Tutaj – WERSJA AUDIO
On nie potrafił grać.
Nawet nie wiem, czy kiedykolwiek chciał się nauczyć?
– Ojciec grał – powiedział, gdy kilka lat temu zagadnąłem go wrzucając pierwsze miedziaki do kubeczka.
Siedział na ławce przy wejściu do parku. Gdy padał deszcz, przechodził na drugą stronę alejki, pod kwietnik z przezroczystym zadaszeniem. Taka klatka dla jednego kanarka.
Jak on fałszował… Lewa ręka chyba tylko w nerwowym tiku naciskała czarne guziki akordeonu, całkiem przypadkowo, bez związku z melodią czy potrzebą akcentowania, konturowania rytmu.
Chyba dwa, może trzy lata temu – ot, myśl szalona – zobaczyłem ogłoszenie w miejscowej gazetce. Akordeon w dobrym stanie sprzedam.
– To ojciec grał – usłyszałem w słuchawce przygaszony kobiecy głos. – Brat próbował, ale miał wypadek, złamał rękę. I nie wiadomo, czy ona będzie sprawna, a parę groszy się przyda.
Ile to jest, parę groszy? Ile może być wart akordeon, który – jeśli to rzeczywiście ten sam – ma miech pęknięty w kilku miejscach, pewnie nie wszystkie registry działają, widziałem też, że niektóre klawisze nie mają okleiny. Paski też pewnie sparciałe, ten lewy chyba dorobiony.
– Jak pan będzie zdecydowany, cenę uzgodnimy. Ja nie będę się upierała przy Bóg wie jakiej sumie, nam każdy pieniądz jest potrzebny.
Ich ojciec przywiózł ten akordeon z wojska. Służył w Szczecinie, zaraz po wojnie. Grał na sobotnich i niedzielnych potańcówkach. Miał powodzenie. Ludzie byli wtedy prości. Każdy przejaw życia, który oddalał koszmar wojny, przywracał uśmiech, symulował normalność był na wagę złota. A w ich kamienicy, w dzielnicy Niebuszewo sporo mieszkań było już zajętych. Brak szyb, drzwi na skobel zamykane, ubikacja w wiadrze chowanym pod stół. Dźwięk akordeonu w tej szarej studni z czterech wysokich ścian odartych z tynku był czymś wręcz nienaturalnym. Zrazu, mówiła, jakby trąby jerychońskie jakie. Jak ojciec zagrał pierwszy raz, a siedział przy oknie na pierwszym piętrze, ludzie wybiegli na podwórko. Stali i gapili się, co to, kto, skąd, jakim cudem?
Po południu wszyscy ojca znali, kłaniali mu się, wiedzieli, jak się nazywa. Zyskał status osoby uprzywilejowanej.
Któregoś dnia sąsiad zapukał, czy ojciec przypadkiem roweru nie potrzebuje. Jest okazja. W dobrym stanie. Innym razem, jak skończył grać, przyszła sąsiadka. Dała matce garnek. A, mówi, junkry mieli ich sporo. A jestem tylko z moim chłopem, to po co nam ich tyle. U pani większa rodzina. Któregoś dnia zapukała jakaś młoda para. Byli z sąsiedniego podwórka. Ślub chcą brać. A muzyka, oj, gdyby była muzyka, to byłby najpiękniejszy ślub na świecie.
Po drugiej stronie ulicy był park. Mały basen przeciwpożarowy, ślad dawnych alejek. Na skraju parku wybuchła bomba. Ale któregoś dnia mężczyźni ją zasypali. Kobiety stały po drugiej stronie ulicy, z rękoma splecionymi na piersiach i dozorowały. Bo dzieciaki w ten lej wpadały. Park uporządkowano. I oczywiście zrobiono dechy. Nikt ojca nie pytał, czy chce, czy będzie grał. Powiedzieli mu, panie Kaziku, scena gotowa. Możemy jechać.
Jechał do piątej, szóstej rano. Nikt już nie tańczył, nikt się nie bił, wielu spało przykrytych sobą, a czerwcowe noce były wtedy cieplejsze. Co jakąś chwilę ktoś się ocknął.
– Zagrałbyś pan, panie Kaziku coś takiego, wie pan….
Było Pożegnanie Ojczyzny, były Fale Amuru, Na wzgórzach Mandżurii. Sołowi… Proszę pana, on grał wszystko. Pan mu zanucił dwie linijki i on już wiedział. A jak zaczynał grać Tę ostatnią niedzielę, nie było mocnego. Ryczeli jak bobry. Oj, czekaj pan, bo ktoś dzwoni do drzwi.
Słuchawka odłożona na blat stołu przekazywała dźwięk otwieranych drzwi.
– Dobry
– Dzień dobry
– Tu było ogłoszenie o akordeonie do sprzedaży?
– Tak, a pan chce kupić?
– To znaczy ja tu przywiozłem, to… miałam tylko dać tam, gdzie jest akordeon do sprzedania.
– No, to tutaj, ale co to jest?
– Nie wiem, ja jestem taksówkarz. Klient dał i kazał przywieźć. Ale to na pewno tutaj jest akordeon na sprzedaż?
– Tutaj, tutaj.
– To do widzenia.
– Do widzenia. Ale, proszę pana….
Po chwili drzwi od mieszkania się zamknęły. Stare skrzydło, bo pewnie śruby od zawiasów w futrynie się trochę wyrobiły i to wyraźnie było słychać, domknęło się jękiem. Dolny lewy róg ocierał o próg. Kobieta wróciła do stołu i uniosła słuchawkę.
– Halo? Halo… Jest pan tam? Hallo? Rozłączył się….
W okopie to ważna była menażka. Jak nie było co jeść to przynajmniej deszczówki się trochę nazbierało.
A mandolina była chyba trofiejna. W pięknym skórzanym futerale, skrojonym jakby z krokodylej skóry. Pudło rezonansowe – ba! Dzieło sztuki. Wtopione inkrustacje, paski dwóch rodzajów forniru, perłowa masa na gryfie. Jeden z naciągaczy strun był nieznacznie zgięty. Musiała upaść lub o coś uderzyć. Najprzyjemniejsza była jej faktura… Ten lakier, jak taka ledwie zastygnięta, przezroczysta błona… Gdy padło na nią światło, wydobywało z drewna miliony odcieni, a te zależnie od kąta patrzenia na pudło, mieniło się refleksami, jak pierwsza sukienka hiszpańskiej infantki.
– Grało się, jak się umiało. Ktoś podpowiedział, inny pokazał, ale ważne było to, że jak siedzisz tydzień, dwa tygodnie w okopie, w błocie, zmieszanym z rozwaloną zawartością latryny, bo każdy bał się wychodzić z okopu, to jakakolwiek odmiana była namiastką normalności. Na kiju wysuwałeś czapkę i po dwóch sekundach snajper z tamtej strony zdejmował ci ją z patyka, przedziurawioną, kopcącą, do wyrzucenia. Jak rano była lekka mgła, to głos niósł się dalej. Słychać było niemieckie szwargotanie i śmiechy.
Który to mógł być rok, pewnie późna jesień 44 albo już 45. Armia parła naprzód. Szli obok czołgów, nie ustępując im w skuteczności. Niejeden raz mandolina, choć w plecaku, pierwsza padała na ziemię, gdy było wiadomo, że zaraz eksploduje pocisk.
– Masz tyle kontaktów, dowiedziałbyś się, czy są gdzieś nagrania Jerzego Gardy.
Tak, znalazłem, rozmawiałem z Jerzym Waldorffem, Bogusławem Kaczyńskiem, szukałem w archiwa opery Poznańskiej, Wrocławskiej… w archiwum radiowym.
– Na wojnie rano ślub, po południu pogrzeb… – ojciec niechętnie wracał do tamtych przeżyć. – Długo znaliśmy się z Jerzym. Jakoś mieliśmy widać o czym rozmawiać. Pewnie moja żona, która w okolicach Baranowicz pracowała w szkole, w majątku, tam go poznała, ukrywał się. A potem zaprzyjaźniliśmy się.
Ślub. Żołnierz koniecznie chciał wziąć ślub. Oddział wszedł do jakiejś wioski, może to było miasteczko? Znaleźli księdza, nauki przedmałżeńskie załatwili w drodze do kobierca. Padły słowa, uniosła się ręka w geście błogosławieństwa. Echo kościelnej nawy potęgowało ciężkie żołnierskie oddechy. Nagle odezwała się mandolina. Skrępowana, jakby zza przemoczonego szynela, ale po chwili już czystym akordem dała znak soliście.
Garda zaśpiewał. Tak jak śpiewał w La Scali, w Wiedniu, Budapeszcie, Warszawie, Paryżu i Berlinie. Baryton o głosie nie tylko pięknym, ale tak potężnym, że gdy w tym kościółku pchnął ten swój głos w stronę ołtarza – wszystkie świece zgasły.
– Nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Ja ten głos i te świece… Hm.. ile to już będzie lat?
Dość, pomyślałem, gdy rozmawialiśmy przy buteleczce soku z czerwonego buraka, na tarasie oświetlonym zachodzącym słońcem. – Dość dużo, żeby mówić, iż jest już bliżej niż dalej.
Skąd się obaj tutaj wzięli – nie wiem. Chłopak miał na imię Wiktor. Ale gdy któregoś dnia zobaczyłem jego tornister i zeszyty, to miał na nich napisane: Victor. Mówił trochę po polsku. Ale tak śmiesznie. Jego ojciec owdowiał już po raz drugi. Ktoś mi później powiedział, że już nie chciał żony nie Polki. Wyswatali go tutaj z kobietą dwa razy od niego większą, ale zawsze uśmiechniętą. Tylko jak po drewnianych schodach wchodziła na piętro, gdzie miała mały pokoik, to strasznie sapała. Przerywaliśmy zabawę i czekaliśmy aż ona wystęka się na ostatnim stopniu. Gospodyni domu dała im kawałek strychu, no bo rodzina się powiększyła.
Wiktor był fajny. Miał radio. Mogliśmy się kolegować. Mój ojciec konstruował radia. Pełno różnych drucików i oporników leżało na jego stole, ale te radia nie miały obudowy, pięknych gałek i magicznego oka.
– Czemu takie robisz?
– Nieważne jak wygląda, ważne, żeby dobrze odbierało i żeby szczekaczki fali nie zagłuszały.
No tak, wtedy o to właśnie szło – słyszeć Radio Wolna Europa bez zakłóceń i zniekształceń.
– Radio Victora było zagraniczne. Na zmianę wsadzaliśmy nasze oko w to zielone, magiczne i kręciliśmy potencjometrem dostrajając się do różnych stacji. Wtedy to radiowe oko robiło nam w głowie taką zorzę polarną – sama zieleń może nawet trochę błękitną. Ale to było…
– O teraz, teraz, o teraz jest tak jak jeszcze nigdy nie było…
Któregoś dnia ojciec mojego kolegi, a pamiętam, że szpaki tak strasznie się wydzierały, tak szarpały owoce krzaku dzikiego bez, który oddzielał wychodek od reszty podwórka, wtedy jego ojciec siadał na ławce przy wychodku, bo tam niekiedy była kolejna, i koncertował na harmonijce.
Nie wiem, czy grał dobrze czy tylko dmuchał w nią. Jakoś żadnej melodii nie zapamiętałem. Ale jak on zaczynał grać, to te szpaki, te bandyckie watahy skrzeczące, guglające, kłócące się, z dziobami pełnymi rozgniecionych owoców, oślinione, poplamione sokiem – milkły.
Ojciec Wiktora zawsze zaczynał ten swój koncert jedną melodią. Myślę, że Wiktor powiedział mi wtedy, że to jest jakiś hymn? Ale nie pamiętam, pewnie nie dopytywałem o szczegóły, co to za hymn?
Sąsiadki przygadywały, przystawały, uśmiechały się. On, ojciec Wiktora był także pogodnym człowiekiem. Zapuścił sobie wąsa. Może podpatrzył u mojego Ojca? Nie wiem, czy rozmawiali o tym, że ten gra na mandolinie, tamten na organkach, to może by tak coś razem?
Takie filharmonie budują się w ludziach zupełnie nieświadomie, przypadkowo, zbierane z podwórkowych grajków, dźwięków melodii szukanej po omacku, jak ślepiec idący przez gęsty las. Ale te dźwięki brzmią. Są tłuste, takie markowe i ważą sporo. Są ciągle tuż pod ręką. Pomyślisz – już słyszysz. O, choćby teraz… Jakem impresario sentymentalny – ustawiam ich na mojej scenie… Ojciec na balkonie z mandoliną, teść na moim akordeonie w pokoju w domu obok, przy otwartych oknach i ojciec Wiktora, pośród objedzonych już pewnie do końca krzewów dzikiego bzu. W tle – wielka łąka za domem Kowalskich i plebanią. Na kościelnej wieży właśnie dzwonią na wieczorną mszę i w finale tego koncertu da się słyszeć fisharmonię z kościelnego chóru. Latem dawało się tam otworzyć okna.
Zaraz, zaraz… co oni dziś grają? A, oczywiście… Ich hymn, piosenkę ze świata, który bezpowrotnie minął. Ale nie w nich. Ta ostatnia niedziela…
Ta anegdota z Jerzym Gardą była wiele razy opowiadana w moim domu. Niestety, jednego nie pamiętam na pewno – czy ów ślub odbywał się w warunkach frontowych, czy może w jednym z tych momentów, gdy na terenach ówczesnej Polski zmieniała się władza niemiecka i sowiecka. Przed chwila sprawdziłem… Na archiwalnym nagraniu Ojciec wspomina kolejny raz Jerzego Gardę. Kiedy do Kanału 7 zaprosiłem Bogusława Kaczyńskiego, przekazałem mu informacje na temat wojennych dziejów Jerzego Gardy. Ukrywał się we wsi Niechniewicze. Opowieść Ojca jest szalenie emocjonalna i bardzo, bardzo osobista. W pewnym momencie wspomina, że ten ślub brał miejscowy nauczyciel. Czy był wojskowym? Ojciec i jego Żona byli nauczycielami. W tej relacji Ojciec wspomina, że Jerzy Garda zaśpiewał Veni creator spiritus.
Add Comment