Na początku było słowo.
I to był błąd.
Bo wszystko co na tym świecie się działo było i jest, jak się to mówi – na gębę.
Masz moje słowo, daję ci słowo, słowo honoru, słowo za słowo… Wszędzie tylko słowo. Ale z jakiegoś (oczywistego!) powodu, słowo nie jest notowane na żadnej giełdzie, nie stanowi waluty wymienialnej, gwarancji bankowej.
Słowa przysięgi, klauzuli oświadczenia, przemówienia, orędzia, kazania… nawet najpiękniej w kwiecisty bukiet oracji ułożone – siup! i poleciały!
A potem:
– To ty mi powiedziałeś!
– Ja ci nic nie mówiłem!
– To kto mi to powiedział?
– No przecież nie ja!
– Ale głucha nie jestem, słyszałam, to ty!
– Zgoda, głucha nie jesteś, ale słyszysz to co chcesz.
Wokół słów kręci się całe społeczne życie.
– Oświadczam, że pan X nie powiedział, co powiedział, bo on coś innego miał na myśli, ale jego słowa zostały źle odczytane, wyjęte z kontekstu, albowiem pan X nigdy by nie powiedział tego, co powiedział tak jak powiedział. I trzeba wyjątkowo złej woli, aby w słowach pana X doszukiwać się słów, których nie powiedział, a przynajmniej nie tak, tylko inaczej, no. To tyle chciałem powiedzieć.
Z bełkotu – mądrość moja. To dewiza dzisiejszego krasomówstwa.
Pamiętam pierwsze edytory tekstu. ChiWriter, później był jego polski odpowiednik… I tam była funkcja analizy tekstu pod względem oryginalności językowej, czyli znikomej powtarzalności tych samych wyrazów. Bardzo przydatna funkcjonalność, zwracająca uwagę na walory słownikowe, na składnię wypowiedzi. Dziś synonimy czy metafory zostały zastąpione przez kciuki i żółte gęby, z taką czy inną miną.
Zastanawiam się, kiedy powstanie emotikonowa wersja „Pana Tadeusza”. Proszę? Już jest? A jak „wygląda” Tadeusz w tym zapisie?
Brak mi słów, na temat słów…
Od którejkolwiek strony się do nich nie dobieram, czuję się jak pies chcący polizać jeża.
Na początku lat 90. XX wieku pojechałem z grupą kolegów-fachowców do berlińskiej n-tv. Jest to stacja specjalizująca się w emisji serwisów informacyjnych. Taką właśnie chciałem zrobić w Szczecinie. Dyrektorzy techniczni, Bogusia Rodziewicz i pan Sulik pierwszy raz w życiu zobaczyli tyle profesjonalnych magnetowidów, połączonych automatycznymi systemami podawania taśm. Wszystkim sterował komputer. My mieliśmy wtedy może dziesięć Umaticów, chyba trzy zestawy Bety SP, stare Ampexy. Komputery? Tak, mieliśmy chyba trzy albo cztery. Ale najbardziej zaawansowanym elementem tego systemu był… lektor! Człowiek, który siedział przed kamera i czytał wiadomości. Pracował dziennie cztery godziny. Czytał teksty, które wcześniej zostały dla niego, podkreślam, dla niego napisane. Dla innego lektora – tekst był formułowany inaczej.
– A pomyłki, przejęzyczenia, kiepska dyspozycja?
– O czym pan mówi? – zareagował szef redakcji n-tv. – To są profesjonaliści. Oni czytają tekst z dokładnością do jednej, maksymalnie dwóch sekund na godzinę.
Potwierdzam, odczekałem, zmierzyłem, uwierzyłem.
W serwisach nie było ani jednego zbędnego przecinka, pauzy, waty słownej, w rodzaju: proszę państwa, dla państwa, proszę państwa będziemy do tego tematu wracać.
W naszym życiu słowami żądzą emocje. Wyciekają ze śliną jak dźwięki Bena Webstera lub strzelają z szybkością wykluczającą ich zrozumienie jak u specjalistów prowadzących aukcje żywej wołowiny.
Słowa z natury swej nie wyzwalają emocji, one wręcz nie lubią refleksji. Pozbawione są kunsztu, stylu, klasy i finezji. Zdarza się temu czy drugiemu ukuć ładne sformułowanie, ale rak na bezrybiu to nie cielęcina.
Słów słuchamy w autobusie, przy robieniu jajecznicy, drzemiąc, stojąc pod prysznicem. Wyłapujemy z nich komunikaty. Nie oczekujemy finezji. Słowa, jak powszedni dzień tygodnia mają do wykonania prostą robotę. Informują.
W radiu sprzed 1989 rokiem, od kiedy to każdy mówi co i jak chce, bo ma do tego prawo – słowo było jak diament. Szlifowane, polerowane, dobierane, inkrustowane – to była wręcz rutyna dziennikarstwa. Słowo wycinało się z chrząknięć, stęknięć, burczeń, mruczeń. Rozmówca – niech mi będzie to darowane, jak pewien znany szczeciński literat, który potrzebował kilku minut by wypowiedzieć elementy (słowa) składowe jednego zdania – na antenie, po montażu, był mistrzem krasomówstwa, płynności wypowiedzi – lektor zawodowy nie byłby mu w stanie dorównać.
Ludzie opowiadali w tamtych czasach radiowemu reportażyście o swoim życiu słowem niemalże pisanym. Ten natomiast tak dbał, starał się swoimi pytaniami i odpowiednio formułowanymi zdaniami uzyskać od swojego rozmówcy narrację spójną, potoczystą albo udramatyzowaną, intrygującą, jednak zawsze w zgodzie z prawdą i intencją wypowiedzi. Nikt nikomu nie wkładał w usta obcych treści. Niekiedy, trema, stres były czynnikiem utrudniającym swobodę wypowiedzi, jej potoczystość. Reporter wspierał swojego bohatera, podrzucał słowo, zadawał pytania pomocnicze, które później, podczas montażu, wędrowały do kosza. Trzeba było po prostu ujarzmić, wygładzić, uspokoić narrację, nadać jej właściwą formę. .
Ileż to razy, po nagraniu, rozmówca załamywał ręce.
– Proszę to skasować, byłem taki zdenerwowany, nie tak to chciałem powiedzieć.
Po emisji, bywało, dzwonił.
– Słuchałem, myślałem, że to gorzej wyjdzie. Ale chyba dobrze wypadło, co? Tylko ten mój głos, zupełnie go nie rozpoznawałem. Jakiś taki dziwny….
Staszek Wit Wiliński przychodził do redakcji w stanie przypominającym wielkiego bąka, który siał postrach na przydomowej łące. Opowiadał wtedy zawzięcie o rozebranym przez niego silniku mercedesa. Jego ręce uruchamiały japoński teatr cieni pokazujący simeringi, pierścienie, tłoki, przekładnie, tuleje… Nie przesadzał. Wyciągał w moją stronę usmarowane ropą czy benzyną ręce, niezdolne do aktu błogosławieństwa, a będące wyrazem bezsilności nękającej „poetę dramatu”, jak ośmielałem się go nazywać.
– Nie mogę znaleźć odpowiedniego słowa… No, powiedz… Wiesz, idzie o tę sekundę, w której trwa wydaje z siebie nasienie….
Miał swój warsztat pod wiaduktem przy wjeździe na autostradę w Podjuchach. Na skarpach rosło tam mnóstwo czerwonawej, fioletowo-sinej wysokiej trawy.
– No, weź, zobacz, przeciągnij ręką, ale nie za mocno, bo mogą skaleczyć… No i powiedz, co to jest? Jak to opisać? Ty studiujesz poezję, ja naprawiam auta… No?
Lubię ten jego tomik z wierszami o trawie. Widzę jego dłonie przesiąknięte olejem, benzyną, smarami, rozpuszczalnikiem… Mimo tego pancerza tylko on docierał do istoty trawy.
Bo poezja to chyba ten moment przeistoczenia słowa w wyraz z zachowaniem mocy i znaczenia słowa.
Słowo uzyskało w naszej cywilizacji status wszechmogący.
Aby umowa była ważna i rodziła konsekwencje, musi być zapisana. A słowo to, jak gdyby morowe powietrze, które chce osłabić jednoznaczność i niepodważalność wyrazu. Zrelatywizować jego moc. Bo wyraz wypływa z odpowiedzialności.
I ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską… Słowa doniosłe, ale nadal puste… To przysięga na wiatr rzucana… Choć latawiec, który je porywa ma kształt paragrafu, to nupturienci wypowiadają słowa tej przysięgi małżeńskiej przy świadkach, powtarzają jej treść za kierownikiem Urzędu Stanu Cywilnego, ale nie składają podpisu pod ową przysięgą. Podpisują tylko protokół potwierdzający zawarcie związku małżeńskiego.
Czyli – z urzędu, w majestacie prawa, przy świadkach i w przytomności osoby urzędowej akt małżeński zawieramy na gębę.
A przysięga wojskowa? Nie inaczej!
Przypominam sobie teksty zapisane na glinianych tabliczkach w Dilmun i Ur, inskrypcje rzymskich przedsiębiorców, kontrakty armatorów linii kliprowej, umowy i prawa ziemskie stanowione w oparciu o królewskie dekrety.
Wszystkie zawierane były na piśmie. Bo tylko takie uzyskują status dokumentu i mają moc skutkującą choćby roszczeniami, świadczeniami, odszkodowaniami.
Czytam listy Cezanna, Marii Dąbrowskiej, Goethego, Balzaca, Platona, Św. Pawła… Czytam je tak, jak były pisane, w tempie wyznaczanym przez rękę, bo to jest ten magiczny i cudowny moment, w którym piękne dmuchawce słów zamieniają się w wyrazy! Teraz to już kolce strzegące mocy umowy, przesłania czy kontraktu. Wyraz jest formą czynu. A za czyny ponosi się odpowiedzialność.
Ile słów wypowiedziałaś w swoim życiu?
Które z nich pamiętasz, wymień te ważne?
Które słowa wobec ciebie wypowiedziane hodujesz jak margerytkę na kuchennym parapecie, a które tkwią w sercu i nie pozwalają się zabliźnić ranie, przez nie zadanej?
Czy rozmowa jest ważna?
Każdy żachnie się, zawoła – oczywiście, co za pytanie.
Otóż g… prawda.
Owszem przypominam sobie randki z Z. Pamiętam te nocne rozmowy telefoniczne prowadzone w wewnętrznej sieci naszej firmy. Ale nic z tych rozmów praktycznie nie pamiętam.
Dziś wyjmuję z koperty list napisany przez Z. pół wieku temu. I czytam. I magia działa. I płaczę, i śmieję się i głową o ścianę uderzam, że wtedy, gdy list ze skrzynki wyjmowałem, czytałem go szybko, pobieżnie, bo przecież wszystko już omówiliśmy, a co zostało do uzgodnienia – potwierdzimy dziś wieczorem, w kolejnej dwugodzinnej rozmowie.
Jak mydlana bańka, jak kamień rzucony – emocje ze słów minęły nie pozostawiając śladu. Słowa zamienione w wyrazy – niepodlewane i schowane w cieniu – kwitną lub uwierają.
Są nieustannie prawdziwe.
Więc pisz, proszę do mnie. Lub pisz do mnie dla siebie. W słowach zapisanych, w wyrazach zawsze będziesz mogła się przejrzeć. Ich moc nigdy się nie wyczerpie. Nawet jeśli nie trafią do adresata, przypadkowemu czytelnikowi przekażą zawartą w nich wibrację. A wibrują, wiadomo, gwiazdy. Więc wyrazy trafią między swoich, dokąd – jak słyszę, podobno też się kiedyś wybierasz…
Add Comment