uzewnętrznia wynika jedynie z faktu, że nie mieliśmy dotychczas ku temu okazji.

Czy aktorzy tej miary co Solski czy Kamiński, tak dokładnie w swoich pamiętnikach opisujący życie ludzi teatru XIX i początków XX. wieku nie pożądali nagości, dosłowności, ekshibicjonizmu oraz wizji chuci w stopniu mniejszym od współczesnych kreatorów a może w równej mierze także wykonawców? A autor dramatu… Kiedyś był duchem niepokalanym? Nie miewał pokus? Czy tylko jego współczesny odpowiednik już nie słowami jedynie, ale realną projekcją swoich wizji pokazuje nam na scenie kłębowisko ciał, gmatwaninę odruchów, konwulsje wyobrażeń?

– Zaskoczę pana… – mój gość oparł się obiema rękoma o blat biurka i pochylił w moją stronę. – Przyszedłem tu dlatego, że chcę utworzyć teatr. Większy niż ten z Grecji Starożytnej, gdzie w spektaklach uczestniczyło nawet 17 tysięcy widzów. Mój będzie z jednym widzem i tysiącami scen. Od czego zależeć będzie ich ilość? Od oczekiwań i kreacyjnych zdolności widza. Otóż… Siadamy w wygodnych fotelach, gong oznajmia, że spektakl właśnie się zaczyna, światło przygasa, ale zapalają się małe lampki przy naszych fotelach. Takie czarodziejskie latareczki… Tak, takie same… Obsługa widowni niezwykle sprawnie wręcza nam tekst dramatu. Gong trzeci, zaczynamy… I pełna widownia, w jednej chwili pochyla się nad tekstem dramatu:

Beatryks: Puszczaj mnie, ojcze!
Cenci: Ha – kąsasz mnie, wężu!

Rozumie pan? Tylu reżyserów ilu widzów, tylu aktorów i takich, jakich zatrudni każdy z nas, gości tego zbiorowego spektaklu polegającego na indywidualnym odczytywaniu tekstu dramatu. W moim teatrze każdy z nas będzie jego dyrektorem. Z nieograniczonymi możliwościami obsady. Taki teatr ma dla mnie sens. Jest dla nas jedynym ratunkiem, szansą na odrodzenie, uwolnienie się od wizji i problemów reżyserów, którzy nie potrafią reżyserować samych siebie.

Chcę, aby teatr wynikał z dramatu a nie stawał się dramatem wynikającym z przepuszczania utworu przez jedną wyobraźnię.

Pora, by wszyscy byli znów mądrzy, a nie jeden na mądrość chory.


Add Comment