13 stycznia

(odplujki)

– Wiedziałem! A tak uważałem!

Odwrócił się do mnie plecami. Głowę uchwycił mocnymi rękami i obracał nią we wszystkie strony, jakby chciał ją oderwać od siebie. Nagle dłonie zacisnął w pięść a oczy skierował na ziemię, jakby kogoś szukał, chciał uderzyć, schować się przed światem.

– Wystrzegałem się! Samego siebie wręcz inwigilowałem. Bo to nigdy pan nie wie, czy kolejny krok nie okaże się tym zgubnym… I… I nie upilnowałem. Nie rozumiem, jak mogłem do tego dopuścić…?

Wyrzucał słowa jak karabin maszynowy najbardziej zardzewiałe pociski. Suchy trzask tych detonacji nie paraliżował strachem, ale wyobrażam sobie jakim echem ta kanonada odbijała się w jego myślach. Widać, że człowiek stateczny, ale z wyraźnie utrwalonym napięciem, szczególnie widocznym w kącikach oczu. Przyczajony, niepewny, podejrzliwy i właściwie chyba tylko drzemiący. Pełny, oczyszczający sen był dla niego zbyt niebezpieczny. We śnie ludzie robią różne rzeczy. O! Nawet mężczyźni tacy jak on. Zdziwiłby się bardzo do czego jego natura właśnie we śnie byłaby zdolna.

Wpatrywał się we mnie, zagryzał wargi, lekko kiwał głową jakby sugerując, że to niby ja jestem czemuś winny. Po chwili zrozumiałem, że to on… w sobie… sam tak właśnie nieufnie na siebie patrzy. Śledczy i podsądny w jednym…

– Zakochałem się… – wycedził, niemal sylabizując i z większą jeszcze uwagą obserwując śledczo moje spojrzenie. Odniosłem wrażenie, że… tak…, że jemu się wydaje, iż to ja jestem zmaterializowaną projekcją jego stanu emocjonalnego, że to nie on, a ja jestem tu wszystkiemu, czyli jego przewinieniu winny… Że to nie on, a ja nie wytrzymałem, nie dochowałem stanu cnoty i się… zakochałem. I to teraz! Kiedy meta na wyciągnięcie ręki! No cóż, właściwie przy takim jego założeniu, że to nie on, to z nas dwóch tylko ja byłem celem prokuratora. Jako człowiek do pewnego stopnia stateczny i logiczny muszę temu człowiekowi przyznać rację. No bo kto sam sobie i bez oporów przypisywać będzie ochoczo jakąkolwiek winę? Winni są inni. I nawet jeśli my cokolwiek źle zrobimy, to – rzecz jasna – do czynu takiego przywiedli nas inni, wy, tak, ty i ty, i pani także. A nawet nie wiem, czy to nie pani przede wszystkim jest tutaj winna. Proszę się dobrze zastanowić.

– Wydało się więc, że zakochałem się, proszę pana. Zakochałem się ponad… pięćdziesiąt lat temu i dopiero teraz to sobie uświadomiłem. Wtedy myślałem: a, co tam, takie tam byle jakie, siakie i nijakie. I masz. Teraz prawda wyszła na jaw. Pan sobie wyobraża? Całe życie było wielką pomyłką! To nie K. powinienem się był oświadczyć tylko B.! Ja już to właściwie wtedy wiedziałem, już przeczuwałem i taplałem się w tym mglistym, ale dostrzegalnym niepokoju. Ale B. nic w tym kierunku nie zrobiła. Natomiast K. zachowywała się…, a nie, przepraszam, przepraszam. Raz zachowała się tak właśnie jakoś inaczej, ale ja tego… Było tak. Zachorowała. Leżała w łóżku, nie przyszła do szkoły. Poszedłem więc do niej. Nasze matki tak to ukartowały. Dobrzy uczniowie, rodzice urzędnicy, zapraszamy siebie na imieniny, więc… Więc zaniosłem zeszyty z lekcjami. Usiadłem na krześle przy łóżku. O, tu, tak, dokładnie w tej pozycji. A ona – tu. Czyli, jak pan widzi, całkiem blisko. I ona wysunęła spod kołdry rękę. I włosy miała rozpuszczone i na wardze zauważyłem takie coś białe, takie jakby zastygły lukier, jak na pączkach. Mówią – spieczone usta. Od wysokiej temperatury. Tyle wiem. I mówiłem jej o zadaniu z matematyki i patrzyłem na ten lukier. A ona mówi, że mogę usiąść na łóżku. A ja – nie, że tu będę na tym krześle. I dalej tłumaczyłem jej coś z matematyki… I jej mama przyniosła herbatę, a ja mówiłem, że już muszę iść. Bo ten lukier… ten na wargach… A jej mama mówiła, zaczekaj, jutro tłusty czwartek, zaraz przyniosę coś słodkiego. Widzisz, jaka ona biedna? Tak tu sama leży. To sobie porozmawiacie. Już niosę chrusty.

Prawą dłonią wykonał kilka gwałtownych ruchów udając, że pociera zapałkę o draskę na pudełku. Uśmiechał się szelmowsko pod nosem.

– Chrustu, pan rozumie, przyniesie chrustu! A chrust pali się najlepiej. Ona, czyli mama K. dawała mi znak. Kretynku, ruszże się, zrób coś, masz tu wszystko na tacy… I pewnie już skończyłeś piętnaście lat?

Głos uwiązł mu w gardle. Ja też, nie ukrywam, poczułem lekkie poruszenie pod sercem. Co ja bym zrobił? Czym bym się kierował? Uświadomiłem sobie, że ja też byłem kiedyś u chorej koleżanki. W klasie było nas trzydzieścioro pięcioro. Ale poszedłem tylko do tej jednej. Chociaż inne też chorowały. Poszedłem, bo miała świeżo przycięte włosy. Takie do kołnierzyka fartuszka szkolnego. I te włosy tak się puszyły, gdy P. odchylała głowę. Bawiła się tymi włosami. A zachorowała poważnie. Szpital, operacja, w tamtych czasach wielka sprawa – wyrostek robaczkowy. Miała brata. Powiedział mi, w którym leży szpitalu. W zimowej kurtce, do której latem oczywiście nikt nie zaglądał, ulokowałem niewielką sumkę z moich oszczędności. Wyjąłem całe i jedyne pięćdziesiąt złotych, jakich nigdy wcześniej i już nigdy później nie miałem. Pobiegłem do cukierni. Jeden ptyś kosztował dwa złote. Na blasze mieściło się dwadzieścia pięć ptysi. Koszt skarbu – 50 złotych. Bita śmietana – różowa. Tylko blachę mi przynieś! – zawołała za mną znajoma cukierniczka, zdrajczyni, jak się później okazało. Do szpitala było z pięć kilometrów. Nijak tam nie można było niczym podjechać. Bo to najpierw ponad kilometr do przystanku, potem na plac, tam przesiadka i kolejnych osiem przystanków. O wiele taniej i szybciej będzie, jak polecę na skróty, przez pole i łąkę tego rolnika co ma kucyki i małą bryczkę.

W szpitalu powiedzieli mi, które piętro i który pokój. Rękę miałem już skamieniałą od trzymania tej blachy z ptysiami. Ale te loki… W sali leżało kilka osób. Nagle słońce tak jakoś zaświeciło, że od razu zobaczyłem właśnie te, te loki. Stałem w drzwiach, a one, te loki, mnie zobaczyły i zaczęły się chichrać. Jakoś… jakoś głupio się poczułem. Jej mama podeszła do mnie. A to ty jesteś kolegą P.? No wejdź, proszę. A co ty tu masz. O! Ale P. nie może jeść i to przez tydzień. A już w żadnym wypadku słodkich rzeczy. Musisz to zabrać.

Chciałem się zabić. Co za matka! To jakiś potwór. Ja mam te ptysie zabrać? One są dla P. No, ja też bym się pewnie poczęstował, gdyby mi zaproponowała, bo sam – nigdy, to jasne, nie odważyłbym się. Bo to dla niej! Dałem jej wszystko co miałem!

Moja matka szybko zmiarkowała, że coś się stało, gdy rozpalony, zdyszany wróciłem do domu. Widzę do dziś jej pięść przed moimi oczyma, w których trzyma takie samo jak wydane przeze mnie pięćdziesiąt złotych.

– Czy ty wiesz, ile ja muszę pracować, żeby te pięćdziesiąt złotych zarobić? Czy to wiesz?

Ta miłość, i tamta też, i kolejne – nie, nie miały szans na zakwitnięcie. Każda była osaczona, ogrodzona kolczastymi drutami poprawności, wyrzeczeń, braku zrozumienia… Świat, nawet ten najbliższy, a może właśnie on przede wszystkim burzył wszelkie mosty mojej uczuciowości. Ta nie, tamta tym bardziej, a ojciec tej jest pijakiem, tamta ma kurzajki, a te dwie? Ty chyba rozum postradałeś! Poszukaj sobie jakiejś córki doktora albo kolejarza. Oni na zimę deputat węglowy i nowe umundurowanie dostają. Przynajmniej to coś!

 

Życie trzymało go, to znaczy – nas, za gardło w tym emocjonalnym uścisku tyle lat! Ale dziś, jak przebiśnieg, pokonało wszelkie bariery i wyjrzało ponad pancerz niezrozumienia. I dziś – ja też czuję się tak, jak wtedy, gdy ta ręka spod kołdry, te loki na kołnierzyku, w tym słońcu i aromacie dwudziestu pięciu ptysiów, i ta O. śpiąca na kanapie w domu rodziców, bo jechała do mnie pociągiem przez całą noc, jest zmęczona i musi się teraz wyspać, a jest moją koleżanką… więc dlatego tu przyszła. Spała dość długo. A matka wszystkich uciszała…

 

Mężczyzna stał wyprostowany, z dłońmi wyciągniętymi w moją stronę. Siwe włosy, wyraźnie zmierzwione, podkreślały dramat człowiek, który nie chce nic innego jak tylko wszystko naprawić, wrócić do stanu właściwego, normalnego, zgodnego z prawem, które kiedyś ktoś złamał, a winę za skruszoną miłość on, ten siwy mężczyzna więził w sobie przez tyle lat.

– Muszę, muszę za wszelką cenę wszystko cofnąć, zacząć od początku. Proszę mi powiedzieć, do kogo pójść, jakiego rodzaju pismo złożyć, żeby usankcjonować moje prawo do tamtej miłości i nie bacząc na całą resztę – pozwolić jej by rozkwitła!

Pod ścianą wyraźnie coś się poruszyło. Obaj spojrzeliśmy na… Tak, to skulisko sapało, rozpychało się w tym kącie wypełnionym zastygłym powietrzem. Z obrzydzeniem odwróciłem od niego wzrok, który już nie odbił się od żadnych oczu.

Add Comment