RAPORT WOŹNEGO z 01 marca 2023 roku
Boję się pewnych słów.
One mają już w swoim brzmieniu konotacje, które burzą całą chemię, paraliżują, a ich dźwięk, choć zazwyczaj pozbawiony tonów ostrych i przeszywających – po prostu, przygniata.
Matnia.
Strasznie okaleczono to słowo, używając je w kontekstach, sytuacjach, które choć groźne i niekomfortowe nigdy nie dotknęły tego co w słowie tym jest jego przekleństwem – to wyrok, przekonanie, że znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia. Nie bez odwrotu, ale u kresu, tracąc wszelkie, głównie psychiczne bezpieczeństwo, że jeszcze możliwy jest ratunek.
Matnia. Sen. Trzymasz za rękę dwoje dzieci. Pod nimi przepaść. Nie uratujesz obu…
Matnia. Sen. Widzisz, jak rozpędzone auto uderza w ciebie.
Matnia. Sen. Pada strzał. Kula cię jeszcze nie sięgnęła, ale lotu pocisku nie odmienisz.
Każdy jest w stanie podać dziesiątki przykładów sytuacji bez powrotu.
Matnia to sieć na ryby, które zbite w pulsującą strachem pulpę widzą bezbrzeżny ocean, ale nie mogą do niego powrócić. To siatka, w którą wpada ptak, a jego skrzydła zostają natychmiast spętane sznurkowymi celami śmierci.
Poeci unikają tego słowa. Filmowcy wykorzystują do podkreślenia wymowy filmu, który bez tego słowa mógłby się marketingowo nie obronić. Literatura? Nie znajduję przykładu w pełni oddającego kulturowe znaczenie i emocje zawarte w tym słowie.
A dzień dziś tak słoneczny…
Obok stada czapli szarych – pierwsze łabędzie. Jeszcze daleko od szosy, ale biel ich upierzenia w tym słońcu razi oczy jak laser snajpera, który z łatwością oddałby do ciebie celny strzał.
Żyjemy w matni. Jakże niekiedy pięknej. Całe nasze życie najlepiej opisać można tym właśnie słowem. Wpadliśmy w jakiś włok, podążamy w nim w kierunku, którego nikt z nas nie potrafi odnaleźć na mapie nawigacyjnej kosmosu. Bo mapy takiej nie ma, a sekstant nie wiadomo, na które słońce ustawić…
W matni pozorujemy normalne – (to dopiero słowo-granat!) – życie. Ba, udokumentowane w skali milionów, miliardów lat. Ciągle zagrożone, ale przewlekające się przez wszystkie przeszkody, jakie sami sobie gotujemy. Takie jest życie.
Nie matnia mnie jednak interesuje. Może przyjdzie i na nią czas.
Nie mogę zrozumieć, dlaczego, wszak i tak w matni jesteśmy, nasz wielki wspaniałomyślny Łowczy odbiera nam… pamięć?
Na początku życia jest ona ledwie zarysowana, u jego kresu – niemiłosiernie postrzępiona.
Wymień, ilu spotkałeś ludzi w swoim życiu? Ilu podziwiałeś, a jak liczna jest grupa tych, których znienawidziłeś. Weź, bardzo proszę, zapisz imiona i nazwiska wszystkich tych, których znałeś!
Kobiety, które kochałeś… Piszesz? A tera ci, wobec których niegodnie się zachowałeś…
No, pokaż… Co? Hm… Prawie nic? Kartka niemalże pusta?
Te parę bazgrołów, to ma być twoje kowadło z ludzkiej życzliwości, na którym formowałeś swój los?
Ale jeśli wyjmiesz z szafy to pudełko, ściągniesz tamten karton ze strychu, wytaszczysz zapomnianą skrzynię z piwnicy…
Tam są te trupy z twojej pamięci. Otwórz, a ożyją jakby się wczoraj narodziły.
Tak, to prawda. Mam listy, których nie zdążyłem przeczytać. Jest też kilka nigdy nie otwartych.
Bo coś trzeba było szybko zrobić, bo nie miałeś chwili do stracenia, a w liście wiadomo – leniwe pierogi z kilkoma skwarkami, smaczne, ale w gruncie rzeczy – informacje przewidywalne. Później przeczytam…
Są jednak w tych listach słowa, są treści, których wtedy bałeś się dotknąć, choć czekałeś na nie. Były w kopertach błyski niesformułowanych myśli, które jak rozmyte przez mgłę światło z pobliskiej latarni, dawało ci jednak nadzieję, wracało spokój, utwierdzało w przekonaniu czy domysłach, że spełni się to, na co czekasz.
W takiej płaskiej, niekiedy pogiętej kopercie kipiało od słów, które tłumiły sztorm albo rozpędzały całe piekło. W tej kopercie był jej świat, o którym ci opowiadała, zapraszała do niego albo stawiała mur, kazała odejść, zapomnieć.
A teraz czytasz inny list i czytasz w rozpaczy i widzisz, jak ona szamoce się, miota w matni, skarży się i woła: zrób coś, zabierz mnie stąd. Ale ty nie chcesz…
Inny list, inni kochankowie, którzy jeszcze nic o tym nadchodzącym żywiole nie wiedzą… Ale jest między wierszami jakiś ledwie wyczuwany wiatr, już nie bryza, ale jeszcze nie wicher.
Tu z kolei – te pierwsze zdania, a tam te słowa ostatnie, są tak uturlane, tak uformowane w kształt, którego pisząca nie zdradzi, a czytający się jeszcze nie domyśli. Na szczęście – oboje czują to samo. Oczekiwanie…
Jeszcze dwa inne pakiety. Rozmowa pocztówkowa. Serie zdjęć psów, kotów, ptaków., kwiatów. Istoty są tak fotografowane, że zbędna jest jakakolwiek treść, bo wymowa fotografii bezbłędnie dociera do celu, a chemia organizmu, uruchamia rezerwy mocy, wpychającej nas w sferę fascynacji.
Najważniejsze słówka pisane są w poprzek, na marginesie, pod wieczkiem koperty, innym kolorem. Kropka zamieniała się w kółko lub serduszko. Duże C w wyrazie całuję – było jak soczysty arbuz i żal tylko serce ściskał, że nie mamy zamiast ust wielkiej paszczy hipopotama. Cóż za zgryzł!!!!
Odruchowo spojrzałem na koszulę… Dłoń lekko przetarła materiał w poszukiwaniu kropel tego soku… W porządku, nic się nie stało….
Gdyby nie to pudełko z listami, a pamiętam dokładnie, kiedy mi Ojciec je przyniósł, po mojej kolejnej wyprowadzce z domu, nie byłbym w stanie dziś przypomnieć sobie, skąd H. przysyłała najwięcej kartek, jak swoje listy kończyła M., od czego zawsze zaczynała inna M. a kolejna M. – w gruncie rzeczy po prostu przerywała pisanie. Bo inaczej list nie trafiłby dziś do pocztowego worka. A nie wysłanie listu dziś wiązało się z opóźnieniem nadejścia odpowiedzi. Niewysłanie listu to także rozczarowanie adresata, który od godziny stoi przed domem i czeka na listonoszkę. Ta macha ręką – nic dzisiaj nie mam. O! O, zgrozo! Jeden dzień bez listu! A jeszcze trzeba było pamiętać, że ten, który właśnie otwieram, zawiera odpowiedź na list trzeci, wysłany najwcześniej, bo po nim pojechały do niej kolejne dwa listy.
List się połykało.
Skaner emocjonalny był tak podrasowany, że momentalnie wychwytywał słowa, przecinki, podkreślenia, wyrażenia, które określały emocjonalny ładunek zapisanej treści. Potem następował czas rozbierania listu na czynniki pierwsze. Na wielkość liter, rozciągłość wyrazów, na odstępy między wierszami. A samo otwieranie? Jedne listy się z koperty wyszarpywało, inne – nacinałeś po brzegach, by nie skaleczyć ich niezwykłości, były całością dorównywającą jakiejś świętości. Starannie dobrana papeteria lub tak, tak! oddziergane kawałki gazety, broszury, strzępy papieru pakowego. Kartki zapisywane ołówkiem, atramentem, kolorową kredką, pełne inicjałów, szlaczków, ptaszków, serpentynek i wianuszków. To wszystko było bardzo ważne. Mówiło nie mniej niż same słowa. A ile z nich było z grupy przeprosin: za styl, za błędy, za krzywy charakter pisma, za brak papieru, za cokolwiek. Ale patrz – napisałam i… jestem teraz w twoich rękach.
Jeszcze inne – zaklejone łzą wzruszenia, która niczym lakowa pieczęć strzegła włożony między kartki zaschnięty kwiat, liście, pozłotko lub – o! nieba! – jej fotografią!
Ale były też listy… z żelaza. Słowa zębami wyrywane, niczym iskry fruwały pod sufit, gwałtowne i miotające się z obawy, zazwyczaj potwierdzonej w liście, że to już koniec. Że więcej listów nie będzie. Czytam: mogę zostawić u ciebie moje rzeczy, wszystkich nie zabiorę, a wyprowadzić się muszę do dwunastej… W innym: wszystko zostawiam, idę na dworzec, wsiądę do pierwszego pociągu i odjadę, jeśli on tam po mnie nie przyjdzie… tak mu powiedz…
W następnym: chciałabym, żeby się ziemia między nami rozpadła…
Mało? Jest więcej – byłam wtedy najszczęśliwszą osobą na świecie.
Jeszcze jeden: wiem, od dawna to wiem, nie będziemy razem…
O, jest też telegram. I jeszcze jeden! Telegram, który nadany o ósmej rano, docierał z najważniejszą wiadomością: kocham cię – tuż przed siedemnastą. Dziewięć godzin! Tylko dziewięć godzin! Niech żyje świat! Najważniejsza wiadomość dotarła do ciebie szybciej niż błyskawica! Spoglądam na rok… 197… Mój Boże, czy to przypadkiem nie wczoraj?
Niewielkie pudełko. Ojciec poukładał wszystko z tak typową dla niego starannością: kształtami, datami, gatunkami: widokówki, karty pocztowe, listy, zdjęcia…
O, już pierwszy dzień marca… Wokół fotela – listy we wszystkich kolorach i odcieniach emocji, wypełnione dotykami, zapachami, głosami. Słychać muzykę tamtych lat, czuć posępne noce, łzy, kłótnie, zbieganie po schodach, zbitą szklankę, namiętność, która jak cement bez wody nigdy się bez łez obejść nie mogła.
I teraz wyobraź sobie – NIE MA TEGO PUDEŁKA.
Nie trafia ono w twoje ręce po pięćdziesięciu latach od chwili, gdy zostało zamknięte. Tak niewiele trzeba było, aby znalazło się na śmietniku, pozostało wśród staroci, zapakowanych nie wiadomo, po co na jakimś strychu lub w piwnicy.
Nie usiadłbyś nad tymi karteluszkami, bilecikami, widokówkami, które jak cudem przemycone skarby wracają do ciebie wraz z tamtym światem… Gdyby nie one – ten świat był już przecież całkowicie wymazany z twojej pamięci!
Tato, dzięki… A toś mi niespodziankę sprawił. Czy ma ona jakikolwiek wymiar praktyczny, czy coś zmieni, naprawi? Dlaczego dziś otworzyłem ten karton pełen różności, pod którymi leżało to pudełko?
Tak. Nic nie było iluzją. Wszystko po co sięgam – rodzi na twarzy… uśmiech. Także życzliwe machnięcie ręką, kurtuazyjne: szkoda, nie udało nam się, ale, mów, co tam u ciebie… Ułożyło się? Jesteś szczęśliwa, jesteś zadowolony… Masz wnuki, troje? Fantastycznie, no, opowiadaj…
Marzę o niejednej takiej rozmowie, o tym poszukiwaniu nas z tamtych lat, podsycaniu na pewno żarzących się węgielków emocji. Nawet jeśli choć na chwilę w płomień się nie obleką, to na pewno ogrzeją, wzmocnią, a tę matnię choć na czas rozmowy od nas oddalą.
Add Comment