Korytarz ożywa kilka minut przed szóstą…
Ruszają wózki, wieszaki z kroplówkami, ruchome jadłodajnie, wiadra na kółkach z mopami. Zaczynają brzęczeć telefony. Dzwonek windy wchodzi w rytm kujawiaka… Ding, ding, daang, szuuuuu, dang, ding, fiut! Pięć po szóstej – całe to wesołe miasteczko już świszcze i gwiżdże pełną parą.
Schorowane chłopstwo sturla się z łóżek. Człapią, stękają, wzdychają, ziewają i o jednym tylko myślą…. Ale są w szpitalu, a nie w chałupie jak ta z Konopielki – tamci też wstajo, szczo i patrzo, czy tam pod pierzyno się już baby ruszajo.
poszturchuje”.
Szpitalne chłopy wracają więc do sali, walą się na niedospane łóżko, wyciągają rękę za plecy tak daleko, że zamiast kołdrę, naciągają na siebie linoleum z podłogi. Jeszcze pięć minut, dwa chrapnięcia. Niebo…
– Julka, ty masz przedłużacz?
– A skąd ja mam mieć przedłużacz?
– No przecież miałaś przedłużacz
– Ja żadnego przedłużacza nie miałam
– To kto go miał? Tylko ty mogłaś mieć przedłużacz.
– Nigdy nie miałam żadnego przedłużacza. Po co mi przedłużacz, co ja bym z przedłużaczem robiła. Mopa do przedłużacza podłączę? Gienia, opanuj się, jedyny przedłużacz to miałam do lampek na choinkę….
Słowa śmigały przez dwustumetrowy korytarz. Pielęgniarki przemykały pod ogniem tych słów jak przez pole minowe. Temu tabletkę, tamtemu kroplówkę, temu majtki operacyjne, tamtego ogolić na udzie pod elektrodę, a ten? Skórka od banana? A miał być na czczo.
– Ja tylko wąchałem.
– Skórkę po bananie?
– Lizałem go.
– Długo?
– Dwie sekundy! A to się nie liczy….
Po chwili, po policzku chłopa spłynęła łza.
– Ja nigdy wcześniej nie przeżyłem ośmiu godzin bez jedzenia, a tu – już czternasta godzina mija…
Tak, przytuliła, pogłaskała i zabieg na następny dzień przełożyła.
– Chłopy, módlta się za mnie, żebym umarł wyleczony…
Pacjenci wychylają głowy, patrzą, jak rozwija się sytuacja na froncie. Co dziś na śniadanie, a ja co dostanę, tylko kleik, a ja nic więcej do przecierki? O i kompot! Chłopy czują się jak na majówce. Lekkie, strawne, niskokaloryczne. Ile się trzeba będzie natrudzić, żeby w domu, za parę dni, nadrobić te szpitalne straty.
Najlepsza jest herbata. Że też żaden koncern napojów energetyzujących jeszcze się tą recepturą nie zainteresował, to aż dziw bierze.
– Dałaś tej pacjentce kroplówkę?
– A miałam jej dać?
– A nie mówiłam ci?
– A kiedy?
– No, wczoraj,
– A to jej wczoraj dałam
– A dzisiaj?
– A dzisiaj też miałam dać?
– A nie mówiłam ci?
– A mówiłaś?
– Mam dać?
– Dać.
Wiara w zdrowie…. Gdyby założyć taki Kościół Wyznawców Zdrowia Po Leczeniu Szpitalnym połknąłby wszystkie islamy i buddyzmy z katolicyzmem na czele. Swoją drogą, to temat na osobne rozważania przy porcji potasu z magnezem, podawanym tak po kropelce, nie dla kurażu, a dla jasności umysłu, rzecz jasna.
Leżą więc chłopy po jedzeniu jak brojlery, każdy podpięty do kroplówki. Z wolna rusza szpitalna debata.
– No, no, ja już miałem to wycięte
– A gdzie?
– No, tam, ten, ten mi wycinał, dobry jest, mówią
– Najlepszy jest w tamtym.
– Ja też tak słyszałem.
– Ale tam nie przyjmują normalnych, tylko swoich.
– Ja próbowałem, doszedłem do korytarza Izby Przyjęć.
– I co?
– Wywalili mnie.
Każdy każdemu wszystko opowie. Ze szczegółami, drobiazgowo i barwnie. I prześcigają się w udowodnieniu, że byli bardziej „chorsi” od innych, a na kolejkę swoją czekać musieli..
Każdy trafił tu za późno. Ale wyjść chce już jutro, najlepiej do 11. Ten ma coś na budowę podrzucić, tamten potwierdził termin u fryzjera, ten łysy – obiecał zawieźć narty do smarowania, a ten żonaty – musi zdążyć do 11.30, żeby stanąć przy krawężniku, bo żona będzie akurat przejeżdżała, to się może zatrzyma. A jeśli się nie zatrzyma? Hm…. Klucze od domu ma tylko ona. Do szpitala na przeczekanie już nie przyjmą. Stać na mrozie do pojutrza?
Niektórzy, jak już zachorują, to ciężko im do normalnego życia wrócić.
Krótko po ósmej – sytuacja się klaruje. Można się rozejrzeć, a jest po czym. No, no…
Szpital, prawie jak Luwr. Ja nie wiem, czy tu się w ogóle powinno wpuszczać ludzi, chyba że w chirurgicznych koszulach i plastikowych torebkach na buty, bo tu wszystko jest takie…. Jak w salonie meblowym. Wszystko nowe, lśniące a najdrobniejszy pyłek jest niemalże z drona unicestwiany.
Wycieczkę zaczynamy w Izbie Przyjęć. Biurko jak kokpit statku kosmicznego. Sekretarka wręcza kilka ankiet. Ale ma tylko jeden długopis, bez którego do szpitala nie przyjęto by z tysiąc osób miesięcznie.
– Ale pan mi odda, bo innego nie mam.
Komputery klikają, drukarki drukują, spinacze zszywają, wszystko w torebki foliowe jest wkładane, naklejkami z barkodem znaczone. A potem idzie się do doktora. I ten swoim długopisem, w trzydziestu miejscach rysuje smarko-łezkę, taką swoją parafkę. Żaden egiptolog nie domyśli się czy to dr dr Kowalska czy Okwalska. Teraz lecą pieczątki: jedna, druga, trzecia, siódma, dwunasta. Tuszu w nich brak od wielu miesięcy, więc na papierze pozostawiają tylko maźnięcia. W uszach pacjenta brzmią jak kastaniety. Na końcu – weryfikacja kilkunastu stron. Anestezjolog wszędzie się swoim długopisikiem dopisuje, chirurg preferuje pionowo nanoszone notatki, w słupku – znaki stawia pielęgniarka, potem salowa, wreszcie kucharka.
Hm… To po co im te komputery, całe to medyczne Metropolis, skoro najważniejsze informacje dalej wprowadza się ręcznie?
Przy wypisie, wyobrażam sobie, znów drukarki, pieczątki, rubryki, statystyki, spinacze, dziurkacze…. A na końcu – jeden ogólno szpitalny długopis.
Ciekawe, jaki procent środków poszedł na lamperie i linoleumy (naprawę, dobrane z dużym smakiem), a ile idzie na długopisy dla lekarzy – tę malinkę na informatycznym torcie. (dzisiaj zaciął się program Esculap i pasków z kodami nie drukują). Ale szpital działa. Jak?
Największym osiągnięciem współczesnej sali szpitalnej, nie wiem, czy wszędzie – jest brak TELEWIZORÓW. Wiszą jeszcze automaty, codziennie rano przecierane ściereczką i… milczą. Nie tak dawno ludzie na tacę tyle nie sypali, ile do tych skrzynek-automatów uruchamiających program tv.
Z braku tv na pierwszy plan wysuwa się komunikacja interpersonalna.
– A pan stąd?
– A nie, ja stamtąd,
– Aha, nie, no bo ja stąd… Tak…. Ale kiedyś byłem stamtąd…
– No, to daleko
– Dla mnie blisko
– A żonaty?
– Owszem?
– A z kim?
– No, z żoną
– Swoją?
– Zasadniczo tak.
– No, bo ja też. A młoda chociaż…
(Spisane z życia z natury).…
Na medycynie się nie znam. Amputacji pępka się nie podejmę. Mogę co najwyżej asystować. Ale nie potrafię obojętnie przejść wobec tej szpitalnej solidarności… Jedności miejsca, celu, oczekiwań. Tak buduje się społeczność. Ludzie wszystko o sobie wszystkim powiedzą.
Gdyby tą metodą połączyć pasażerów komunikacji miejskiej? Albo urzędników służb komunalnych?
Dla lepszej identyfikacji można byłoby każdej z grup zafundować emblematy, epolety, znaki i loga, a co tam – idźmy na całość – nawet mundurki! Brytyjskie szkoły mają swoje, nie wiem jak w Korei Północnej, ale czy nas nie byłoby stać na umundurowanie dla rowerzystów, wdów i rozwódek? W weekendy organizowalibyśmy przemarsze i manifestacje: kolejarze pozdrawiają wesołe wdówki! Marynarze solidaryzują się z baloniarzami…
Przejrzystość relacji społecznych, rozpoznawalność, a co za tym idzie – naturalna bliskość uczyniłyby z nas społeczność zhomogenizowaną, zwartą jak rodzina!
Poza tym – kwestia tych ankiet. A nie można byłoby ich zamienić na pliki pdf? I wszystkie opublikować w internecie? Od razu będę wiedział, czy pani Monika jest matką karmiącą czy też ma uczulenie na bez? A to dla mojej życiowej strategii może mieć fundamentalnie znaczenie.
Co mnie ucieszyło nadzwyczajnie? Półka z książkami. Każda nieczytana. A jest ich kilkaset. Gdybym nie zabłądził, nigdy bym jej nie znalazł.
Zżyłem się, wtopiłem w ten świat. Jedna funkcjonariuszka medyczna powiedziała mi wcale nie w zaufaniu, że jestem miłym pacjentem. Nieco ciszej dodała – za trzy miesiące znów się spotkamy. Czy coś chciała mi osobistego powiedzieć? Widziałem, jak daje zastrzyki w brzuch. Majstersztyk… A jaki ma przy tym wzrok!
Na koniec, niestety, mało optymistyczna konstatacja. Szpitale chyba jednak nie przetrwają, jeśli będą w nich sami faceci leżeli. Oni, nie dość, że potrafią to robić doskonale to są gotowi poświęcić się temu sportowi dożywotnio. Ale komuś widać zależy, aby te oazy nowych więzi społecznych upadły. Skąd ten wniosek? W toaletach i windach brak lusterek! Nie znam kobiety, która na dłużej związałaby się z miejscem, w którym na każdym kroku nie będzie mogła potwierdzać swojej aparycji.
Add Comment