tutaj – WERSJA AUDIO RAPORTU
O, zaczęli…
Staliśmy z sąsiadem z boku. Żartowaliśmy…
Młot udarowy w ręku tego starszego referenta destrukcji przeszłości, to jak soczewka mikroskopu w najbardziej zaawansowanym laboratorium. Celuje w spoinę, w miejsce najsłabsze. Trafia, rozwala, usuwa. Pochłaniacz kurzu, efektowne okulary, konkurujące z najnowszymi modelami gogli narciarskich. Na murku, który za chwilę zamieni się w kilka kawałków gruzu, wypełniającego kontener – gra radyjko. Budowlane. Okurzone, tworzące coś na kształt sztucznej klaki dla popisów młota udarowego…
Rozwój polega na destrukcji. Rozwój zaczyna się od destrukcji. Żeby powstało coś nowego, trzeba stare zburzyć.
Obawiam się, że steruję w stronę mistrza banału. Swoją drogą warto byłoby się pokusić o zestawienie dekalogu największych paradoksalnych prawd świata.
Po tych schodach przez ostatnie, jak sądzę, 120-130 lat schodzili i wchodzili różni ludzie. Szli do ogrodu, do obory, wnosili warzywa, owoce. Na murku wylegiwał się kot, jego cały koci ród. Gospodyni podlewała pelargonie, w upalny lipcowy dzień na ławce siadał gospodarz. Schody od strony wschodniej. Przed nocą zawsze panował tu miły cień i chłód.
Za kilka dni pojawią się nowe schody. Nowa ławka, taras, donice na kwiaty, lampa… Wyrwa w materii świata wolno się zapełni, zrośnie. Powróci ład, choć oparty o kompozytowe podłoże, niklowaną poręcz, plastikowe donice, w miejscu zbutwiałych już, drewnianych korytek. I przyjdzie ciepły dzień, ciężarna kotka ułoży się pod fotelem, w miejscu, gdzie kiedyś stała drewniana, ręcznie robiona ławeczka. Jakaż ona była niewygodna.
I wszystko wróci do normy.
Co to jest norma?
I powtórzę się kolejny raz. Norma to wprowadzanie naszego ładu, w miejsce starego porządku.
Zatem – kręcimy się w kółko….
O, otrzymałem wiadomość…. A, to informacja ze sztabu… Uhmu, uhmu, rozumiem. OK. W skrócie: Robert Schwartz informuje, że pobyt na Ziemi ma przede wszystkim nauczyć mnie wyzbycia się strachu. Efektem uzupełniającym tego okresu survivalu jest opanowanie bezwarunkowej miłości.
Powyższe dopisuję do wzmiankowanego wyżej katalogu banałów bez pokrycia, choć ze znakiem zdziwienia. Poszczególne słowa owego przesłania mniej więcej rozumiem, ale całości – nie umiem ułożyć w mojej głowie. Czy to jej wina, czy kształt tych prawd do mojej głowy nie pasuje?
Spierałem się, niestety niejeden raz z dobrymi kolegami, księżmi. Temat – bezwarunkowa miłość. Nie ma czegoś takiego.
– Stajesz na ambonie i nawijasz ludziom na uszy makaron z pięknych słów, z których każde, samo w sobie, jest jak pocisk odłamkowy. Wpada w ucho, ląduje w głowie i serce rozsadza. A po kazaniu- leżą w kościelnej nawie te strzępy miłości, wiary, poszanowania, zrozumienia, bliskości, braterstwa, wsparcia, ufności… To twój arsenał, pociski zgrane i już pobawione prochu. Przecież to katalog słów z jakiegoś nigdy nie praktykowanego w życiu codziennym języka! Gdzie, kiedy kto tak do sąsiada mówił? Dlaczego nie rozmawiasz z ludźmi ich językiem? Czy – już bez wertowania protokołów sądowych, także inkwizycyjnych, znajdziesz realny przykład bezwarunkowej miłości? Tylko nie mów mi o ofierze Dawida!
Bezwarunkowa miłość nie istnieje. Ten związek frazeologiczny nie m sensu.
Następny.
Wyzbycie się strachu. Posłuchaj, jeśli masz mocne nerwy.
Założyłem swego czasu Czarną Drużynę Czarnego Kosmicznego Kota O Czarnych Kosmicznych Oczach. Drużyna była wyposażona w latarki, kije-sygnalizatory i wykrywacze kosmicznego kota. Bazę mieliśmy w krzakach, z których rozciągał się widok na prawdopodobne lądowisko kociolotu. Siedzieliśmy w kuckach, zastanawialiśmy się, który kij jest bardziej czuły. Co zrobimy, jak się pojawi Czarny Kosmiczny Kot O Czarnych Oczach. Atakujemy? Czy pertraktujemy? Może będzie miał dla nas jakieś prezenty kociokosmiczne? A my, czy my coś dla niego mamy?
– Chrupki zjedzone.
Powiedział najstarszy, a dwójka kiwnięciem głowy potwierdziła.
– Siku mi się chce – powiedział jeden z komandosów.
– A ja chcę się napić – dodał drugi.
– Dziadek, a ty miałeś gumę o żucia? – zauważył najmłodszy i najsprytniejszy ze wszystkich łasuchów. Sześcioro czarnych kosmicznych oczu poszukiwaczy czarnego kosmicznego kota o czarnych oczach patrzyło na mnie bez litości. Guma stała się ich łupem.
Wyszliśmy z krzaków i tyralierą ruszyliśmy w stronę tarasu, do wejścia do domu. Im bliżej drzwi, tym marsz był szybszy. Ale… w pokoju było ciemno. Drużyna stanęła jak słup soli na progu salonu.
– No, dalej, dalej – poganiałem terminatorów przybyszów z kosmosu.
– Ale tu jest ciemno.
– Zapalamy latarki.
Światło z latarek przymocowanych do czoła rozbiegło się po pokoju, ale że włączanie tychże odbywało się w skrajnie trudnych warunkach bojowych, latarki pospadały chłopcom z głów na dywan i kafelki.
– Ruszajcie się, szybko biegiem do kuchni.
Najodważniejszy z wojowników odwrócił się w moją stronę i głośno zdecydował.
– Dziadek, ty idziesz pierwszy!
No tak, pokonanie strachu okazało się zadaniem przerastającym odwagę czterech muszkieterów. Co miałem robić? Pokonałem mój strach. Dobiegłem do ściany, na której był wyłącznik światła i celnym trafieniem włączyłem wszystkie punkty świetne.
Drużyna wolno, ale skutecznie się wyprostowała ze strachowego skurczu. Odrzucili patyki-czujniki, latarki i czapki i wylądowali na kanapie z okrzykiem – „Psi patrol”, nie, „Żółwie Ninja”. Kolejna bariera strachu także u nich została pokonana. Będą oglądali straszne przygody swoich bohaterów z przekonaniem, że phi, co to dla nas, my się niczego nie lękamy. Ale warunek jest jeden – dziadek idzie pierwszy.
Strachu nikt się nie wyzbędzie. Strach jest tak immanentną cechą naszego jestestwa jak łyk wody. Oba warunkują życie. Gdyby nie strach – ludzkość w mig osiągnęłaby geniusz głupoty.
Strach przed nieznanym? Jest na miarę realności zagrożenia. No bo co, asteroida w nas uderzy, bomba atomowa wybuchnie, żona odejdzie z pastorem, kura zniesie kwadratowe jajko? Przecież te wszystkie kataklizmy to tematy dla kabaretu. Człowiek niczego się nie boi, nic nie jest go w stanie odwieźć go od najbardziej kretyńskiego celu. Popełni każdą głupotę, zaryzykuje wszelką wartość by cel swój osiągnąć. …
Lecimy malutką cesną nad lodowcami Alaski. Widok niezapomniany. Dalej, jeszcze kilka mil, po kolejny kres lodu łaszącego się do zmarzliny pokrywającej brzegi Oceanu Lodowatego. Nasz pilot wykonuje taki lot po raz enty. Samolocik z małym śmigiełkiem trzęsie się, drży, wskaźniki mierników nieustannie zmieniają położenie. Nie mam zielonego pojęcia, co sygnalizują. Przed nami ściana między dwoma szczytami. Maszyna unosi się w górę, jeszcze, jeszcze… Bariera coraz bliżej.
Pilot dba o wrażenia turystów i…. przeskakujemy na drugą stronę wrót Arktyki. Spojrzałem w dół. Tam, gdzie uleciała moja pewność siebie. Nic, nikt, nigdy nie przyniósłby nam ratunku, gdyby…
Wylądowaliśmy w Anchorage. Jasiu, w nie gorszym niż ja nastroju, a obaj, jak moje wnuki po powrocie z polowania na czarnego kosmicznego kota o czarnych kosmicznych oczach, ale już siedzący na kanapie, przed telewizorem, na ekranie którego rozgrywają się mrożące krew w żyłach przygody rysunkowych postaci. Strach – co to jest? Słowo puste tylko…
Młot pneumatyczny zamilkł. Słyszę szuranie, odgłos gruzu wrzucanego do taczki, po chwili cisza. Nie ma schodów. Chciałem pójść i zrobić zdjęcie. Ale po co. Kogo wzruszy widok ganku bez schodów, jeśli wcześniej nie karmił na nim kotów. Nie wychodził kosić trawę. Dom bez ganku. Kiwasz głową, nie rozumiesz mojego zatroskania. Ono wynika z pewnej chwilowej, jak sądzę, trudności skorygowania pamięci. Ganek i schody zawsze tu były. Teraz ich nie ma i muszę uwzględnić ten fakt w widzeniu mojego domu. Hm… Nie umiem nazwać tej jednostki chorobowej czy tylko pewnej formy dyskomfortu. Mogę jedynie powiedzieć, że on jest. Nawet kiedy pojawią się nowe schody, pewnie przez długi czas będę na ich obraz nakładał ten negatyw z pamięci. Dopóki się nie zatrze. Jak wszystko.
Dokładnie w chwilę po tym jak majster budowlany wyjechał z ostatnim ładunkiem gruzu, do mojej skrzynki mailowej wskoczyła wiadomość. Nigdy bym się takiego listy nie spodziewał… Czekałem, ale straciłem wiarę.
Dzień dobry Marek, twój adres otrzymałam od mojej koleżanki z centralnej biblioteki… Jestem dziennikarką. Szukałam śladów mojego pradziadka. W bibliotece pokazano mi zdjęcie, które kiedyś do nich wysłałeś i twój list. Na tym zdjęciu jest mój pradziadek…
Czytam jeszcze raz…. No tak, rzeczywiście, pisałem osiem, dziesięć lat temu mail, dołączyłem do niego zdjęcie grupy mężczyzn, w dziwnych mundurach, wśród których był mój dziadek. O jego życiu praktycznie nie wiem nic. Na moje pytania otrzymałem wtedy odpowiedź wymijającą: w tutejszych zbiorach nie stwierdzamy dokumentów które mogłyby pomóc w odpowiedzi na Pańskie pytania.
W mailu link – klikam, wolno otwiera się strona, a moja niecierpliwość wręcz się gotuje. Kartoteka mojego dziadka. Dokument demobilizacyjny, akt zatrudnienia. O! Mój dziadek był wysokim mężczyzną, miał 194 wzrostu. I jakby kamieniem szybę ktoś wybił, natychmiast usłyszałem głos Ojca, który wiele razy opowiadał, że dziadek, nosił buty takie same jak car Pitor I. Czyli monstrualne. Był mężczyzną silnie zbudowanym, a moja babcia, – teraz też jej słowa się z mojej pamięci, poprzez tak charakterystyczny śmiech pojawiły – duży człowiek, a ja jak gołąbeczka przy nim. Cha, cha. Cha…
Lektura na cały wieczór…
Żądam zwrotu moich wspomnień, domagam się pełnego dostępu do pamięci o bliskich. Nie interesują mnie żadne wyższe stany, spotkania w zaświatach czy innych wymiarach. Tu z nimi żyłem i tu chcę mieć ich wszystkich w mojej pamięci. Domagam się ściągania tego, kto pamięć tę mi odebrał.
Ten mail, te dokumenty… To dowód, że ktoś pamięć o przeszłości ukrywa. Czego się obawia, co w przeszłości było tak ważnego lub groźnego, że trzeba owe wspomnienia wymazać?
Fascynujący jest wyścig do gwiazd, zaglądanie na ciemną stronę Księżyca czy spacerowanie po powierzchni Marsa. Ułudne i mało realne cele. Przykrywka? Zwód, odwiedzenie nas od innych kierunków? A może to my sami, nie uświadamiając sobie nawet tego faktu, chcemy coś ważnego lub strasznego ukryć sami przed sobą i nie chcemy o tym czymś pamiętać?
Hm.. Młot udarowy… A gdyby tak użyć go do skruszenia pamięci? Jutro się tym zajmę.
Add Comment