– Już się trochę uspokoiłem. Jak tylko tutaj wszedłem, poczułem dobrą energię. Skąd to wzburzenie? Bo dowiedziałem się właśnie, że ja nie umiem zamykać oczu. Sam nigdy bym pewnie tego nie zauważył, ale zwrócił mi na to uwagę jakiś nieznajomy, który w kawiarni przy stoliku siedział tyłem do mnie. Bywam tam rzadko, prawdę powiedziawszy – nigdy wcześniej tam nie trafiłem. Dlaczego tym razem wszedłem? Nie mam pojęcia. Skierowałem się od razu do stolika pod oknem, tym z prawej strony. Maleńki, taki na jedną filiżankę kawy. Za plecami siedział ten mężczyzna, schowany za gazetą. Kelnerka przyniosła mi espresso. Tylko, jakby to powiedzieć – ja nic nie zamawiałem. Z lewej strony położyła gazetę. Sięgnąłem po nią odruchowo. Zacząłem przeglądać, ale zupełnie nic mnie nie zainteresowało. Nagle dostrzegłem zdjęcie. Na całą stronę. To ja! Dlaczego? Próbowałem czytać tekst, ale nie byłem w stanie rozpoznać, w jakim języku był napisany. Mężczyzna ze stolika obok delikatnie odstawił swoją filiżankę. Pan nie zamyka oczu – usłyszałem. W pierwszej chwili pomyślałem, że to nie do mnie, ja go nie znam. Ale w odbiciu w szybie zauważyłem, że oprócz nas nie ma nikogo innego w tej kawiarni. A może po prostu przesłyszałem się? Wczoraj nie najlepiej spałem, coś mogło mi się przywidzieć? Pan nie zamyka oczu… ze strachu. Ten sam głos, ale już bardziej stanowczo… Z wyraźnym akcentem na pan. Czyli – ja… Spróbowałem odwrócić głowę, ale było tam tak ciasno, że musiałbym wstać i dopiero wtedy się obrócić. Ze strachu przed prawdą… – dopowiedział. Tak rzeczywiście wiele ma pan do ukrycia, że nawet własne zdjęcie wywołuje w panu panikę, niepewność, podejrzenie, że inni znają już pańskie przewinienia? Ba, nawet w gazetach o nich piszą.
Jego spojrzenie, odbite w szybie było wręcz agresywne. Kiwnął głową, jakby chciał jednoznacznie zaprzeczyć, że jego słowa mogłyby być skierowane do kogoś innego. Chrząknąłem, poprawiłem marynarkę i podciągnąłem krawat. On tkwił niewzruszenie w pozie kobry. A pan, zamyka oczy? Mrugnąłem powiekami kilka razy, posyłając mu uśmiech pewniaka. Sądziłem, że w ten sposób rozładuję tę coraz dziwniejszą atmosferę.
– Ze strachu… – odpowiedział, ignorując moje niezbyt wyszukane pytanie. – Ze strachu…
Ojciec kilka razy, dziś pamiętam to doskonale, (wtedy – obśmiałem, wykpiłem tę jego przechwałkę) mówił, że potrafi zmusić człowieka do wykonania jakiejś czynności albo na sprawić, że ten upuści przedmiot, który trzymał w ręce. Zrobi to jednym spojrzeniem.
– Lepiej wziąłbyś grabie i zgarnął te liście przed domem. A jak ci tego mało to masz – Matka postawiła przed nim koszyk z ziemniakami. – Popatrz na nie i powiedz, żeby się obrały.
– Tak? A głowę obróciłaś? Obróciłaś! A dlaczego? Bo ja ci kazałem.
Zaraz po wojnie Matka zaczęła pracować w maleńkim urzędzie pocztowym gdzieś koło Gniezna, na małej poczcie, za dwoma krzakami i pochylonym płotem. Ojciec śmiał się, że adres do Matki był prosty. Wystarczyło napisać na kopercie trzy słowa: na końcu świata. Któregoś dnia Matkę skierowano do pracy na Dzikim Zachodzie, na Ziemiach Odzyskanych. Ojciec, jak robił to codziennie, przyszedł na pocztę i nie zastał swojej wybranki. Jak to, już tu nie pracuje? Wyjechała? Dokąd, po co, adres? Jego konfuzję skwitowano wzruszeniem ramion. Wyjechała, nie ma jej, a on postanowił, że właśnie dzisiaj powie jej, że… Minęło dni mało wiele – dowiedział się: pojechała do Szczecina, pod opieką najstarszego brata, który tu dostał pracę. W gazecie przeczytał, że na szczecińskich Jasnych Błoniach odbędzie się pokaz lotniczy albo może to były dożynki? Pociąg już ruszył z peronu, płot miał prawie cztery metry, w kieszeni brak biletu – ale po kilkunastu sekundach wskoczył na platformę ostatniego wagonu. Na Jasnych Błoniach – setki ludzi. Tłumy. Chodził, patrzył i nic. Już zapadał wieczór. Cały dzień bez jedzenia, bez picia ze wzrokiem lustrującym każdą osobę. Nagle – jest! Stoi obok brata. Chłop dwa metry, a ręka jak szalupa ratunkowa. Ale nie dla mojego Ojca.
– Odwróć się – nie zareagowała. Mówię, odwróć się i widzę, że się poruszyła, ale stoi jak głaz. Odwróć się! Zaczęła się lekko kręcić, przestawać z jednej nogi na drugą. Odwróć się. Zachwiała się, jakby miała upaść. Oparła się o ramę swojego brata. Obróć się – teraz! Głowa jakby pchnięta niewidzialną siłą spojrzała do tyłu, prosto w moje oczy…
Matka tylko uśmiechała się pod nosem, słuchając tej ojcowej opowieści już chyba tysięczny raz.
– I powinnam ci wtedy dać po łbie i miałabym święty spokój.
– Święty będziesz miała, bo kto cię do nieba zaprowadzi, jak nie ja?
Nieznajomy lekko dotknął mojego ramienia. Uśmiechał się.
– Coś pan sobie miłego przypomniał? A ja, widzi pan, nic przypomnieć sobie już nie potrafię. Ciągle idę jakimś wąskim traktem, nie pamiętam skąd i dokąd, a co ważniejsze – nie wiem po co? Idę wolno, ale droga spod nóg umyka mi szybko. I wiem, co będzie za zakrętem, za mostem, za skrzyżowaniem…
Zerwałem się na równe nogi. Ten człowiek… czytał moje myśli. Dokładnie to chciałem mu powiedzieć. Kiedyś zdarzyło się, że wiele podróżowałem. Ale pewnego dnia, kiedy wyzbyłem się tej neofickiej ciekawości świata, radości z odwiedzania miejsc po raz pierwszy – wychodziłem z hotelu czy z lotniska i wiedziałem dokładnie, którędy i dokąd iść. Jakbym tu był setki razy. Jasiu wciągał na ramię swoją kamerę, a ja kogoś zaczepiłem, ten mi coś podpowiedział, drugi skierował, a trzeci już wiedział, że go szukam i wychodził mi naprzeciw. A przecież przed wyjazdem nigdy nie miałem czasu na studiowanie mapy. Telefonowanie? Koszmarnie drogie i wiele godzin oczekiwania na połączenie. Dziś widzę to dokładnie – jakby ktoś wszystkie te relacje bezkolizyjnie poukładał. Czas na zdjęciach mieliśmy wypełniony bez reszty. Och, minuta, może niekiedy dwie w zapasie.
– Ale pan, jak widzę, nie boi się niezamykania oczu… Pan jest pogodzony… Nawet nie zauważy pan, że któregoś dnia skręci pan z głównej ulicy w tę boczną, gdzie robi pan zakupy, ale ta uliczka będzie już tylko swoim odbiciem. I już nie będzie miał pan potrzeby przecierania oczu z niedowierzania, że ten sklepik jest tu, że ten skwer albo tamten park s,a na swoim miejscu. Choćby nie wiem ile razy mrugnął pan okiem, te miejsca już dla pana nigdy nie znikną…
Słuchałem niezbyt uważnie tych dziwnych uwag. Byłem pochłonięty wspomnieniami z czasu, w którym nie wiedziałem nawet, że korytarz taki jak ten istnieje i że ja mógłbym tu być Woźnym…
– Bawił się pan w dzieciństwie w berka? Pamięta pan tę zabawę? Trzeba dogonić kogoś z kolegów i klepnąć go w ramię z okrzykiem: berek! O tak!
I klepnął mnie w ramię wykrzykując radośnie: berek!
– Teraz pańska kolej. Ale może pan przekazać dotyk tylko jeden raz i tylko jednej osobie. Proszę się dobrze zastanowić.
Zaraz… Pracuję tu już dwa tygodnie, różnych dziwnych ludzi tu poznałem, ale ten człowiek wprawia mnie w coraz większe zakłopotanie. Mówił o sobie, o niezamykanych oczach, o strachu… o jakimś nieznajomym w ciasnej kawiarence, teraz ten berek… Nic się nie łączy… Ale czy musi? Ile rzeczy i spraw jest kwestią przypadku. Hm…Tak to sobie tłumaczmy, ale przypadek to alibi dla braku naszej umiejętności śledzenia i zapamiętywania kolei rzeczy, dostrzegania przyczyn wywołujących skutki. A przecież nic nie dzieje się z przypadku! Nawet niezamykanie oczu…
Człowiek zdjął swoją rękę z mojego ramienia. Nie przestawał kiwać głową jakby potwierdzając – zastanów się, komu ten dotyk przekażesz. Tylko raz. Tylko jednej osobie… A więc – komu?
Zapewne temu, kto będzie w stanie otrzymany dotyk przekazać dalej. Komuś, kim nie kieruje strach. Ale strach przed sobą. Gdzie ludzi takich szukać? Iść w lewo, prosto, może zawrócić? Kierunkowskazy niewiele pomogą. Ich strzałki są równocześnie wskazówkami zegara. Nieprzestawianymi. Więc dobrze jest nie bać się niezamykania oczu. Nie minie się wtedy celu, do którego zmierzamy.
Add Comment