Gwóźdź!
Oczywiście!
Wszystkiemu jest winny gwóźdź.
Idealnie biała ściana. Jeszcze zasapana świeżością, wilgotna nad brwią, w zagięciu łokcia, pośród dłoni splecionymi z zimna i za uchem, które nasłuchiwało poduszkę. Ściana jest jak nowa, pręży się swoim dziewictwem a zarazem mrozi niedostępnością. Kusi natury zwichrowane i nigdy wcześniej nie pobudzone. Ściana od podłogi do sufitu, od rogu do rogu. Gotowa na wszystko i nieprzygotowana na nic.
I wbijasz w nią gwóźdź.
Sypie się tynk, wiertło skwierczy, piszczy, ręka trzymająca wiertarkę drży. Mocniej napinasz mięśnie, wzmagasz udar i spełniasz się widząc, jak metal przebija coś, co przed chwilą wzbudzało w tobie wręcz ekstazę.
Pora na gwóźdź.
Ile jest gwoździ? Już chyba kiedyś pisałem… Rylec, szpic, wkład, ćwiek, pręt, kołek, szpikulec, ostrze, hufnal, gwoździk, sworzeń, klinga, ćwieczek, palik, patyczek, nakłuwacz, głownia, koniec, czub, bretnal, sztyft, szpicak, grot, kolec, szpilka, przetyczka, walec, bolec, klocek, koniuszek… .
Każdy czemuś innemu służy. Żaden nie nadaje się do wszystkiego. Ale wszystkie wbijesz w ścianę. W plan twojego życia.
Każdy z gwoździ miał być środkiem do celu, okazał się przeszkodą, zawalidrogą, zadrą nie do przejścia?
I wtedy przyjdzie chwila prawdy. O pierwszy z nich zahaczysz nogą, na drugim urwiesz ścięgno, trzeci wbije się do kości, czwarty przedziurawi tętnicę.
Na białej ścianie natychmiast rozleje się krew, rozczarowanie, ból, rezygnacja.
Na tej samej ścianie, te same gwoździe utworzyć mogą sieć prowadzącą do fascynującej wędrówki przez wszystkie wymiary twoich oczekiwań. Wystarczy spryt, wytrenowanie, gracja, delikatność, zwinność, przewidywalność, mądra asekuracja… Precyzyjny plan na życie idealne, jak ściana białe i dziewicze, gotowej na nowe wyzwania. Z gwoździami, które tylko uskrzydlają… A mogłyby ranić. Ale oczywiście winę zawsze zwalisz na gwóźdź. Zasługę przypiszesz tylko sobie.
W 1926 roku żaglowiec szkolny Państwowej Szkoły Morskiej w Tczewie popłynął w kolejny rejs z kandydatami na marynarzy. Stanisław Kosko, w liście do Jadwigi Titz, pisanym na pokładzie „Lwowa” relacjonował wrażenia z wycieczki po Brukseli.
Wiesz, te Brukselczyki to ciekawe typy. Mają w jednym z licznych parków drzewo śmierci, które miano swoje zawdzięcza szeregowi wypadków samochodowych, jakie się dzięki niemu zdarzyły. Mówią: to drzewo przynosi nieszczęście, fatalne drzewo itd. A wyobraź sobie, że wystaje ono w kierunku jezdni na dobre trzy metry z równej linii drzew. Więc? Zetnijcie je a wypadków nie będzie. Myślę jednak, że albo na pomysł ten nie wpadli, albo już wpadli, wolą jednak zostawić je, gdyż mają o jeden okaz więcej do pokazywania żądnym osobliwości turystom.
My, Brukselczyki… Każdy gwóźdź można usunąć. Ale natura ludzka jest tak skonstruowana, że zazwyczaj naprawiając – wszystko psuje. Pierwej zburzy ścianę niż usunie lub ominie życiową przeszkodę.
Całkowity brak wyobraźni.
Samochód – najlepszym przykładem. Masz w nim pięć, sześć, ba! osiem biegów do przodu, a tylko jeden – wsteczny. I możesz go użyć wyłącznie z pozycji postoju.
Ja mam chyba model specjalny – sześć biegów wstecznych a tylko jeden, ten pierwszy – skierowany w przód. Ale takie auta dostępne są tylko dla kierowców po tylu życiowych stłuczkach, ile sam zaliczyłem, zawsze na dwóję.
Lustro nie pozostawia w tej kwestii najmniejszych złudzeń.
Ale nad ładem duszy to już ja mam pełną kontrolę. I świadomie niczego z niej dotychczas nie wyrzuciłem. Bo byłoby to tak, jakby przedziurawić ponton, przebić płótno arcydzieła, utrącić ramię rzeźbie czy wyprzeć się tamtej nocy. Człowiek musi być kompletny. Inwentaryzacja czy remanent nie może wskazać, że wystąpiło manko.
Jest wczoraj… Nie, to było już dziś!
00:27 – A…a
Ale kartka! Nadzwyczajne, że ją ciągle masz! Róża piękna. Mieszkasz w M…?
Kartka z wczorajszego Raportu.
I tak godzina, za godziną, a od myśli i spraw się zrobiło tak gęsto, że nawet ten zatrzymany przeze nie kilka dni temu zegar, nawet on nie mógł się przebić przez tłum wspomnień.
Jedna kartka, sprzed dokładnie… Hm… Sprzed chwili, bo czas zawsze, gdy po nią sięgałem, startował od południa. Kartka jak gwóźdź wbity w plan na życie. Punkt ważny i ciągle fundamentalny dla przekonania, że kwestie z dziś i tamte, sprzed pół wieku, są dla nas niezmiennie ważne.
Taka kartka, gdy wyjmowałem ją z sentymentalnej skrzynki pocztowej uruchamiała auto test: czy nawiguję zgodnie z przyjętym planem, czy podczas lotu uwzględniłem wszystkie czynniki, wykorzystałem je do osiągnięcia celu, uniknięcia kolizji, odstąpienia od obranego kursu. Wszystko musi być zrozumiałe, choć nie jest to równoznaczne, że było logiczne.
Kartka jak miniaturowy silnik, który ma wpływ na trajektorię, na orbitę, po której krążymy wśród ludzi.
No i widzisz… Byłaś na takie spotkanie przygotowana? Oczekiwałaś? Kiedy ostatni raz zrobiłaś sobie taką repetycję z życia? Wędrowałaś, przeprowadzałaś się, zmieniałaś scenografię, reżyserów, autorów, teraz masz problem z psem. A ta kartka, ten gwóźdź (polub proszę to słowo) – wypadła, ona uleciała z Twojego życia w kosmos, nie zapamiętałaś chwili, w której zwilżyłaś klej na wieczku w kopercie, przykucnęłaś przed skrzynką pocztową, wrzuciłaś ją razem z innymi listami w życie ludzi, którzy współtworzyli Twój gwiazdozbiór. Gdyby cię ktoś wczoraj przypadkiem zapytał: wysłała Pani kartkę, certyfikat chwili szczęśliwej… Pamięta Pani do kogo była adresowana? Dlaczego do tej osoby? Myśli Pani, że ten człowiek czekał na taką wiadomość? Po co mu ona mogłaby być potrzebna? A do kogo jeszcze napisała Pani podobna treść? Odpisali? Ma Pani na to dowód? Czy ważne są te pytania?
Dziś dowiedziałaś się, że wysłałaś tę kartkę do mnie, do człowieka, który przez – bagatela, pół wieku był kompletnie nieobecny w twoim polu grawitacyjnym. Ba, usłyszałaś, że ta kartka jest ciągle czymś ważnym, że kwant szczęścia w niej zawarty – zachował moc, jak uwolniony atom. Jak notariusz, trzymam ją w sejfie życiowych rezerw. Potrzebujesz? Proszę!
Kartka zniknęła z Twojego świata z chwilą, gdy wpadła do pocztowej skrzynki. Ale zachowała swoją moc, bo została depozytariuszem Twoich emocji, wtedy ostrzejszych niźli kolce i barwę bardziej intensywną od róży, na której wtedy do mnie pisałaś.
Przecież oboje o tym wiemy… Ślad każdego człowieka, z którym się zetknęliśmy, nigdy w nas nie znika. Może być niewidoczny, przykryty innymi sprawami, zasłonięty chmurami lub życiowymi nawałnicami… Ale jest. I działa! Na różne sposoby! Bo każdy nasz gest może przybić kogoś do ściany gwoździem spinającym kajdany. Może nałożyć żelazną maskę a jej wieko zanitować ćwiekiem ze stali damasceńskiej. Ale też może stać się ostatnim przyczółkiem nadziei.
Pewnie czytałaś Raport: z czego jest człowiek? Jest z innych ludzi.
O wbitych gwoździach szybko się zapomina. Ja wszystkie je pamiętam.
– Po co ci to? Grzebiesz się w przeszłości, a do jubilera przywieziono nowy transport pereł!
Nie wiem, czy każdy tak ma. Nie sądzę. Gdyby było inaczej, świat zamieniłby się w uśpionych chrystusów… Chyba tego określenia (i małą literą) użyłem w tamtym scenariuszu, który recenzowałaś. Przybitymi do krzyża, żeby im się we śnie zbyt błogo nie zrobiło, żeby nie układali się na boczku, śnili – ukrzyżowani – o miłych, nie koniecznie niebiańskich sprawach…
To chyba ostatnio słuchając Jana Englerta (jak fatalnie trafia na ludzi prowadzących z nim wywiady) pomyślałem, że teatr ciągle w nas jeszcze jest, ale jakoby już go nie było. Myśmy mieli awangardę, mówił Englert, była naturalna płaszczyzna sporu, stare zmagało się z nowym. Dziś stare jest rozmazane, jak mucha na szybie, a wszędzie jest tylko awangarda. Więc nie ma sporu. Nic ze spotkania dwojga ludzi już nie wynika?
No, może z jednym wyjątkiem, a tym jest zbiór kolekcjonerski złożony z kartki pocztowej z różą i listu, pisanych na ostatnim tchnieniu:
„Wybacz, że ten list jest niestaranny, fatalny stylistycznie i może trudno czytelny. Jestem bardzo zmęczona. Miałam dziś ciężki dzień, cholernie wyczerpujący i czuję się z lekka wypluta. A nie bardzo miałabym, kiedy Ci odpisać, jeślibym tego nie zrobiła dzisiaj. Chciałam jak najprędzej.”
Tak, to miłe… To prawda, że pięćdziesiąt lat to tyle co nic… Czekałem i się doczekałem. Róża rzeczywiście kwitnie niezmiennie imponująco.
Wieje dziś niemiłosiernie. Moje drzewo jest, jak widzisz na zdjęciu, takie jak wszystko w życiu. Od strony morza – mokre i nienasycone, a od zachodu – suche i milczące. Nie wiem, dlaczego wszystkie ptaki upodobały sobie to drzewo. Może dlatego, że najbliżej z niego do mojego biurka? Myślisz, że podglądają? Czegoś chcą, na coś czekają? E…. Mają na nim, jak na drzewie – wszystko – wystarczy tylko przykicać kilkanaście centymetrów.
Na biurku – książka. Nie wiem, czy wiem, po co Cziczikow kupował martwe dusze? Nie jestem też pewny, czy to one są treścią i celem Gogola. Bo po co komu martwe dusze? Za które zresztą trzeba płacić, podatki od nich odprowadzać.
Załóżmy – kupię sto martwych dusz. Zapyta mnie ktoś, Marku Grigoriewiczu, a jaki macie dochód roczny? Odpowiem, taki, jaki można mieć ze stu dusz, ale nie zdradzę, że martwych, bo ich nieżywość ujawni dopiero kolejny spis. A takie martwe dusze, które obejmę we władanie między jednym a drugim spisem ziemskim – to czyste bogactwo! I jaki szacunek wśród zacnych obywateli naszej guberni.
Pokrętna myśl, bo przecież nie interpretacja. Martwe dusze to ciągle nasz największy kapitał….
Z wyjątkiem róży, która nic się mimo tylu lat nie zmieniła. Nie to co, co my.
Ale taka jest właśnie natura i istota rzeczy. Nic nie przemija tak, jak my. Na szczęście – martwe dusze są ciągle w cenie. Swoją oddam za darmo. Ale w bardzo dobre ręce.
p.s. Jutro sztorm powinien osłabnąć na sile.
Add Comment