Wszedł krokiem posuwisto-wzdłużnym, z wyraźną tendencją, do natychmiastowego zwrotu, zależnie od sytuacji. A ta, wiadomo, może w każdej chwili ulec drastycznej zmianie.
Niewysoki, wręcz mały, z wystającym brzuszkiem, bardzo, ale to bardzo giętkim kręgosłupem i głową wskazującą na dalece zaawansowaną niezależność wobec reszty ciała. Podszedł do mojego biurka i wolno, ale bezceremonialnie usiadł na krześle. Usiadł, to za dużo powiedziane. On wykonał wstęp do siadu, bo gdy hm…, hm… dotknęła siedziska – gwałtownie, ale z łagodnym wyhamowaniem uniósł się niemal na podwójną wysokość w stosunku do swojej objetości, rozstawił dłonie, głowę wysunął do przodu. Choć szyi praktycznie nie miał w ogóle, sprawiał wrażenie żyrafy ze skrzydełkami nielota. Zatrzepotał nimi i dopiero teraz łagodnie z gracją królowej Hermenegildy Helleńskiej osiadł na krześle.
Patrzyłem z podziwem i wręcz entuzjazmem na ten majstersztyk, na tę sublimację gracji. Oto klasa! Żaden inny dowód nie jest potrzebny, by od razu zorientować się z kim mam do czynienia.
– Tylko bez żadnych takich tam, proszę… – powiedział nie patrząc mi w oczy. Uniósł prawą łapkę, przepraszam, rękę i oblizał wierzchnią część palców. Wykonał pełny obrót głowy wokół ramion, otworzył pysk, a uogólniając – usta, tak szeroko, że gdyby to było możliwe – połknąłby siebie bez potrzeby popijania mlekiem bez laktozy.
– Nie znamy się, więc – pan daruje – proszę o pełną oficjalność. Może, kiedy się lepiej poznamy – zgodzę się na wstępną poufałość.
W tej chwili odwrócił głowę w moją stronę i raz jeszcze pokazał pojemność swojej paszczy, pardon, że tak powiem, a nawet pyska. Puścił w moją stronę ostrzegawczego charka i spokojnie oparł się o plecy krzesła tapicerowanego z wykorzystaniem najdelikatniejszej skórki z pomarańczy…
Byłem pod wrażeniem. Byłem pod tak wielkim wrażeniem, że nadzwyczajna tylko siła woli sprawiła, że nie parsknąłem śmiechem z petenta, który… no waśnie – kto to jest?
– Pleszczyczański, Kordian Edward, a po bierzmowaniu – Gerwazy – wymiałczał prawie lirycznie, ale z takim ładunkiem niezrozumiałego dla mnie dramatyzmu, że popadłem w stan jeszcze większej niż dotychczas dezorientacji.
– Wiem, wiem, nie pan pierwszy….
Na biurku położył zdjęcie. Na nim – nagusek, z silnie wypchniętymi do góry pleckami, bo brzuszek był od urodzenia już taki milusi. Falbanki, koronki, kokardy i szczypanki. Kolejne zdjęcie – dzielny przedszkolak, a potem seria: podstawówka, średnia i omc student.
– O mało co, tak się kiedyś mówiło, omc – w skrócie. Podobno – oblałem. A, nie chciało mi się odwoływać. Wiosna była taaaka słoneczna. Leżałem sobie na uniwersyteckim parapecie, zanurzony potąd, o, potąd… – próbował pokazać coś, czego nie było – szyję, mianowicie. – Pan wie, jakie wtedy były tam studentki? Uhm… Żadna mi nie odpuściła, nie przeszła obok mnie obojętnie i ani jednej z tych dziewcząt dłoń nie zadrżała w obawie, czy może mnie dotknąć? One wręcz musiały to zrobić. Tak, mój panie, mam na sobie karesy tylu rączek, ile się panu nawet nie przyśni. Musiałby pan spać całe życie.
Zebrał fotografie, wolno wstał, przestawił krzesło w drugą stronę i powtórzył ten majestatyczny, zupełnie zapierający dech między łapami sposób siadania, tyle, że teraz ukazując mi swój lewy profil. Hm… w gruncie rzeczy identyczny jak prawy.
– Nie jest pan w stanie mnie sprowokować… – zabrzmiało łagodnie, ale w treści, nie ukrywam, zaskakująco i nawet groźnie. – Prababcia, uwielbiała m brzuszek. Pochylała się nade mną i kręciła na nim kółeczka. Raz wypadał jej z prawego oka monokl, innym razem – szczęka. Śmialiśmy się oboje, a ja niekiedy nawet do rozpuku. Babcia miała inny zwyczaj. Kładła mnie na brzuszku i wypielęgnowanymi paznokciami, ruchem szatkująco-wibrującym jechaaaaaaała od karku aż po… hm… ogonek. Ten prężył się i wdzięczył, choć go – oczywiście, no co też pan takie sobie rzeczy imaginuje – nie miałem. To był jedynie „zew” natury. Mamunia z kolei – kładła mnie sobie na kolana i wsuwała paluszki pod przednie paszki. Ach, jak mi brak tych gilgotków. Wyciągałem wtedy moje rączęta, które – jak wcześniej wyimaginowany ogonek – też wpadały w wibrację, która zwolna opanowywała całe moje ciało, a gdy mijała – leeeeciałem w dół, wprost na niebiańskie chmury…. Był pan w raju? A ja – tak….
Teraz dopiero spojrzał na mnie tym swoim prawym, podwójnie przymrużonym okiem. Kontrolny tik policzka uwypuklił pucki z rzadkim, nawet bardzo rzadkim wąsem. Prawie muszkieterskim w zamyśle, a wyleniałym w realizacji.
Ale ten wzrok… No, nie powiem, intrygujący. Bo? Bo nie wiadomo było, czy przypadkiem gałka oczna nie obróciła mu się o całe sto osiemdziesiąt stopni. Kiedy jednak mrugnęła, z rzeczywiście zaskoczenia – ujrzałem wielki gał, czarny i lśniący, z wyraźną żółtą pionową kreską, jakby granicą drugich, porzecznych powiek.
– Ale żona – to już odrębny rozdział. Proszę pana… Pieszczociara w wersji grand animal de compagnie. O, widzę, że to: animal bardzo pana poruszyło.
Zdziwiłem się, bo wręcz przeciwnie. Nawet rząd sardynek w oleju nie wywołuje we mnie uczucia macierzyńskości wobec świata zwierząt. Uznaję, że ten świat istnieje i toleruję go, żądając podobnej relacji. Moje pająki wiejskie respektują tę zasadę w sposób perfekcyjny. A jest ich tu, ho-ho i cho.
– Żona zatem, od chwili, gdy się poznaliśmy nazwała mnie już tysiącem siedmiuset pięćdziesięcioma imionami. Byłem i jestem dla niej wszystkim. Koreczkiem, guziczkiem, misiem, trusiem, dziurciem, chuligankiem, psotnikiem (tu stopniowała do siódmego wariantu). Wieczorem, tapirowała mnie szczotką z końskiego włosia, wiązała aksamitkę, za którą pociągała wyciągając moją ciągłość do granic uznawanych dotychczas za nie do wyciągnięcia. A to znowu spychała na brzeg kanapy pozwalając, abym wygiął się jak kurs złotego, a innym razem przykrywała poduszeczką tak wysoko, że cała moja wyobraźnia nie była w stanie dotrzeć do myśli, co mogłaby zrobić, z moimi łapkami tylnymi, bo te przecież prawie dotykały jej uda. Uda się czy nie – myślałem – niech świat się kończy lub na nowo zaczyna, byleby nic mnie od niej, żony, proszę pana nie uwolniło.
Hm… Głos, że też wcześniej tego nie zauważyłem. Był kompletnie do bani. Co to za głos, ni to pisk, ni to wydra. Skrzypiące drzwi od kurnika bez konkursu zostałyby przyjęte na etat Maestry w Metropolitan Opera w porównaniu z tym gardłowo ogonowym i niezmutowanym świsto-szumem. Ale – co ciekawe – to, o czym mówił tak dalece absorbowało uwagę słuchacza, że gdyby nawet nie wydawał z siebie żadnego dźwięku i tak każdy były tą opowieścią wręcz oczarowany. O! nie sadziłem, że Scheherazada kiedykolwiek będzie miała konkurencję.
– No, dobrze, dobrze, tak mnie pan tu za język ciągnie, a ja się ciągnąc daję, lecz nie po to tu przeszedłem. Sprawę mam konkretną i wprost oczywistą. Chciałem zapisać siebie do Związku Kynologicznego Kotów, do Stowarzyszenia Kotów, do Polskiej Ligii Kociej, Towarzystwa Kociego, a nade wszystko – o uznanie niniejszego comming outu za początek ery nowej płci kocińskiej…
Otworzył tę swoją paszczę jeszcze szerzej niż wtedy, na powitanie. Różowiutkim językiem zakreślił w powietrzu znak chińskiej siódemki, obie dłonie położył na biurku opierając na nich swoją głowę. Powieki wolno opadły a do moich uszu dobiegł cichy, spokojny oddech, przechodzący w delikatne, narastające mruczenie…
Tak.
Ludzie traktowani przez innych za swoje kotki, kocurki, kociątka, kocice, kicie, kiteczki, kiciuchny i mruczki, burczki, leniuszki, picuszki, naleśniczki… Tak, ci ludzie mają prawo domagać się uznania ich nowej tożsamości. Mogą, rzecz jasna wchodzić w związki, organizować parady, wnosić o relacje stałe lub samotnicze, słowem – wszystkie prawa wynikające z ich natury należy uznać i traktować na równi, z godnością i szacunkiem jak prawa ludzi banalnych, trywialnych, nieoryginalnych czy konwencjonalnych.
Od razu przypomniałem sobie, że do mnie też mówiono kocurze, kocie (pewna B. posunęła się nawet do określenia – ty drapieżniku!). Ta to miała pazury, o tu, tu na łopatce… Widać?
Powinienem więc prosić o uznanie moich kocich proweniencji. Chciałem przypomnieć sobie, jak ewoluowała moja twarz? Czy i kiedy oraz do jakiego kota była podobna? Nie wiem, dlaczego nie byłem przekonany co do prawdopodobnie oczywistego podobieństwa do kota, bo tak mnie B. nazywała, ale wyobraźnia podrzucała mi nieustanie profil kaczora, partnera utki, takiego, wiadomo, barwnego jak denaturat w słońcu.
Patrzcie no. Poniedziałek, a taka sprawa!!!
Tak… A tu w mediach tyle awantury o wersje płciowości człowieka. No, ile ich tam jest? A przecież o każdym z nas nasi bliscy przez całe życie mówią w sposób, który jest krzyczącą manifestacją jakiejś siły emanacji domagającej się uznania w nas tego, że jesteśmy:
– starymi końmi,
– upartymi osłami
– baranami ze sztuczną sierścią.
– szczwanymi lisami,
– kobyłami kutymi na cztery nogi,
– kundlami,
– bydlakami,
– hienami,
– małpami,
– capami (niekiedy śmierdzącymi)
– sknerami chomikami,
– świniami,
– gadami,
– pasożytami,
– trutniami,
– pijawkami,
– końskimi baletnicami,
– wyleniałymi lwami,
– kastrowanymi pchłami,
– flądrami,
– anakondami,
– dżdżownicami szorstkimi…
O, nie zdawałem sobie sprawy, że właściwie słownik języka polskiego to w połowie spis odmian płci emocjonalnych odzwierzęcych, jakimi posługujemy się w codziennych relacjach. Az strach pomyśleć, że równie wiele jest porównań odroślinnych: ty chwaście, oście, pokrzywo, jemioło, rzeżucho, parzenico… Dość, dość!
To sprawa najważniejsza w całej mojej dotychczasowej karierze Woźnego! Muszę nadać jej natychmiast tor wszech urzędowy. Sprawą zająć się muszą wszystkie wydziały oddziałów, centrali i zjednoczeń. Ludzie bowiem nie potrafią już do siebie mówić… po ludzku!
Ty ruro wydechowa, ty rzężący dyferencjale, ty ścieku śmierdzący, grzybico kwitnąca, ty wszetecznico pospolita (tu dopuszcza się stopniowanie i cieniowanie), ty zakało, wrzodzie, ty inflacjo, nagniotku, gruźlico, ty grzybie, leniu śmierdzący, ty nadmanganianie potasu…. Wszystko, każda dziedzina życia ma w sobie coś… ludzkiego. A człowiek? Ta istota samotna w kosmosie, tęskniąca za bratnią duszą, zabłąkaną gdzieś tam, w odległej galaktyce…
homme go home, homme go home…
Pojemność tego zagadnienia dalece przekracza objętość zawartą we wszystkich bombach nonsensownych na świecie. Nie, nie myślałem, że tą drogą – odkrywcy człowieka, jako śmietnika przymiotnikowego całej natury – trafię do wieczności…
A to jak się okazało – jest tak blisko.
O, a mój dachowiec, po bierzmowaniu – Gerwazy – poszedł sobie? Hm… Może ja też, tak tylko na chwilę, ten brzuszek, tak, trochę do przodu… co? Nie, nie za mocno, tylko, żeby się jakiś paluszek tam wślizgnął… Zaczekam….
Wzory paluszków, z Załączniczkami – zapraszamy do Redakcji.
p.s.
Ze względu na wagę spraw, podjętych w dzisiejszym raporcie, wskazana jest szeroka konsultacja społeczna. Uprasza się wszystkich o udostępnianie raportu i polubienie tej strony aby nie przegapić momentu zaklasyfikowania każdego z nas do właściwej grupy pciowo-mózgowej.
Wymagana jest także pełna lista możliwości. Np. z zakresu piekarnictwa: ty zakało, ty mąko orkiszowa, ty rogalu, ty zakalcu itd, itp.
Add Comment