19 marca

RAPORT WOŹNEGO z 19 marca 2023 roku
Miejsce: Korytarz wiosenny
Osoby:   Pączek
                Skulisko (?…)
                Wyoblone niebo
                Anioły na przepustce
                Nadzieja
                Meteorologia uczuciowa
i cała reszta, równie ważna czyli – nic.

Tutaj: WERSJA AUDIO


Nie umiem, nie potrafię i jestem w tym szalenie konsekwentny. I zdyscyplinowany. I nie wstydzę się mojej słabości. Nigdy nie odmówię pączka z nadzieniem z róży. Gorącego, plamiącego tłuszczem torebkę, parzącego język, dużego, ale przy ledwie dotknięciu, ściśnięciu – tak cieniutkiego jak ta mała chmurka na niebie. No, ile ona tam może mieć tej grubości? Milimetr, bo jakby dwa, to już powiedziałbym, że jest grubasem…

Wiosna nad morzem nie ma nic z lekkości czy nieśmiałości. Jest wręcz bezczelna. Po pierwsze – wymiata z nieba wszystko, co przez zimę się na nim nazbierało. Na tak oczyszczony nieboskłon kładzie błękit od granatu po bławatek. I taki wyokrąglony, powiedziałbyś jak łysina pana Hipolita Z., który nigdy nie miał problemu z wjazdem na podwórko. Problem miał sam wjazd. Pan Hipolit zjeżdżał z kocich łbów, ostro hamował, wysiadał, szedł przed maskę swojego niebiańskiego wartburga i – czując jeszcze smak koniaku oraz ostatni dymek z kubańskiego cygara – szacował – prosto, lekko w lewo, a może jednak lekko w prawo?

Siedzieliśmy na płocie obserwując ten codzienny rytuał. On pakował się za kierownicę, dodawał gazu, raz, dwa, trzy, wrzucał bieg, zwalniał hamulec i ruszał ostro naprzód przez kanion między dwoma budynkami. Iskry z błotników, którymi ocierał się o mury wieńczyły widowisko.

Ale o czym to ja? A, o wiośnie nad morzem.

Po drugie – wiosna wypycha słońce przed siebie. A co, całą zimę było Bóg jeden wie, gdzie? Ustępowało pola północno-zachodniemu wiatrowi albo tym piaskowym zamieciom, które zmiatały z plaży kilkucentymetrową warstwę kwarcu, ujawniając setki kapsli, foremek, samochodzików, łopatek, a nierzadko pierścionków, zegarków, łańcuszków i … No, niestety, mojego pióra nie zauważyłem.

W trzeciej linii ataku – idą kawalkady nadmorskich lunatyków. Ledwie wstali, a już biegną nad morze. Zdejmują buty, podciągają nogawki i dawaj z mewami brodzić po brzegu. A ile przy tym pisków, krzyków, wrzasków i gwizdów.

– Zimna, mokra, jaka twarda, prawie jak kamień, to nie jest woda, to piekło z lodu rodem, oj, trzymajcie mnie, bo nie wytrzymam.

Na to ostatnie zawołanie biegną trzy, cztery brzuszki, do których doczepieni są niegdysiejsi herosi, dziś bohaterowie zmęczeni, ale na głos niewieści zawsze czuli choć niekiedy mniej zwarci. Dziś jeden wszedł w swoich śnieżno-białych kamaszkach do wody, by sięgnąć kijek, po który mały ratlerek nie odważył się rzucić w morskie otchłanie. Chłop patyczek uniósł, wyprostował się, spojrzał na swoje buciki, a po Hel, znad międzyzdrojskiej plaży pobiegło rącze pozdrowienie.

– O, ku… Wszedłem w wodę!

Pora na odwody. To dzielni emeryci. Prawdziwi kamikadze. Przez całą zimę opatuleni, związani i jak szynka do wędzenia osiatkowani. Czapka na gumkę pod brodą, podwójne kalesony, kurtka na sweter, ten na flanelę, owa bezpośrednio na polar, pod którym – wyraźnie nawet przez kurtkę widać – klasyczny męski podkoszulek, z dekoltem przez lata do pępka wyciągniętym. I idą, każdy na czterech, bo z kijkami nordwalkingowymi. I tylko sam Stwórca wie, jaka jest kolejność kroków owych traperów. Każda z nóg i każdy z patyków idzie inaczej niż jego kumple. Przypomina mi to zawsze taki taniec rytualny, który widziałem gdzieś w Afryce albo to może było w dawnej Bułgarii… Nie, co ja mówię, to była Fryzja, i drewniane chodaki. Tak klepali tymi drewienkami, że nawet bez siarki i draski jak w zapałkach te buciki kopciły i dymiły, a podeszwy wyraźnie trzymały mocny żar.

Kilka kroków dalej – siły szybkiego reagowania – emerytki w zatoczkach ławeczkowych. Wyciągają się jak naleśniki rozwieszone na linkach do suszenia bielizny. Zajrzałem do takiej zatoczki. Wiem, nie powinienem, każdy ma prawo do swojej prywatności i oryginalności. O ile tę pierwszą szanuję i chronię, to tę drugą podziwiam i chłonę. Notuję: apaszka, korale, golfik, koronkowy kołnierzyk, mała arabelka, gustowna, choć nie wiem co to jest i jak się nazywa, więc ochrzciłem ją własnym imieniem. Do tego bluzeczka w karo, potem narzutka z dekoltem w serce, gorset (no, trzeba jakoś wyglądać) i sekcja tajne przez poufne, nawet dziadkom niedostępne – z silną gumką wplecioną w barchanowy tunelik. Podciągnięte pod samą szyję.

– No, pięknie grzeje, pięknie, oj żeby tak już cały czas grzało. Rozalka, a ty byś mnie tak trochę z tej stronie nie popchnęła, to bym się lepiej na drugi bok na nasłonecznienie ustawiła. O, o jeszcze trochę, ale weź laskę, laską mnie tak, skontegowuj, no wiesz, mocniej, mocniej, o, dobrze. I pchnij mi tę torbę za plecy, to się o nią trochę zaprę. O, o, nie sądziłam, że takiego szczęścia w życiu się doczekam. A co to ty mówiłaś o tym Józku? To on pijanica był? No, mój Boże, ale jakby nie patrzył to jednak chłop…

Dzieciaki. Na piasku, śniegu, w kałuży czy na asfalcie. Im to nic nie robi – gdzie? One wszędzie i zawsze robią swoje. Biegają, skaczą, siadają, turlają się, przyklękają…

Stojący na progu betonowego zejścia rodzice, prawie, już pawie na piasku, ale przecież nie wypada, jeszcze zima, radują oczy widokiem swoich spadkobierców.

– Zuziu, nie bierz tego do buzi! To jest wstrętne!
– Martusiu, nie siadaj na zimnym, bo cię bałwan w pupę ugryzie.
– Pawełku, piasku się nie je, słyszysz, tam pieski siusiały. Tam też, Idź trochę dalej, no, idź…
– Wojtusiu, ten pan się okopał przed takimi jak ty. Ale spróbuj zajść go od tyłu. Tylko nie wylewaj na niego całej wody.
– Ty, mały, co ty jej robisz, zostaw ją, puść, łobuzie, bo jak tam przyjdę to zobaczysz. No, a ty co tak stoisz, widzisz co on robi z twoją córką, rusz się, ratuj dziecko.
– Nasze dziecko jest tam, na wydmach, zjeżdża na pupie, a tam, to dziadek babcię zakopuje…
– Jak to, zakopuje? Co ty gadasz, dzwoń po policję! Ludzie, ratunku!
– Głupiaś, ona to lubi. Nie widzisz, jak mu piaskiem w oczy rzuca? A jak nogami fika? Ty już tak nie fikasz.

I na końcu – my, tajemniczy, w ciemnych okularach, obsypani siwizną, lekko – wyłącznie dla niepoznaki i kamuflażu – nadmorscy wicehrabiowie de Bragellogne. Każdy z innego tomu… Mijamy się, nie dostrzegając jeden drugiego, ale, pst! pełna incognitość. Oceniamy i obmierzamy tereny wpływów i zasięgów. W zeszłym roku było całkiem, całkiem, w tym powinno być niczego sobie, niczego sobie a kto wie może nawet och, aż tak, ech aż tak?

Z bocznych alejek, z gracją i dostojeństwem wyłaniają się łanie, przyjezdne księżne. W różowych dresach, w niedowiązanych białych kamaszach i trampkach o futrzanych cholewkach, nakładanych na, o! Św. Hieroglifie, bosą stópkę! A, nie, ta to z haluksem, tamta, no, niestety, platfusika ukryć się nie da. Wchodzą na piasek i grzęzną. Ich wdzięczne tyły sygnalizują sytuację krytyczną. My, dostrzegamy powagę zagrożenia, ale przecież to nawet nie początek sezonu, nie wiadomo, jakie jeszcze mogą sytuacje się wydarzyć, więc lepiej główne siły trzymać na prawdziwą kanikułę. A księżne straż miejska swoim jeepem na beton wyciągnie.

Przy zejściu z mola, kilka kroków w prawo – pierwsza stacja bunkrowa dla węglowców. To turyści ze Śląska. Kwiat nadmorski. Ci wiedzą, jak zażywać życia. Zaczynają od kanapki. 120 centymetrów długich. Zapiekanka ma w sobie wszystko. Od listopada ubiegłego roku po marzec tego. W ogniu przeterminowanie się wypali. Garść ziół, jak w kadzidle na uroczystej sumie, odurzy nozdrza zapachami orientu.

– No, ale daje, pieruńsko pali w gębie – mówi mlaskając paradnie sztygar, głowa rodziny złożonej chyba z czternaściorga różniaków. Nieopodal pierwsze piwo. Markowe, marynarskie, leżakowane od jesieni ubiegłego roku. Dwa razy droższe niż wtedy. Takie musi smakować. A, że się nie pieni? Bo za zimno, albo zostało odkapslowaniem tak zaskoczone, że się w sobie skurczyło.

I wreszcie – niespodzianka!

Tyralierą wbiegły na promenadę uczestniczki ogólnopolskiego sympozjum pomocy stomatologicznych. Przyjechały na zajęcia praktyczne. Widziałem plan zajęć:

– usztywnienie pacjenta przed ekstrakcją
– cucenie pacjenta po ekstrakcji
– ochrona stomatologa przed pacjentem po sunięciu zdrowego zęba
– spawanie klamry do korekty zgryzu
– usypianie pacjenta metodami klasycznymi – uścisk gardła, docisk piersią, nowość: metoda trzask prask i foch.

Widać po ekipie, że zajęcia przeciągnęły się do późna. Ta pierwsza nadawała tempo, ale gdy przebiegała obok mnie, zauważyłem dramat w jej oczach – wzrok wbity w pal falochronu, który najwyraźniej niespodziewanie znalazł się na kursie tej przebieżki. Usłyszałem najpierw to nerwowe i ciągłe, wołanie: lewa, lewa, lewa… Stojący z boku kolega, też wicehrabia de Bragellon powiedział przez swoje nowe zęby:

– Znam ją, ona się jąka. Zawsze, podczas też. Odradzam. To zaraźliwe.

Obrócił się na piecie i obaj ruszyliśmy w swoje strony.

Och, jak miło… Za promenadą – dukt leśny, a nad nim pierwsze komary i muszki. Wyjąłem z za pazuchy pączek. Nie mogłem nie wziąć żadnego. Wziąłem tego z żurawiną. Niezły. Ponoć pomaga. I to mocno. Tylko zapomniałem, na co. Nieważne, wiosną trzeba dbać o całe zdrowie a nie tylko jego elementy. Um… pyszny. Nie wiem, czy nie lepszy od nadzienia z róży…

A propos – te już puściły cudne kolczaste młode pędy. Oj, będzie, będzie się działo!

Wszak nad morzem już wiosna!

Add Comment