– Czyś ty oszalała? Zero stopni, do domu jeszcze trzysta metrów! Fruwać ci się zachciało? Wariatka jedna. Nie masz siedmiu lat, na ludzkie pośmiewisko chcesz mnie wystawić?
Tak się zdenerwowałem…
Z nikim w życiu nie miałem nigdy takich problemów jak z Nią. Anim ją sobie wybrał ani mi do niczego nie jest potrzebna.
Uhm… Muszę uspokoić oddech. W oczach mi jakby pociemniało. Na karku i czole wyraźnie czuję „wilgotną emanację złości”. Ciekawe jak Morsztyn ująłby tę moją irytację w swoje barokowe strofy.
Spojrzałem pod słońce. Nie raziło, ale rozlewało się na cały obraz. Kształty brzegu i spacerujących ludzi zaczęły się rozmywać. Przebiegła obok mnie dziewczynka, która ścigała się ze swoim bratem, które z nich jako pierwsze przestraszy mewy sterczące na brzegu, tak pięknie po ubiegłotygodniowym sztormie oświetlonym.
Zatrzymałem się, zdjąłem rękawiczki. Jeśli się przewrócę, zegarek powinien wysłać sygnał, jak wtedy… rok temu…. Tyle że tym wszystko omal mogło przebiec inaczej. Operatorka pogotowia zadzwoni, ja nie odpowiem, ona nie dowie się, że upadłem i że … nic nie jest w porządku.
Stoję pośrodku plaży. Niemalże w tłumie, który jest zainteresowany wszystkim innym niż tym, że ktoś może już nie potrzebować żadnej pomocy….
Nie próbuję unieść nogi, bo wiem, że to nie ma sensu. Przewrócę się. Ktoś się zaśmieje, zwróci innym na mnie uwagę.
– Patrzcie, plażowicz lutowy się znalazł! Ha, ha, ha…
A ja wtedy być może odpowiem, że wszystko jest w porządku, że nic się nie dzieje. Po prostu – kolej na mnie.
Przepiękny poranek…
Staram się uspokoić oddech, nabierać coraz więcej powietrza. Szkoda, nie mam się o co oprzeć. Jakiś pies podbiegł z nadzieją, że rzucę mu piłkę, którą położył przy mojej lewej nodze. Nie, nie dam rady, stary, przynajmniej nie teraz, nie schylę się.
Właścicielka psa musiała coś zauważyć. One, te singielki, są nad morzem bardziej bystre niż mewy trójpalczaste, które mikronowy okruszek bułki dojrzą z pięciu kilometrów. Normalnie, taki lowelas jak ja podskoczyłby, poderwał piłkę, potem właścicielkę i do końca turnusu piesek musiałby się na balkonie dotleniać.
Wolno dotarłem na ścieżkę promenady. Usiadłem na ławce, z wypisanymi na oparciu deklamacjami pod adresem pani Kanclerz Merkel. Niemieccy turyści wykazują tu szczególną inwencję twórczą. Po wczorajszej i przedwczorajszej zadymce sztormowej już ani śladu. Pył z rozrywanych wiatrem grzbietów fal docierał wówczas z tutaj.
– Ty to masz pomysły… – odezwałem się, wiedząc, że Ona stoi za moimi plecami i bawi się czerwonymi pędami wydmowej wierzby.
– Wolałbyś byle gdzie?
Ta jej hardość jest kompletnie nie do zaakceptowania. Pasożytnica jedna. I zmora.
Tyle razy obiecywałem już sobie, że się nie będę do Niej odzywał. Bo o czym z Durną rozmawiać? Tak mnie nieraz denerwuje, że przywaliłbym jakimś podrobowym słowem.
– Nie odzywaj się do mnie! – syknąłem.
Siedzieliśmy w milczeniu, jak wtedy, gdy w środku nocy zadzwonił telefon. Spojrzałem na wyświetlacz. S.? Nie mam w książce telefonicznej nikogo pod literą „S”. Skąd więc to `s na wyświetlaczu? Zepsuł się aparat? Oddzwonić? Jest kwadrans po trzeciej w nocy.
Numer nie zapisany w książce telefonu zawsze identyfikowany jest jako nieznany. A tu – „S”. Wyraźne, duże „S”. Nerwowo przeszukuję smsy, maile, jeszcze raz zakładkę z numerami telefonów. Ale nigdzie nie ma w pamięci urządzenia informacji, że może dzwonić do mnie „S”! Następnego dnia dowiedziałem się, że pogrzeb… „S” będzie w piątek….
– Może to był telefon do Ciebie? – ironizowałem. – Niezły tam macie bałagan.
Ostatnio często otwieram książkę adresową w telefonie. Sporo tych „niemych” już numerów. Gdyby tak zorganizować zlot byłych właścicieli tych rekordów, niezła ekipa by się zebrała. Rozrywkowa i nieustępliwa. Tak każdemu z nich się wydawało. Ale jakoś nigdy nie odważyłem się, nie nacisnąłem zielonej słuchawki przy takim „niemym” już numerze. O, choćby ten. Chętnie wtrzepałbym ci te parę kilo życia, łobuzie. Tyle mieliśmy planów, tak się zarzekałeś, że pomożesz, że nie odpuścisz. I co?
– Długo będziesz tak tu siedział?
– Miałaś się nie odzywać. – aż zazgrzytałem zębami. – Tyle razy prosiłem… Jeśli już ten moment nadejdzie, to – bardzo proszę – zorganizuj to jakoś normalnie, po ludzku, a nie na plaży czy w jakimś zaułku. Czy to tak trudno zrozumieć, że odrobina prywatności na koniec to nic wielkiego? Zwykła uprzejmość. Ale jeśli wolisz inaczej – trudno. Nigdy specjalnie z ciebie nie byłem zadowolony.
– I wzajemnie.
Zamilkliśmy. Po tylu wspólnych latach już by się wszystko mogło jakoś ułożyć, uspokoić. Ale nie. Z nią nic po zgodzie załatwić się nie da. W środku nocy w samo południe, tam, gdzie najwięcej ludzi – potrafiła się wydrzeć na mnie jak kiedyś pewna ML, z perkatym nosem podobnym do dziobu atomowego okrętu podwodnego.
– Już mnie nie kochasz, tak?
Każda Dusza z urodzenia jest rogata, nieokrzesana i kłótliwa. A moja – bardziej niż wszystkie inne.
Włożyłem zmarzniętą rękę do kieszeni kurtki. O, zapomniałem, że na wszelki wypadek wrzuciłem tam śliwkę w czekoladzie. Powoli rozwinąłem czekoladową pulpę. Zgryzę ją powoli, pociumkam jej na złość. Niech wie, że ze mną się nie wygra. Lepiej niech się już rogacizna jedna we mnie uspokoi. Nie będę tu przecież siedział do wieczora. Muszę jechać. A jeszcze mam tyle do zrobienia.
Życie jest najmniej zorganizowaną formą istnienia. Tak spartolonej roboty jak życie nie znajdziesz w całym świecie. Nie od razu wiadomo, co się urodzi, a jeszcze bardziej nieodgadniony jest moment kończący życiową rozgrywkę. Cały jej przebieg jest wyjątkowo stronniczy i tendencyjny. Jednym, to prawda, udaje się lepiej, innym trochę gorzej, ale to kwestia przypadku. Ktoś zna całą prawdę o regułach tej gry?
Nie wierzę i nie znam przypadku, aby życie potwierdziło, że ma jakikolwiek sens.
Po pierwsze składa się z nas dwojga. Kompletny konflikt interesów. To i tak tym razem się udało, że na tej ławce były akurat dwa miejsca. Gdyby było jedno, na pewno nie ustąpiłabyś mi miejsca. Rozparłabyś się zakładając nogę na nogę, ramiona rozłożyła na oparcie i patrzyła w dal. W kąciku uszminkowanych ust – gryzłabyś zapałkę… Pamiętam, kto tak robił… Wiem, że się uśmiechasz, gdy czytasz to zdanie… Do Ciebie mówię…
Ty, Dusza, masz robotę na przyszłość załatwioną, a ja? Pakujesz się w podobnych do mnie chyba z przypadku, wybierasz sobie delikwenta czy może specjalizujesz się w gnębieniu facetów o określonym typie charakteru?
Po drugie – występuje między nami wyjątkowa sprzeczność celów. Nie robisz absolutnie nic. W niczym nigdy mi nie pomogłaś. Nie, nie z lenistwa tylko taką masz rogatą naturę. Lenia i nicnieroba. Właściwie, po co ty mi jesteś potrzebna? Mam w nosie wszystkie twoje przestrogi i napomnienia. A muszę cię nieustannie dźwigać. Całe szczęście, że pewnie niewiele ważysz, ale mnie idzie o zasadę. Mnie nikt nie nosi, a ja ciebie bez przerwy.
Po trzecie wreszcie – czy choć raz jeden w życiu cokolwiek mi ułatwiłaś? Przed czymś przestrzegłaś? Parowałaś uderzenie? Co ty właściwie jesteś? I jak się, do cholery, do ciebie zwracać? W spodnie ci nie zaglądałem, ale pewności ostatecznej nie mam. Nibyś rodzaju żeńskiego, ale może wy też jesteście LGBT?
No, gdybyś był nią, to… może można byłoby się jakoś dogadać. A ty co? Co poza fochami dla mnie zrobiłaś? Wymień choć jeden z ciebie pożytek?
Zero.
Nic
Lepiej się zdrzemnę….
Sen był srebrny jak u Salomei…. Ale do jego końca – u niej szczęśliwego, u mnie wręcz odwrotnie – ale mam nadzieje – dość jeszcze daleko.
Śnię więc… żem bez Duszy. A jedynie z Miłością. Bo tę lubię, do twarzy mi z nią i obchodzić się z taką Damą cokolwiek potrafię. Ale – jak z przydziałem Duszy tak i z Miłością na nic pewnego liczyć nie można. A że szczęście mam zezowate, to jakby nie przymierzał, trafię na rogatą i zawistną, zazdrosną i mściwą. Dobrego słowa o obu tych Wiedźmach powiedzieć nie potrafię. Bywa, mówili mi poeci, że od śmierci gorsze.
Dusza je obie nakręca, judzi i podpowiada. Bo nudzi się małpie jednej. Jak siedzę i piszę – ona tańczyć by chciała. Jak czytam coś mało śmiesznego, to jej się draka marzy – szklankę zbije, wodę rozleje, doniczkę z parapetu na podłogę zrzuci. Żebym tylko się nią zajmował.
Nie wiem, z czego jest? Niby śpimy ze sobą od zawsze, ale świntuszy nie więcej ode mnie. Żadnej inspiracji, pokuski, zachętki. Jak kloc jaki drewniany… Ja na brzuchu, ona na brzuchu, ja na lewym, ona na tym samym. Jak się sam nie ruszę – do rana nawet na drugi bok się beze mnie nie przewróci.
Do wspólnej kasy? A skądże by sknera cokolwiek dorzucić miała. Ale każdy film ten co i ja – obejrzy. Mecz i szumiący ekran, gdy zdarzyło mi się kimnąć na sekundę – też zaliczy. Robi dokładnie wszystko to co ja. Absolutnie wszystko. Sama z siebie – nic nie zaproponuje.
Jak ja przytyłem, ona też, jak ja się pokłóciłem, to ona na końcu jeszcze splunęła. Jak chciałem się cofnąć, mówiła, że nie, bo noga ją boli albo, że nie ma się w co ubrać i z domu nie wychodzi. Kwiatów nie podleje, koszuli nie uprasuje. Obiad? Widziałby ktoś. Też mi… dusza smaży mi schabowego. No, bo się obalę!
Kiedy jej mówiłem – żenię się – focha strzelała. Rozwodzę się, dwa fochy. Wykrzykiwała tylko, nie będę się do nowej przyczajać, stara była okropna, ale wiadomo było, co się po takiej można spodziewać, a kto wie, jaka będzie ta nowa? A po prawdzie z nich wszystkich, to Dusza właśnie jest najbardziej kłótliwa.
Kiedyś lecieliśmy samolotem przez Atlantyk. Rozszalała się burza. Dusza jako pierwsza zwiała. Gdyby nie ta miła pani, obok, która ujęła mnie za rękę dość widać emocjonalnie zaangażowana, czego wyrazem były jej paznokcie do połowy wbite w moją dłoń, musiałbym sam mierzyć się z tą trudną sytuacją. A potem się okazało, że moja Dusza i Dusza tej pani schowały się w luku na bagaż podręczy. Co tam robiły – nie wnikam, malinek na szyjach obu nie liczyłem, ale że wstrząsy były silne – potwierdzam, ale bez identyfikacji, które pochodziły z turbulencji, a które z Walencji. Bo właśnie nad Hiszpanią przelatywaliśmy.
Zmierzcha się. Trochę zmarzłem. Kątem oka widzę, że ciągle siedzi obok. Paluszkami młynka kręci.
– No, tak ci ze mną źle, to idź sobie. Proszę. Wolna droga.
Nawet nie drgnęła jej powieka. Wstała gwałtownie, chwyciła kołnierz mojej kurtki podnosząc całą jej zawartość dość wysoko po czym – upewniwszy się, że ta mija chwilowa słabość już minęła – ujęła mnie pod ramię i powlokła do domu.
Dusza zaprzedana… Tylko komu? Dziś diabeł na byle jaką się nie rzuci. Jeśli w ogóle za jakąkolwiek się jeszcze rozgląda. Widać, przegapiłem moment handlowy. Więc mam. Duszę nie do końca zużytą. Dość ruchliwą, jak na wiek. Oddam za darmo, z… dość dobrze jak na zwój wiek utrzymaną Niespodzianką!
Add Comment