tutaj WERSJA AUDIO
Czyżby? Tak, to zapach… melancholii. I to jeszcze ze zbiorów ubiegłorocznych. Zazwyczaj pojawiała się ona w najdalszym zakątku ogrodu, tam, gdzie tyle letnich, wysuszonych pajęczyn, zeschłych liści, i to z kilku poprzednich jesieni. Tam zawsze panuje taki suchy półmrok, a każdy podmuch wilgoci jest wchłaniany bezszelestnie, bez otwierania oczu, bez jakiegokolwiek wysiłku.
Stała na środku Korytarza oparta o koronkową parasolkę. Jej rączka lśniła bielą brzozy pełnej soku, którego nikomu nie była w stanie podarować. Bo nikogo wokół niej nie było.
Nie, nie płakała. Nie marszczyła brwi, nie zacinała warg. Nie. To jedynie taka kwintesencja niewymuszonego smutku w owiewie melancholii.
– On wszystko psuje. Każdą radość zamienia w kpinę, żart, w stertę bezładnie rozrzuconych kart, z których mu taki piękny domek zbudowałam.
Skulisko, za którym trochę się stęskniłem, wysunęło się ze swojego Nigdzie i nie mrugnąwszy powieką, wpatrywało się w tę… filigraneczkę. Ja sam z trudem opanowywałem wzruszenie, jakie swoją osobą rozsiewała. Chciałbym się jej pomóc, rozwiać smutek i troski, ale… była taka niedostępna.
– Przyszedł – głos miał prześliczny, taki kapiącokroplowy walerianowy – z Nie Wiadomo Skąd. Nie wiem, gdzie to jest. Jak tam jest? Dlaczego tak jest, jak można byłoby sądzić po jego zachowaniu. Dałam mu wszystko. Nie tylko ten pokoik na poddaszu, do którego wchodziło się po niezwykle stromych schodach. Nigdy w nim nie byłam. Owszem, przyznam się, lewie zajrzałam, ale tylko na chwilę, nawet na krócej niż na chwilę. W saloniku, przy kominku miał swój fotel, kilka starych gazet, fajkę, szklaneczkę cherry, i – ale ja to robiłam tylko dla niego – na prawym oparciu tego fotela miał zawsze taki jeden, malutki, prawie niezauważalny dotyk mojej skroni. Tak, przysiadałam na tym fotelu i jednym, najwyżej dwoma włosami ocierałam się oń, by nie czuł się w tym miejscu taki samotny. Czytałem mu, oczywiście tylko w moich myślach, wiersze… Lubił to. Siedział w bezruchu, patrzył w ogień, pykał fajeczkę, sączył cherry a ja, z boku czytałam mu Pieśń o wietrze, Sagę o dogasającej iskrze, Legendę ostatniej fali a najczęściej – Lament zaciętej rzęsy.
Patrzyłem na tę kobietę i na… Skulisko. Nie wiedziałem, które z nich bardziej się do siebie upodabnia. Skulisko jakby pierwszy raz próbowało wczuć się w spowiedź tej kobiety, ona natomiast coraz bardziej traciła w moich oczach swoją wyrazistość, stawała się bliższa nieokreśloności Skuliska.
– Nie, nigdy nie rozmawialiśmy. Ani razu. Rozmowa, to według mnie bliskość myśli. On nigdy nie podzielił mojego zdania, nie utwierdził mnie w moich sądach, zawsze lekceważył, o ile w ogóle zdecydował się na jakąkolwiek reakcję wobec wizji, jakie przed nim roztaczałam. A roztaczałam i roztaczałam, ja słaba kobieta…
Po tych słowach obaj ze Skuliskiem jakbyśmy drgnęli w gotowości by podbiec, ująć ją za rękę, zapewnić o naszym wsparciu i pełnym oddaniu.
Przez chwilę milczeliśmy. Jedna z myśli, wyraźnie to usłyszałem, odezwała się do drugiej.
– Ty, stara, co ona chrzani? Miała chłopa i co? Nigdy do klatki go nie wsadzała? Co ona, niemądra jakaś?
– Gorzej – szepnęła druga myśl. – Moim zdaniem ona w ogóle nie wie, do czego facet służy.
Żachnąłem się, chrząknąłem, przerwałem ten jakże niestosowny dialog moich myśli. Skulisko momentalnie wyczuło, że coś jest nie tak…
– Ja mówię do niego: nieba ci uchylę, a on – nie da się. Śpiewać ci będę – nie umiesz. Faworki usmażę – za tłuste. Kąpiel przygotuję – myłem się wczoraj. Chusteczkę wyhaftuję – e, obejdzie się. List napiszę – kto by go czytał? Pogłaszczę – bez łaski.
No, twardy gość. Może to drwal z Grenladnii albo skoczek narciarski z Sudanu? Hm… Ekstremiści! Najbardziej pasuje mi do Menela Spod Sklepu. Mężczyźni mają taki dość powszechny feler. Są nieczuli. To znaczy poziom progowy bodźców, jakie ewentualnie mogłyby pobudzić w nich jakieś wyższe registry – jest uniesiony strasznie wysoko. Zazwyczaj, niestety, nawet ponad ich głowy. No, taki feler gatunkowy.
Pytałem zaprzyjaźnionego doktora, specjalistę od całkiem innych zagadnień.
– Niech no tylko się taki lekko skaleczy, albo kaszlnie lub dostanie czkawki… Od razu zaczyna umierać. I wtedy budzą się w nim instynkty samouczuciowe. Wymaga troski, czułości, otwiera się na nie, ale jak w tym samym czasie jego ulubiona drużyna straci bramkę – on wpada w stan śmierci klinicznej po czym dostaje szału a uspokoić go może jedynie dobrze upieczona golonka. Mężczyzna nie jest konstrukcją zawiłą, nie wymaga specjalnych kwalifikacji potrzebnych do obsługi choćby betoniarki czy piły tarczowej. Nie, on jest prosty i bezpośredni. Masz, weź, daj, podaj, unieść, opuść, przesuń… Prawda?
Nie wypadało mi się nie zgodzić z autorytetem w całkiem innej sprawie, ale natywnie czułem pewien opór wobec takiej, także w jakimś sensie mojej charakterystyki. No bo zrekapitulujmy, jak to tam leciało? Umhu, mhumu, muhu, umhu… No, tak. Zgadza się. Wszystko ze mną w normie. Parametry wręcz wzorcowe. A brania jakoś jak nie było, tak nie ma.
Skulisko, wydaje mi się, również robiło małą wiwisekcję. Odniosłem wrażenie, że jakby podrapało się po głowie, którą nie wiem, czy ma?
Dama cierpliwe odczekała, nie ingerowała w nasze ze Skuliskiem i innymi specjalistami odbywane konsultacje.
– Gdyby tylko on chciał, gdyby pozwolił mi na moment wprowadzić go do mojego świata, który cały oddałabym mu włącznie z obecną tu, czującą na ciele i duszy obywatelką żeńską, czyli mną, gdyby więc zechciał… Ale nie – osioł uparty i drąg nieostrugany całkowicie mnie ignorował. Ja mu dwa dodałam do dwóch w taki sposób, żeby było w sumie takie cztery i trzy czwarte. Coś pięknego mi wyszło. A on – dwa i dwa to cztery. No kto by się nie załamał? No, kto?
Pokiwałem głową, dając znak, że ja nie, nie załamałbym się. Skulisko chyba też zamanifestowało jakiś gest, ale nie byłem w stanie oderwać wzroku od cierpienia, które trawiło piękną twarz owej nieznajomej.
– A jeden raz, podeszłam tak nieoczekiwanie, przykucnęłam u jego wezgłowia i najciszej jak umiałam… zanuciła kołysankę. Zerwał się matoł na równe nogi: czemu wrzeszczysz mi nad uchem, ciszej nie umiesz, albo lepiej w ogóle. Przecież ty nie umiesz śpiewać…
Innym razem poszłam do fotografa. Zaniosłam nasze dwa zdjęcia, aby zrobił z nich taki miły portrecik. Z gołąbkiem w tle, dwiema topolami w oddali. Po kilku dniach fotograf oddał mi zdjęcia. No, mówi, nie dałem rady. Pani wzrok bez problemy ustawiłem tak by był wpatrzony w niego, ale jego oczu nie dało się nagiąć. To lewe, niestety, chyba lekko pękło u podstawy. Widać, funkcja spostrzegawczości u tego pana… jest albo nie wykształcona albo zupełnie przekształcona.
Wolno zakładała koronkową rękawiczkę, która haczyła o gustowny pierścionek z chryzolitem. Bardzo pasował do jej piaskowych włosów, niebieściutkich ocząt, malusieńkich dołeczków na policzkach. Boże, jaka ona była kremowa, no zlizałby człowiek jednym mlaśnięciem, jak ropuch muchę. Ponoć w tym środowisku głośne przełknięcie jest najwyżej cenionym gestem dobrego zachowania.
Spojrzeliśmy na siebie raz jeszcze. Te jej oczy nadal prosiły o pomoc, moje – pozostawały bezradne. Bo cóż można począć, jeśli rzeka płynie w stronę przeciwną niż biegnie jej koryto?
Na podłodze, tam, z lewej strony dostrzegłem zaschnięty liść klonu. Schyliłem się, aby go podnieść i oddać… Ale, hm… tej pani już tu nie było. Pozostał tylko liść i ten tak przeze mnie uwielbiany zapach… melancholii.
Add Comment