04 stycznia

(fragmenty)

 

– Widzi pan? Urwała się z obu stron.

Z lekkim niedowierzaniem i wyraźnym bólem patrzył na sparciałą, skórzaną rączkę, obracając ją we wszystkie strony.

– Nie wiem, gdzie i kiedy, po prostu – nie zaważyłem…

Już chciałem zapytać, od czego jest ta rączka, dlaczego tak bardzo jest zakłopotany, ale nie byłem pewny czy on w ogóle mnie widzi? Zauważyłem, że jego nerw policzkowy pulsował, krew wypychała skroń, a dłonie zdawały się lekko drżeć.

– Proszę pana, całe moje życie! To, co o nim mogło zaświadczyć najpełniej! Dla pana byłaby to zwykła walizka, staromodna i zniszczona, powycierana, z wgniecionymi narożnikami i taka idealnie do niczego nie pasująca… A ja w całym moim życiu miałem tylko ją. Matka śmiała się, że w niej przyszedłem na świat. Kiedy w przepełnionych bez reszty pociągach, zazwyczaj tuż przed Bożym Narodzeniem jechała ze mną ze swojego wygnaniewa do domu rodzinnego, układała mnie do snu na tej walizce, ułożonej na podłodze korytarza wagonu kolejowego. Walizka lekko poddawała się naciskowi ciała i przynosiła sen. Kiedy Matka odeszła, usnąłem w jej pustym domu, z głową na walizce, której jeden bok był wytarty do żywego. W niej chowane były letnie ubranka na czas zimy i zimowe, gdy przychodziło lato. Kiedy już Matka zdobyła szafę, w walizce miałem mój sezam. Codziennie, niekiedy kilka razy wszystko z niej wyjmowałem i na nowo układałem. Kiedyś zapytałem Matkę, a co będzie, jak zgromadzę tyle rzeczy, a one nie pomieszczą się w tej walizce? Matka odpowiedziała: zawsze lepszą rzeczą zastępuj gorszą. A wtedy walizki nigdy nie przepełnisz.

Opowiadał dość monotonnym głosem historię, która ciągle w nim trwała. A ta walizka była osią jego świata, który nie chciał przeminąć. Rączka od tej walizki była jedynym kluczem do wspomnień, ich uwierzytelnieniem.

– Kiedy wprowadzałem się do nowego mieszkania Matka pozwoliła mi zabrać tę walizkę. Zmieściłem w niej cały mój dom rodzinny. To znaczy pokój na poddaszu, w poniemieckim, nieogrzewanym domku na przedmieściu, z szybą okienną pękniętą w szramę, jaką ostrze noża ryje na policzku, aby łzy lepiej po nim spływały. Maleńkie radio tranzystorowe, kilka zeszytów listowych z kartkami w prostokątną kratkę, jakich dziś już nigdzie nie ma. Był mały traktorek wielkości pudełka zapałek, kolorowe papierki, takie świąteczne i szeleszczące, szkice robione węglem, tłumaczenia artykułów z pism, których nie miałem za co kupić. I trochę zdjęć. Rodzinnych. Ale najcenniejsze były zapachy. Uwierzy pan, nigdy nie wywietrzały. Zawsze, gdy walizkę otwierałem unosił się z niej zapach polewki na domowym zsiadłym mleku, woń drożdżowego ciasta pełnego śladów trądu po wyjedzonej kruszonce. I chleba, namoczonego w wodzie, obsypanego cukrem…

Trochę to dziwne, myślałem sobie, mężczyzna nie młody, widać, że… I myśl mi się urwała. Nic przecież o nim nie wiedziałem. O nic pytać nie chciałem. Bo w jakim celu? Rączkę od walizki trzymał między palcami obu rąk, jak radiesteta różdżkę. Jakby chciał z jej pomocą odnaleźć drogę, ślad, jakikolwiek sens? Zgubił się w samym środku życia. Wokół ruch i zamęt a on, podróżnik, siedział naprzeciwko mnie, pod drogowskazem, z którego ktoś wymazał wszystkie kierunki świata.

– Ja tu panu czas zabieram…

Wstał wolno, zapiął marynarkę, jakby trochę na niego za małą, z rękawem prawej ręki wyraźnie przetartym na łokciu. Może to od tego, że tą ręką wykonywał jakąś pracę, pisał, albo strony książek przewracał?

– Do widzenia…

Skinąłem głową, ale nie zauważyłem, czy poszedł w tę czy w tamtą stronę. Na stole dostrzegłem tę rączkę od walizki zgubionych wspomnień. Zerwałem się na równe nogi, chciałem zawołać, ale cisza szepnęła tylko: pstttt…

 

Add Comment