Ja nie pamiętam…. Myślę, że nikt nie pamięta, kiedy pierwszy raz się sobie… ukłonił.
Kiedy, na skutek czego odblokowuje się w nas nasza samoświadomość? Czy od tego momentu magazynujemy tajemnice? Zaczynamy wieść życie podwójne, grzeczne i grzeszne równocześnie? Inicjujemy tę rodinową umiejętność budzenia kamienia poprzez wykuwanie zeń emocji? Ale nawet François-Auguste-René Rodin nie potrafił wyrzeźbić mgły. A może komuś innemu udała się ta sztuka z deszczem lub zmierzchem? Nie. Artysta, co najwyżej zdobędzie się na kolejny banał – na nowy wymiar zazdrości, zemsty, okrucieństwa – o, to sprawy wiekopomne. Jakby się dopiero co narodziły… My, sami ze sobą, dokonujemy cudów!
Zaczyna się to w tej jednej chwili… Mówimy: więc to jestem ja? Taki? Właśnie taki? A dlaczego taki? A on, ona – oni są inni! Może lepsi? Tak, chce być taki jak oni.
Jeszcze wczoraj okładaliśmy się tornistrami, śniadaniówkami, a dziś, gdy poznaliśmy siebie, wymierzamy już innym ciosy, atakujemy się, łączymy w sojusze, mamy sprzymierzeńców, rośnie grono naszych wrogów.
Wczoraj wystarczyło pokazać język albo zburzyć piaskową babkę by zademonstrować naszą bliżej nieokreśloną odrębność, a dziś oblejemy kogoś ogniem ze zwykłej złości, z zazdrośni, w gniewie. Wczoraj gniewaliśmy się do chwili aż ktoś krzyknął: berek! A dziś – nie odezwiemy się do siebie już do końca życia.
Bo od pewnego momentu wiemy, kim jesteśmy? Znamy swoją wartość, dbamy o naszą pozycję, pilnujemy, by nikt nam nie odebrał przywództwa w grupie. A wieczorem, już po zgaszeniu światła? Nie. Drogi powrotnej do beztroski już nie ma.
Ostatnia „awantura” z Olem była bardzo emocjonująca. Biegał po całym domu z dziesięcioma tomami książek o kocich bandach.
– To jest historia Szarej Pręgi, te dwie o największych kocich zbójach, dzikusach z lasu. A te tamte należą do dwunożnych, zyli do nas. Te stoczyły bitwę, tamte zostały zdradzone i pokonane, a ta nowa, jest najgorsza, bo ciągle się kłóci.
Gdy chcialem jeden z tomów wziąc w rekę, Olo żachnął się jak ten najdzikszy z jego bohaterów.
– Uważaj! Tu sa zakładki. A wiesz, po co one są? Żebym wiedział, gdzie skończyłem czytać.
– Czytasz wszytskjie, kaą∂a po trochu?
– Tak, bo musze wszystko wiedzieć i to szybko, żeby ,mnie nie zaskoczyły. Proszę, chcesz, to czytaj, dziadku… –
Nie dałem rady. Co zdanie – Olo przerywał mi w pół zdania wyjaśniając, który kot jest jaki. Ten szybki, tamten przebiegły, inny złośliwy. Ten nikogo nie lubi, tamtego wszyscy się boją, a te nowe dwa to rozbijają całą grupę. Ognista Gwiazda, Piaskowa Burza, Szara Pręga.
– A ty?
– A ja mogę być każdym, bo ja wszystko umiem. Ja normalnie jestem kotem, ale teraz jestem chłopcem – najszybciej biegam, najwyżej skaczę i patrz, jak walczę…
Nie gram w karty, nie lubię piłkarzyków; klipa, palant, zbijany, chowanego… Kiedyś tak. Ale jeszcze dziś lubię patrzeć, jak błyszcząca stalowa bilardowa kula, wystrzelona z katapulty w mechanicznej konsoli biegnie przez naszpikowany przeszkodami obszar. Dzwonią dzwonki, uruchamiają się klipery, tam eksploduje sprężynowa zapora. Kula jest miotana, rzucana i odbijana we wszystkie strony, a każdy cios to… wygrana, to punkty na tablicy championów. Im więcej oberwie, tym pewniejsze odniesie zwycięstwo.
„Burza cichnie o zmierzchu” – taki tytuł nosi zbiór esejów i szkiców Francois Mauriaca. Otwiera go wielki, szczegółowy portret własny intelektualisty. Opowiedziany przez lata dzieciństwa po wiek dojrzały. Dojrzały, czyli… No właśnie. Mam ten tom niemal zawsze pod ręką i – bywa – że sięgam po niego by przeczytać pół, może dwie strony. To taka boja, przystanek na wytchnienie w brodzeniu przez informacyjny ściek, jaki na każdego z nas spada od wczesnego ranka po prawie brzask.
Jak niewyobrażalnie inaczej ludzie żyli 100, 150 lat temu! Wolni od gradu wynalazków i gadżetów, skuci regułami, normami, zasadami, obyczajem, przyzwoleniem, rangą, stanem, pochodzeniem, majątkiem… Kula bilardowa z mechanicznej gry wędrowałaby przez ich życie jak ociemniały przez pustynię. Nic lub niewiele mogłoby te życiowe drogi tamtych ludzi pchnąć w przepaść.
Wiem, uogólniam, bo dziś też zdarza się komuś trafić na nieodkryte jeszcze Wyspy Szczęśliwe. Przynajmniej, dopóki nie wejdzie do supermarketu lub galerii handlowej.
Czy zostawić Olowi ten tom? A co z Czarodziejską Górą, z całym Proustem, z… Boże – czy to wszystko co zgromadziłem to rzeczywiście już tylko makulatura?
– Nie.
Czyżbym… usłyszał… głos? Nie, dziś też nie ma nikogow Korytarzu. Niedziela. Czyżbyś To ty, Skulisko?
W odpowiedzi usłyszałem głębokie milczenie.
Odezwało się? Pierwszy raz? Odezwało się, choć przecież ja słowa nie wypowiedziałem, a ono zaprotestowało? Kim jest? Czym, z kogo, w kim?
Ostatnio śnię siebie w przeszłości. Nigdy wcześniej chyba tak nie było. Jeśli, to jako obserwator wydarzeń, ich uczestnik, ale patrzący na wszystko od subiektywnej strony. Kamera w oczach. Teraz coraz częściej widzę siebie, gdy rozmawiam, idę, coś robię, wdaję się w dyskusję, argumentuję, często rezygnuję. Obraz jakby z kamery przemysłowej. Skąd ta zmiana? A może ten sen nowy nie jest już odtwarzaniem a stał się transmisją bezpośrednią? Tak, tak chyba to jest jakiś przekaz w czasie rzeczywistym. Tylko skąd? Łączność nagle się urywa. Ale to nie dlatego, że sen się skończył?
– Sen nigdy się nie kończy…
Nie zdążyłem zauważyć, jaki ma głos… Czy ma go w ogóle? Drugi raz, i to pełnym zdaniem. Bez marginesu na dyskusję. Skulisko mówi. Ma swoje zdanie. Wie wiele…
Sen nigdy się nie kończy. Zatem nie ma także początku? Czym więc jest?
Twarz to dwie nieprzystające do siebie połówki. Podobnie przynależne do nich części naszego ciała. Wszystko jest całkowicie odmienne. A psychika? Czy będąc całością z dwóch części, mamy także umysłowość i wrażliwość nawzajem odmienne, ale w jedności anatomicznej pomieszczone? Raz na błahostkę machniesz ręką, innym razem gotów jesteś zabić. Dziś wzruszy cię piękny głos, jutro uznasz go za żabi rechot.
Barwa głosu…
Niewiarygodna, ale prawdziwa to historia.
Młody, ambitny wizytator trafił na spotkanie młodzieżowego kółka historycznego. W swojej relacji dla przełożonych nieelegancko odniósł się do barwy głosu prelegentki. „Ten głos nie pobudzi zainteresowania młodych ludzi historią”.
Nigdy więcej się nie spotkali. Wizytator popłynął w świat, zdobywał kolejne stanowiska, wreszcie wszedł na samą górę, z której tylko mógł spaść.
Grono przyjaciół i znajomych człowieka o pewnych możliwościach rośnie wprost proporcjonalnie do siły sprawczej jego podpisu. Rośnie też wianuszek przeciwników. Wrogów, potencjalnych następców. Ktoś puścił plotkę, inny oszczerstwo, tamten – skłamał. Powstawała silna, skonsolidowana grupa szturmowa. Niezwykle aktywna na tym polu była pewna młoda (jak każda kobieta) dama. Przejęła konspiracyjne kierownictwa nad grupą Osoba w gruncie rzeczy spoza ich środowiska, ale wiarygodna i skuteczna w technologii kreowania intryg.
Ów niegdysiejszy wizytator został przedstawiony małżeństwu powiatowych intelektualistów. Prowadzili dom otwarty. Ludzie, alkohole, poglądy, przeloty i odloty. Wszystko! Wizytator zakolegował się panem domu. Spędzili jedne wakacje w domku małżeństwa, drugie, odwiedzali się nieustannie a tematów do rozmów nie brakowało. W tym czasie opozycyjna grupa rosła w siłę. Nagle zdobyli mnóstwo informacji o życiu prywatnym wizytatora. Rozpoczęli atak frontalny.
Któregoś ranka odezwał się telefon wizytatora.
– Mamy znakomitą kawę, musisz wpaść.
Żona przyjaciela kawę warzy, panowie dyskutują o kolejnym przykładzie bezsensownego i nikomu niepotrzebnego zwycięstwa człowieka nad naturą.
– Zastanawiasz się, skąd te plotki, pomówienia, ten szum pod dywanem?
Kolejny papieros, już we trójkę, nowy łyk rzeczywiście dobrej, mocnej kawy.
– A pamiętasz takie spotkanie młodzieżowego kółka naukowego? A potem twoje sprawozdanie i krytykę barwy głosu pani prelegentki… Pamiętasz?
Wizytator poczuł, że wrasta w fotel, błyskawicznie skojarzył fakty. Nałożył na nie miłe zaproszenie żony przyjaciela, podsuwającej dzbanek z kawą.
– Może jeszcze jedną filiżankę?
Ten głos… Głos żony przyjaciela… To niemożliwe!
– Tak, to była ona. Wtedy już postanowiła, że nie spocznie, póki się nie zemści. Weszła w twoje życie, mieszała w nim, ile się dało, jak się dało, i żałowała, że nie może więcej.
Żona przyjaciela wyjęła z paczki kolejnego papierosa. Wizytator podał jej ogień. Sam trzymał papierosa i rozważał: zapalę – zastanę; rzucę w popielniczkę – będę musiał odejść; napiję się kawy – zyskam czas na obmyślenie kontrataku w sytuacji, w której wredna furia i głupota zmagały się ze złością nierozumną, a perfidną i wyrafinowaną.
Wizytator skorzystał z czwartej możliwości. Domyślasz się, z jakiej?
Nie, nie takiej jak w opowiadaniu „Mściciel”, pióra mojego wielkiego druha, Czechowa.
,,A może by go wyzwać na pojedynek? — przemknęło przez myśl Sigajewowi. —Zresztą zbytek zaszczytu… Takie bydlę należy zatłuc jak psa”. Subiekt, krzątając się z gracją, biegając drobnymi kroczkami, uśmiechając się i gadając bez przerwy, rozłożył przed Sigajewem cały asortyment rewolwerów. Najbardziej imponująco i ponętnie wyglądał jednakże Smith i Wesson. Sigajew wziął do ręki jeden z rewolwerów tego systemu, utkwił w nim osłupiały wzrok i popadł w zadumę. Oczami wyobraźni widział, jak roztrzaskuje głowy, jak krew rzeką leje się po dywanie i posadzce, jak niewierna żona konając wierzga nogami… Ale wszystko to było za mało dla wzburzonego do głębi duszy Sigajewa. Krwawe obrazy, krzyk i przerażenie nie wystarczały mu. Należało wymyślić coś jeszcze okropniejszego. „A może zabiję jego i siebie — pomyślał — a ją zostawię przy życiu. Niech ją zamęczą wyrzuty sumienia i pogarda otoczenia. Dla takiej wrażliwej natury jak ona będzie to stokroć gorsze od śmierci…” Tu wyobraził sobie swój pogrzeb: on, znieważony mąż, leży w trumnie z łagodnym uśmiechem na ustach, a ona, blada, dręczona wyrzutami sumienia, idzie za trumną jak Niobe i nie wie, gdzie się skryć przed zabójczo pogardliwymi spojrzeniami wzburzonego tłumu…
Nie. Buchalteria emocjonalna niczym się nie różni od klasycznej. I tu i tam są dwie kolumny: winien i ma. Nigdy się nie zbilansują. A nawet jeśli w przeszłości pojawi się superata, to po kolejnej weryfikacji można będzie wykazać manko.
Kurs akcji morale człowieka jest szalenie zmienny. Każdy ocenia siebie zawsze stronniczo. Innych zazwyczaj ma za nic. Jest to mechanizm uniwersalny. Działa perfekcyjnie w obie strony. A zaczyna się od tego jednego niewinnego, a nawet miłego zapoznania się z sobą samym.
Dzień dobry, a więc to jestem ja…. Właściwie, to… nic o sobie nie wiem. Chętnie siebie poznam…
p.s. ważne, by wchodząc w bardziej zażyłe relacje z sobą samym, nie zabrnąć zbyt głęboko w las. Nigdzie nie można łatwiej się zgubić, jak właśnie tam, w sobie samym. To zazwyczaj droga tylko w jedna stronę.
Add Comment