21 marca

RAPORT WOŹNEGO z 21 marca 2023 roku
Miejsce: Korytarz podróżny
Osoby:   Uzależnienie
                Skulisko (?…)
                Dolina Dunaju
                Szlak wielorybniczy
                Utrwalanie
                Day after
i cała reszta, równie ważna czyli – nic.

Tutaj: WERSJA AUDIO


 

Jestem uzależniony. Od dawna. Ten pierwszy raz? Pamiętam doskonale. Maj. Kwitły różowe kasztany. Alejka w małej miejscowości Moers. Taki lot przez chwilowy dylemat: zostać, wracać… Ale uznać można to pierwsze doświadczenie za młodzieńczą fantazję… Samo to słowo – młodzieńcza – brzmi dziś w moich uszach dość ekscentrycznie. Bo, co to takiego? A, to ten czas, gdy młodość była dokumentem tożsamości i potwierdzeniem nieomylności. Tyle tylko, że wtedy człowiek nie zastanawiał się na upływem czasu.

Ale później…. Później zacząłem odczuwać głód. Klasyczne ssanie. Może było to także w maju? Ale raczej nie… To musiała być zima. Mroźna, bezśnieżna, ugwieżdżona. Tak… Luty/marzec… Piąłem się, to znów zjeżdżałem w dół doliną Dunaju.

Kolejny raz – Monaco. Pętla słynnego Rajdu Monte Carlo. A później? Dziesiątki tras…

Jestem uzależniony od długich podróży. Autem. Kilka razy zdarzyło się tak, że nic już nie było ważne. Wszystko musiałem odsunąć na bok, odwołać, odmówić, przełożyć. Bo ja już jechałem.

Często boso, niekiedy z jedną płytą na całą trasę, ale zazwyczaj wyłącznie z szumem powietrza, odgłosem mijanych aut. Sam starałem się wybierać takie, które sprawiałyby innym kierowcom kłopot z wyprzedaniem mnie nawet na odcinkach, które ptaki omijały z daleka. Pęd i wiry powietrza wywołane pędzącymi autami wciągały je w niebezpieczny taniec.

Taka podróż to… Myślałeś, że powiem – oczyszczenie… Nie, to zbyt banalne określenie i gdybym się na nie zgodził, mógłbym właściwie na słowie tym zakończyć mój raport. Tamte podróże były… udręką. Skupieniem, a zarazem uczuciem bliskości asfaltu na policzku… Całkowite otwarcie, kontrolowane wyłącznie instynktem samozachowawczym.

Tłumaczyłem to sobie tak… Przychodzi moment, w którym wymknięcie się z codzienności jest już niemożliwe. Więcej nie zrobisz, nie przeniesiesz, nie uniesiesz. Analizujesz, podsumowujesz, kręcisz się w kółko, miotasz, swoje racje sam uznajesz za miałkie, argumenty za wyjątkowo płytkie, a w sumie, to wszystko nie ma sensu. I wtedy chcesz wyjść ponad chmury. I patrzeć a nie, jak się pod dziobem samolotu kłębią, kumulują, przekładają warstwami. Ale są już tylko one i niebo. Ten prosty a zarazem tak niecodzienny widok wypełnia cię bez reszty, odsuwa w niebyt biurko zawalone papierami, kalendarz spuchnięty notatkami, torbę z urwaną rączką, zaplamiony jogurtem krawat czy wyraźnie niedogolony policzek.

W aucie jest podobnie, choć bodźców naliczysz więcej. Samochód jest lepszy na większy splin. Używam tego słowa, choć go nie lubię i nie rozumiem. Odwołuję się do niego, bo kojarzy mi się i rymuje z: klin.

W aucie masz ciągle kontakt z rzeczywistością. Nad wszystkim panujesz, nie możesz pozwolić sobie na najmniejszy błąd. W samolocie, nic od ciebie nie zależy. Na jachcie, zależnie od pogody – poziom soli na twarzy, po tym, jak woda z niej już spłynie – wyznacza granicę zaufania do rzeczywistości.

I…. wchodzisz w ten pęd, ten uch, kołowrót, ogon komety. Łapiesz się linii wyznaczającej pas autostrady, rejestrujesz znaki i drogowskazy, weryfikujesz wskaźniki na tablicy rozdzielczej. I trzymasz kierownicę! A właściwe wpinasz się poprzez nią w ten pęd. Wszystkie sprawy, jak muszle porastające kadłub statku – odpadają, rwą się elementy poprzedniego świata. Prędkość zrywa bandaże ciągle niegojących się ran, ale najważniejsze – przepuszczasz przez siebie materię czasu i przestrzeni. Otwierasz pory, śluzy, bramy, wymiatasz ograniczenia, fusy, plewy i cały ten szlam.

I wtedy narkotyk podróży zaczyna działać…. Rodzą się nowe pomysły, oplatają cię zaskakujące skojarzenia, zmienia się dystans, sito zatrzymuje tylko myśli piękne i dotychczas nieznane.

Jeśli kiedykolwiek, cokolwiek wymyśliłem, co mnie samemu się spodobało – to tylko w takiej podróży. I kiedyś, płynąć śladem Odyseusza myślałem – przecież on i inni morscy tułacze nie szukali Ameryki. Nie wiedzieli, czy ona istnieje, czy cokolwiek poza linia horyzontu się kryje. Płynęli, bo inny imperatyw nimi powodował. Poza ciekawością świata – ciekawość sfery o wiele bardziej interesującej – siebie samego.

Kiedy kapitan Krzysztof Baranowski organizował pierwszy rejs Szkoły pod Żaglami, kończyłem właśnie duży cykl audycji radiowych z cyklu Starożytni żeglarze a po tej serii – natychmiast zabrałem się za nową: tajemnice starożytnej żeglugi. I napisałem konspekt oraz scenariusze do kilku filmów, jakie właśnie z Krzysztofem mieliśmy w tym rejsie realizować. Jedna z głównych tez wyprawy, przynajmniej w aspekcie zagadnień mnie interesujących sugerowała, że ludzie wypływali w morze, żeby… wrócić. Tak. Nie odkrywać, poznawać, podbijać i zdobywać, ale szukać miejsca, skąd przybyliśmy tutaj.

Już mówiłem, że lubię zegary. To słabość w pewnym sensie jest też odziedziczona. Mechanizm zegara prymitywnego i tego bardzo skomplikowanego jest w gruncie rzeczy taki sam. Właściwie, nie wiadomo po co zegar został wymyślony. Oczywiście po to, by upływ czasu mógł przebijać się do naszej świadomości poprzez nieustannie pracujące wysypisko naszych codziennych zajęć. Czy tak zawsze było? A może dawno, dawno temu tylko zegar regulował tempo i zakres naszego życia?

Dziś mam nową motywację, która przeradza się w silniejszy niż cokolwiek narkotyk – ciekawość świata, ale już day after. Bo przecież świat się nie zatrzyma, a tylko zerwie się kilka moich nitek w ogólnym mechanizmie, który ma perfekcyjnie działający system rekonstrukcji lub usuwania nerwów łączących nas z całą Resztą. Zauważyłeś? Resztę napisałem dużą literą. Bo czym będzie świat, gdy zabraknie mu takiego rajdowca jak ja? Będzie Resztą.

Naświetlam więc na najlepszej błonie fotograficznej – pamięci – wszystkie barwy ogrodu i pustych o tej porze pól; dziś uchwyciłem kilka bażantów, które niczym rakiety przeleciały tuż nad moją głową. Pierwszy raz zauważyłem, że pod gruszą kwitną dwa krokusy. A zupa ogórkowa? Uhm… Nie żałowałem chili. Utrwalam obrazy… Bo być może, jak w tej mojej niegdysiejszej wizji o starożytnych żeglarzach, pomogą mi wykreślić powrotny kurs … do domu.

Urządzam sobie takie rajdy już po zgaszeniu światła, gdy z radia wybrzmiewają ostatnie takty muzyki po północy. Jadę tą wąską drogą zmasakrowaną gradem, usłaną połamanymi gałązkami jak szlak wiodący do Jerozolimy. Pędzę otoczony ze wszystkich stron gigantycznymi trackami przemierzającymi Amerykę i przeglądam się w ich wypolerowanych kołpakach na monstrualnych kołach. Płynę wśród szkierów Alandów, łódką z wielorybnikami na Azorach, a nogi trzymam w wodogrzmotach Mickiewicza. To są rwące potoki zimna, bo normalna woda już dawno by w nich zamarzła. W sumie inwentaryzuję dużo, sporo krajobrazów. Ale najciekawsze i zupełnie nieodgadnione są te nie do przewidzenia losy tych, których w gruncie rzeczy mam już na tych fotografiach i tych których sfotografować jeszcze muszę, żeby się ich trochę lepiej poduczyć.

 

Tamte wszystkie podróże wiązały się zawsze z pewnym ryzykiem, tolerancją, nawet niepowodzeniem. Podróż w przyszłość – choć najbardziej niewiadoma i zagadkowa, jest jednak w swojej niewyobrażalności – nadzwyczaj realna.


Add Comment