Przechadzam się po Korytarzu…
Bo mogę, bo chcę…. Bo muszę? Nie, tu nie działają już żadne imperatywy. To wyspa, to azyl… To schronienie? Nie wiem, ale dobrze mi tutaj. Zastanawiam się teraz, czy wcześniej zdarzały się już takie chwile, w których bardzo pragnąłem poczuć się bezpieczniej niż gdziekolwiek lub kiedykolwiek indziej? Chciałem odciąć się od reszty świata, który w gruncie rzeczy nic ode mnie nie chce? I wzajemnie…. Nawet jeśli – to wszystko to już minęło. Nie chcę pzrez to powiedzieć, że tamte pragnienia nie były ważne. Nic co sie nam przytrafiło nie e straciło na randze i znaczeniu. Ot, w tej chwili nie są to kwestie pierwszoplanowe.
Jestem tu z własnej woli. Tyle, że nie wiem, na czym ta własność mnie przeze mnie polega?
Moje życie jest tak splątane, skręcone i zagmatwane, a umysł nie ustaje w wysiłkach by stan ten bardziej jeszcze pogłębić. Nie znajduję już ani chwili by zastanowić się, zorientować – kim jestem, czyją rolę gram, w jakiej sztuce występuję? Tak, celowo uprzedmiotawiam siebie, nas, przekonanych o swojej bezgranicznej podmiotowości, na co w gruncie rzeczy nie mamy żadnych dowodów!
Dziś niedziela… Mój Korytarz… Ja…
Nikt mi tego wcześniej nie powiedział, ale wiem, że nie zaproszę tu nikogo z bliskich. Pytanie – czy mam wokół siebie takie osoby? Kogo nazwę bliskim, a kogo odległym? Gdzie jest granica owej bliskości i obcości? Bliscy i coraz bliżsi są ci, których już nie ma przy mnie. Obecni – nigdy nie byli tak daleko ode mnie jak dziś.
Korytarz…. Nikt tu dziś nie przyjdzie. Niedziela.
Domyka się siedmiodniowy cykl, sprząta po sobie, ustępuje miejsca następnemu. Też siedmiodniowemu. Co ze sprzątania dzisiejszego wyniknie? Nic. Plam na życiu nie da się usunąć.
Ten Korytarz… Gdy tu wchodzisz, oczyszcza cię, zatrzymuje w szatni wszystkie twoje namiętności i uczucia. A to najwięksi wrogowie twojej spójności. W Korytarzu możesz obejrzeć wszystkie swoje rany, ocenić spustoszenia, jakie stały się wynikiem twojego zaangażowania w życie. W Korytarzu nic się nie zagoi, ale też nic bardziej jeszcze nie rozjątrzy. Tu nie ma twoich największych wrogów, czyli przyjaciół, nie ma też przyjaciół, przed którymi nigdy się nie obronisz…. Dziwisz się, bo jeszcze o tym nie wiesz.
Do Korytarza nie prowadzą żadne drogi i nie ma z niego ani jednego wyjścia. Tylko nielicznym udaje się odsłonić tę część naszego jestestwa, nasz Korytarz, najbardziej intymny stan, chwila prawdy.
Komu sztuka ta się uda, porówna siebie ze swoim wzorcem. Tak… Powiesz wtedy: to taki jestem? A takim się stałem? Zawsze, bez wyjątku, bolesne doświadczenie…
Niedziela… Jestem w Korytarzu. A gdzie miałbym być?
Sam.
Nikt dziś nie przyjdzie.
Nikt się nie wybudzi ze swojego snu, jakim jest jego życie. Nikt do scenariusza na życie, napisanego wyłącznie dla niego nie zgłosi żadnej propozycji ani usprawnienia. To plan z naddatkiem, który nawet we śnie jest nie do zrealizowania w pełni. Nie podlegający korektom.
Jest niedziela… Nic nie musisz…. Połóż się więc na drugi bok. Spróbuj, naciągnij cały smutek na swoją głowę, okryj się nim, może uda ci się usnąć, by we śnie szukać ukojenia…. Podpowiem – tam go nie ma.
Już ósma…
Zegar bije….
Miałem siedem zegarów.
Jeden piękniejszy od drugiego.
Nigdy żaden z nich nie wybił północy, a każdy mógłby wzruszać powietrze co kwadrans. Te lubię najbardziej. Nigdy żaden się nie spóźnił, nie przyspieszył, nie zatrzymał, no bo jak miałby to zrobić, skoro nie chodził?
Ale czy ten stan mógł zmienić istotę zegara?
Kiedyś myślałem, że każdy zegar odmierza czas dla jednego świata. To zegar jest zamkiem, a zarazem zaszyfrowanym do niego kluczem i jak kwiat paproci, zegar też chodzi do chwili, gdy nadejdzie ta jedna minuta. Ostatnia. Jemu do jej ogłoszenia przypisana.
Ojciec miał zegarek kieszonkowy. Miał go przy sobie cały czas. Ten zegarek należał do jego Ojca, który dostał go w nagrodę w zawodach hippicznych w Paryżu w 1900 roku. Ojciec dał swojemu synowi ten zegarek, bo nic innego nie miał. Był rok 1957. Ponad dziesięć lat Ojciec starał się ściągnąć swojego Ojca do Polski. Ale tamten nie chciał. Tu się urodziłem, tu mój Ojciec ziemię uprawiał, tu moje miejsce. To miejsce, to drewniana chatynka, z klepiskiem zamiast podłogi, odkrojona od ostatniego zagonu dużego niegdyś gospodarstwa, zamienionego na wielki kołchoz. Dwa kroki w lewo, dwa w prawo, osiem wokół chaty.
Gdy Ojciec wyjeżdżał, zostawił swojemu Ojcu płaszcz, garnitur, czapkę, buty… Wziął ojcowe. Wojłokowe…. I ten zegarek. Dbał o ten zegarek, jakby od niego coś szczególnego zależało. Wykłócał się z zegarmistrzami, obrażał niektórych, wyszukiwał najstarszych a więc doświadczonych, jeździł do nich by sprawdzili, czy z zegarkiem wszystko jest w porządku? Nie odstąpił od tych zabiegów ani na moment. A nakręcanie sprężyny odbywało się zawsze o tej samej porze. Delikatnie, miarowo, z wyczuciem, żeby nie zerwać sprężyny…. Uh… oddychaliśmy swobodnie, gdy zegarek, nakręcony na cały następny dzień znikał w kieszonce kamizelki.
Pamiętam, któregoś dnia zegarek stanął. Pękła w nim sprężyna.
– Nie, nigdzie pan już takiej nie znajdzie.
Nie szukał. Zabrał zegarek i nosił go dalej. Co jakiś czas wyjmował z kieszonki, upewniał się, że ten nie drgnął ani o sekundę, chował i zawsze otwartą dłonią przyciskał do lewego boku.
W pewnym sensie przejąłem ten szczególnego rodzaju stosunek obu Ojców do zegara. Kupowałem, naprawiałem, ustawiałem. Nigdy jednak nie pojawiły się warunki, aby pozwolić im by były sobą, zegarami. Dziś pierwszy z nich powiedział mi dzień dobry. Mimo, że mieszkaliśmy pod jednym dachem przez ponad trzydzieści lat, on odezwał się do mnie jako pierwszy….
Tak, było mi miło. Przez dłuższą chwilę stałem na drabince by upewnić się, że akcja serca zegara się ustabilizowała, że puls jest miarowy, stabilny, strzałki ruszyły, a za chwilę zegar dopełni obowiązku zamknięcia kolejnego kwadransa, rozdziału w księdze przeszłości.
Bez zegara dzisiejszy świat nigdy by nie powstał w takiej postaci, w jakiej go widzimy. Ale czy jest to dla mnie temat ciekawy, frapujący lub przynajmniej wart summy publicystycznej? Jest. Od niego, od zegara absolutnie wszystko zależy. To wie każdy. Mnie bardziej interesuje to, kiedy zegar dojdzie do ostatniej godziny. Która to będzie? Co wtedy?
On już wie, kiedy to nastąpi? Może… My o tym fakcie dowiemy się już po czasie. Co więc stanie się z zegarami każdego z nas, gdy nasz czas już się skończy?
Gdyby żył mój Ojciec, gdybym zadał mu te pytania – nic nikomu nie mówiąc, poszedłby szukać Zegarmistrza, prosić go o odpowiedź. Ale Ojca nie ma.
Pytanie o zegary, gdy czas się wypełni nie jest pozbawione sensu. Bo przecież wszystko na tym świecie – jak mówimy – jest elementem pewnej logiki. Nic się nie kończy do końca. Coś się jednak odradza i znów żyje od początku, inne coś się zmienia, ale nie znika bez reszty. Pytanie – czy minione mija w całości? Tylko część z niego jest zaczynem czegoś nowego?
Moja Mentorka twierdzi, że nic nie zostaje. Nie wierzę jej…. Śpiew każdego ptaka żyje w przestrzeni. Tak jak bicie każdego serca. Suma tych rezonansów da się znów rozłożyć na dźwięki pojedyncze. Jeśli nie jutro, to kiedyś na pewno.
A zegar?
W pewnej bajce, którą bardzo lubił mój syn, a potem jego syn pojawił się zegar. Tyle że był on w brzuchu chyba krokodyla? Obaj chłopcy bardzo byli podekscytowani faktem, że zegar ten nie dość, że zawsze zdradza, gdzie potwór się ukrył, to wygrywał wesołe kuranty. Obaj zapytali, a kto nakręca ten zegar?
Nie umiałem wtedy i tak na prawdę nie wiem dziś, jak na to pytanie odpowiedzieć. Wtedy pewnie zbyłem ich stwierdzeniem: zegar wie, do kiedy ma chodzić. Chłopcy nie wrócili nigdy do tej kwestii, bo jej w gruncie rzeczy przecież nie ma. Nikt nie zastanawia się, nie bada i nikogo w sumie ta sprawa nie zajmuje – przynajmniej do momentu, do którego zegar będzie odmierzał czas. Do jego końca, czasu, to jasne. Ale…
Ale jeśli czas się skończy, a sprężyna w zegarowym mechanizmie będzie jeszcze napięta, to, mimo że czas się skończył – czy nasz zegar będzie dalej chodził?
Każdy z nas przywoła wiele sytuacji, w których słyszeliśmy zdanie: już czas, ruszajmy, idźmy, zaczynajmy, spieszmy się, biegnijmy…. Jesteśmy z czasem zsynchronizowani. Nawet jeśli niekiedy przyspieszymy lub opóźnimy jakieś działania, to zmieścimy się w danym nam czasie, bo sen go w nas unormuje.
W wielu językach słowo czas ma podobne brzmienie, ale w pewnej grupie przyjmuje różne warianty słowa „tempo”. Czas ma w sobie spokój i stateczność, tempo – to dynamika. Język jest kluczem do naszych doświadczeń. W nim opowiedziane i zakodowane są nasze losy. Pewne nacje trwały i przemijały, inne uciekały, goniły, wędrowały. Słowo czas w swoich odmiennych brzmieniach wiele na ten temat mówi.
Powie ktoś – i po co te rozważania?
Dziś, kilka minut po północy, a więc w strefie nowego czasu dowiedziałem się, że pewna dziewczynka wybudziła się po skomplikowanej operacji neurologicznej. Wcześniej dostałem wiadomość, że to dziecko potrzebuje wsparcia, bo jego organizm, ten nieodgadniony zegar, ma problemy z poprawnym funkcjonowaniem.
Trzeba pomóc, to oczywiste. Tuż przed pierwszą w nocy dostałem po krótkiej wymianie myśli kolejną wiadomość: „A wiesz, że z losem warto walczyć”. Bark wykrzyknika, brak znaku zapytania. Tylko kropka.
Spoglądam na ten uruchomiony dziś zegar. Nie podsunie mi odpowiedzi. Ale czy mógłby? Czy ktokolwiek potrafi na to wcale nie retoryczne pytanie odpowiedzieć? Tak, jeśli odpowiedź rozumiemy w powszechnym znaczeniu słowa: walczyć. Ale jakiej odpowiedzi udzielić w sensie transcendentnym? Czy poza czasem jest inny czas? A może wszędzie jest ten sam? A co ogranicza czas? Nasze istnienie? Bzdura… Więc, co?
Tak, walczyć trzeba z chorobą, ze złem, z kłamstwem, z tchórzostwem, trzeba domagać się odpowiedzi na zadawane pytania, ale czy można mierzyć się z losem? Stawiać mu warunki? Dyktować czas? Pytanie: czy los nie jest czasem, a czas zdefiniowanym losem?
Los to jest zamknięty scenariusz. Albo mówiąc wprost – wyrok. Człowiek nie jest w stanie nic zrobić ze swoim życiem, co nie zostało w tym scenariuszu zapisane. Nie można żadnej czynności, działania lub zaniechania cofnąć, powrócić do stanu wyjściowego by ruszyć machinę losu znów od punktu zerowego, ale tym razem wybierając inny z możliwych według nas wariantów działania.
To jest niemożliwe.
A największym szalbierstwem jest przywoływanie tutaj wolnej woli. Coś takiego nie istnieje.
Mogłeś postąpić tak albo tak. Sam jesteś sobie winny, że wybrałeś tę drogę. Tak, wybrałem tę, bo innej wybrać nie mogłem. Choć istniała inna, dla mnie wyznaczona była tamta, a nie ta. Koniec.
Moja Mentorko, walka z losem pozbawiona jest sensu.
Żaden żeglarz nie powie, że walczył z morzem. Każdy żeglarz powie, że nawigacja to umiejętność dopasowania się do morza, a szczególnie w najbardziej morderczym jego szaleństwie, celem nawigatora jest bezpiecznie przypłynąć do brzegu, ocalić statek i siebie. Walka to klęska.
Hm…. Kolejny kwadrans oznajmiony. Każdy ma inną melodię. Po kurancie są uderzenia, przypominające, do której godziny należą. Miło, ale też dziwnie… Zawsze było tu tak cicho, a teraz jest on. Czas. On tu był zawsze, wiem, ale teraz jest obecny jakby inaczej, w piękny zegar obleczony. Kiedy wybrzmiewa ostatnie uderzenie, światło jakby lekko przygasało. To światło życiowe, rzecz jasna. Ale na szczęście tylko trochę, a trochę – to prawie tyle co nic.
Na tym raport… pozostawiono otwartym. Brak adresata. Wątpliwości co do kompetencji w rozpatrzeniu tej sprawy.
Add Comment