Tutaj: WERSJA AUDIO
– O, tak, zmiany ogromne. Wszystko, jak pan widzi, nowe, odświeżone. Aż miło popatrzeć… Może pojedziemy windą?
Podjąłem wyzwanie, by pójść tych kila pięter na piechotę. Na klatkach schodowych duży ruch. Młodzi ludzie wchodzą, wychodzą, ktoś czyta książkę, dwie dziewczyny żywo dyskutują, tam jakaś opatulona szalem zjawa gestykuluje, wyginając ciało jak maszt opuszczonego żaglowca. Skąd to skojarzenie? To miejsce tak nastraja? Mózg dotleniony wspinaczką puszcza hamulce wyobraźni? Organizm – jak widać – pracuje, miele, pochłania zapał, ale też szerokim gestem rozsyła energię z radości studiowania.
Byłem tu chyba w 1960, może 1961 roku. Mam mgliste wspomnienie. Bardzo wielu żołnierzy… To była chyba przysięga. Tak… Dziś widzę te same potężne mury, ale jest tu inny zapach, ulotniła się ta szarość i rytm kroków, komend, śpiew maszerującej kolumny… Jak szatkownica, jak nożyce, jak nieodwracalność. Dawne koszary KBW.
Jesienią byłem w podobnym miejscu. Kürassierkaserne. Równie pieczołowicie odrestaurowane. W najdrobniejszych szczegółach. Ale miałem wrażenie, że studenci, petenci, pacjenci, osoby załatwiające sprawy urzędowe w obu tych budowlach cierpią pewien trudny do zdefiniowania dyskomfort wynikający z ogromu, tu: przestrzeni uniwersyteckiej a tam: urzędowej. Takie pozbawione sacrum katedry ludzkiej próżności. Mały człowiek, jak sądził, będzie większą miał władzę, jeśli zasiądzie w małym krzesełku, ustawionym na środku wielkiej, ogromnej sali. Te okna, pogłos, odległości… W domu, wystarczy obracać się na pięcie, by zamknąć się we własnym, bezpiecznym świecie. Każdą potrzebną nam rzecz mamy w zasięgu ręki. Przy sobie.
W tych architektonicznych wydmuszkach władzy nikt się w sposób naturalny nie śmieje serdecznie i beztrosko. Wszyscy przemykają, jakby bez zbędnej zwłoki chcieli uciec z tych ogromnych wysokich korytarzy, wyoblonych sklepień, nienaturalnie wysokich drzwi. W jednym z takich gmachów, nie tak dawno, przez prawie dwa lata miałem swoje biuro. Ciężko było zmusić myśli, by poszybowały. Pomyślałem: człowiek jest naturą przywykłą do… klatki.
Po co komu dom?
Tu, na Ziemi, wszelkie stworzenie chowa się w norach, jamach, jaskiniach czy podziemnych schronach. Człowiek także ma szalenie głęboko zakodowaną potrzebę do podziemności. To, że buduje dziś wysokie domy wynika jedynie z jego lenistwa i mniejszych kosztów wznoszenia takich budowli w odróżnieniu od budowania miast pod ziemią. Mieszkać gdzieś trzeba. Wysoko i bogato – cóż za atrakcja, a w zakamarku duszy dudni echo: bezmyślnie i nienaturalnie.
Popatrz na panoramę Nowego Jorku czy Warszawy. I odwróć zdjęcie o 180 stopni. Teraz wyobraź sobie, że te wieżowce wbijają się na całą swoją wysokość – w głębię ziemi. I zadaj sobie pytanie – czy cena tych najwyżej usytuowanych apartamentów z oszałamiającym widokiem na okolice, zakopana na głębokość swojej wysokości pod ziemię byłaby równie atrakcyjna i wysoka?
Myślę, że tak! Najpierw koniunkturę napędzać będzie snobizm i ekstrawagancja, ale z czasem… Z upływem dni liczyć się będzie poczucie bezpieczeństwa. Spokój. Powrót do …. hm… do źródeł? Nasza podświadomość ma wiele z… robaka i dlatego podziemie będzie dla nas prawdziwym rajem.
Jeśli… – nie reaguj tak entuzjastycznie, bardzo proszę, nie zmieniam moich poglądów ani nie ulegam w żadnej mierze Twoim perswazjom… Jeśli człowiek, jak to niekiedy obserwuję u zwierząt, chodzi bez ładu, przestępuje z nogi na nogę, wreszcie siada to niemal natychmiast czuje coś na kształt harmonii albo synchronizacji… Nie przerywaj, proszę – to może on, ma tu właśnie, gdzie tak z wytchnieniem usiądzie – swoje miejsce?
Podam ci taki przykład. Dlaczego przez tyle lat jeździłem tak daleko? Przez kilka lat dwa, trzy razy w tygodniu gnałem z dalece niedopuszczalną prędkością, by przed zachodem tego samego słońca, które oglądałem tu, z podjazdu mojego domu, skąd ruszałem w tę podróż po sześciu, siedmiu godzinach wyjść na inny taras i patrzeć, jak ono, słońce, drwi ze mnie, że mi znów uciekło. Tam, w górach, stałem kilka setek metrów nad poziomem morza, wysoko i patrzyłem na z wolna wyłaniające się z zmroku świetlne smugi aut, kluczących pośród najwyższych na świecie sosen, na tle nieba oświetlanego słońcem, które już dawno zaszło za horyzont, ale jeszcze ostatnim gestem wyciągniętej dłoni oświetlało nocne chmury, nadciągające na tę okolicę Frankenwaldu.
A teraz, wiele lat później, siadam, choć na kilka sekund obok fotela Hermana.
Ale… poczekaj sekundę, proszę Wiem, obiecałem ci, że ograniczę moje z nim kontakty, dla jego dobra, ale pozwól, że to jednak ci powiem. Coraz bardziej jestem przekonany, że jemu i mnie pisane było to, że musieliśmy się spotkać. Właśnie tutaj. W naszym domu. Szkoda, że o tyle dziesiątek lat później od wieczoru, kiedy on sam ostatni raz tutaj siedział. Czekał już wtedy na mnie?
A wreszcie morze…
Niech policzę… Ile kilometrów pokonuję w ciągu tygodnia jadąc nad morze?
Ale nie o odległości tutaj idzie. To jest tak. Jeśli nie pojadę – zyskam na czasie, ale on nie jest mi do niczego potrzebny. Potrzebne mi jest morze i droga.
Myślałem kiedyś – pielgrzym. Ale żadna ze znanych mi definicji nie odpowiada mojej ziemskiej konstytucji. Może ten wers z Naruszewicza ledwie dotyka istoty mojej myśli:
I choć się często widział z Paryżem i Rzymem,
Częściej jeszcze w swej głowie zostaje pielgrzymem.
Lecz pielgrzym… Czy to nie ten, którego nigdzie nic nie trzyma?
Jak każdy chyba, swego czasu przeżywałem tajemnice Trójkąta Bermudzkiego. Trójkąta.
Są ludzie, którzy nieustannie krążą po brzegach swoich trójkątów. W środku trójkąta – czeka zguba lub nikomu nieznane wyzwolenie. Przed nim, wokół jego granic – pewne są gwarancje bezpieczeństwa. Po co więc człowiek krąży wokół swojego trójkąta? Bo musi! To jasne. Nie wie, dlaczego, ale sile tej się podporządkowuje.
Są ludzie, których unikasz, jak zarazy lub womitów. Są tacy, że rozstać się z nimi nie sposób. Są książki, kompozycje, obrazy, przedmioty. Jedne po tej, inne – po drugiej stronie. Wyrzucisz coś nierozważnie – gotów jesteś cały śmietnik przenicować, by rzecz a raczej związaną z nią treść – ocalić.
Tak patrzę na te moje kartony. W jednej chwili uwolniłbym się od nich, nie wlókł już za sobą tych zeszytów, notatników, wycinków, albumów, spinaczy, śrubek, filiżanek, wyczerpanych dawno baterii. Ale one wszystkie tworzą mój świat. Trzyma je i mnie jakiś nasz wzajemny magnetyzm. W przeciwnym razie – same by siebie zapomniały, przepadły i odeszły. A jeśli wyjmę, wyrzucę tę starą baterię. Pamiętam, kupiłem ją przynajmniej 14 lat temu. To co wtedy? Cały mój świat będzie kompletny, z tą małą szparką, dziurką, szczelinką po baterii. I co? Będzie mi ktoś przez ten lufcik do mnie zaglądał? Albo ja będę walczył z pokusą, żeby przez pobateryjnego judasza wyjrzeć gdzieś tam, gdzie przecież nic mnie nie interesuje, a tym bardziej nie ciągnie.
Taka myśl mi kilka dni temu zaświtała… Człowiek w pewnym wieku ma siebie już za dużo. Jest mu ze sobą za ciasno. Więc zaczyna się rozwarstwiać. Coraz dłużej siedzi w fotelu, wyjmuje z siebie siebie takiego, innego, podobnego do poprzedniego. Przygląda mu się ciekawie. Rozpamiętuje, wartościuje, łzę uroni, uśmiechnie się, odłoży, często nie tak jak trzeba, ale nie szkodzi, jutro znów będzie siebie na nowo poznawał.
Któregoś dnia, może nawet komuś przygodnie na chwilę zatrzymanemu poda swoją fotografię…
– To ja… – oznajmi z uśmiechem.
– To ja? – zapyta nazajutrz. A po tygodniu – Nie pamiętam, czy tutaj, to jestem ja?
Ludzie mają skłonność do wypisywania strasznych bzdur. Banał to róża głupoty.
Wczoraj, na cmentarzu zauważyłem nagrobek. Pochylony, zaniedbany, zapomniany.
Na płycie napis: Tak długo żyjemy, jak długo pamięć o nas…
Nie pamiętam, co było dalej, nie doczytałem, bo miejsce to już minąłem.
Rozmawiałem z Ojcem.
– Jak mogłeś, wiedząc, że idziesz na wojnę, że zaraz rusza wasz pociąg, a ty zostawiasz w tak beznadziejnej sytuacji, w biedzie, na odludziu kobietę, która wie, że w tej chwili zawiązuje się w niej nowe życie. Nie miałeś żadnej gwarancji, że wrócisz, była wręcz pewność, że tam, z tej najdalszej Północy żadna wiadomość stąd przez te tysiące kilometrów do ciebie nie dotrze. Jak mogłeś i po co to zrobiłeś?
Długo milczał? Nie, chyba nie.
– Wiesz, co to jest zew krwi? Gdybym go nie usłyszał, pewnie nie rozmawialibyśmy dziś ze sobą. Ja wiedziałem, że wrócę.
– Ale skąd! Przecież to naiwność i takie gadanie po fakcie. Miałeś fart, udało ci się.
– Nie, to nie była żadna loteria, choć wiele na to mogłoby wskazywać. Szczególnie po tym, jak wybuchł obok mnie ten szrapnel… Myślałem, że obudziłem się w niebie, jak wtedy myślałem, z twarzą wbitą w śnieg. Gdy podniosłem głowę – widziałem wokół tylko biel po kres kręgu podbiegunowego. To tak wygląda niebo, pomyślałem? Ale po chwili się otrząsnąłem. Nie, to nie jest niebo. Nie do niego prowadzi moja droga. Ja muszę wrócić. Mam po co.
Chyba mu wierzę. Odnoszę wrażenie, że co jakiś czas utwierdzam się w tym przekonaniu.
Ludzie nie tak łatwo opuszczają „swoje” miejsca.
Ważne, żeby po powrocie czekała na mnie ta odnaleziona właśnie, tak lubiana niegdyś przeze mnie filiżanka.
Add Comment