Awansowałem?
O…! Próżności moja, nigdy nie zaspokojona! To Korytarz zyskał nowy wymiar, a ja muszę się do tej sytuacji tylko przystosować.
Zyskałem dzięki temu nową umiejętność lub poznałem kolejną tajemnicę człowieka, który stając wobec prawdy – poznaje naturę podwójności? Kiedyś Krystyna Janda użyła tego terminu w odniesieniu do aktorów, którzy w swoim rzemiośle przestępują pierwszy próg sztuki. Od tego momentu potrafią pokazać uczucia na kilka sposobów. Bo, czy o rozpaczy i miłości można mówić z poziomu radości lub tragedii? Tak? Z każdego poziomu? No, pokaż…. A, nie umiesz. Nie jesteś artystą. Ale pocieszę Cię – człowiek jest absolutnie uniwersalną maszyną, która da się zaprogramować na wszystkie formy ekspresji.
Wielu ludzi traci własny, indywidualny pogląd na sprawę czy postawę innego człowieka. W reakcji na nią wybiera odruch rutynowy numer 572 albo 228, będący wynikiem złożonej oceny i analizy: co mi się będzie opłacało bardziej: to czy wybuchnę, czy też może tylko uderzę?
Najlepszym przykładem dopasowywania wzorca do siebie samego jest dla mnie „Das Wohltemperierte Klavier” Bacha…. Ilu pianistów grało te formy w tempie, które sami sobie wyznaczali? Każdy.
Angela Hewitt: Prelude – 2:08 a Fuge – 1:56; Sviatoslav Richter odpowiednio: 1:59 I 2:35 a Evgeni Korolov: 2:21 i 2:10. Ten sam zapis nutowy i sześć różnych baśni…
Słuchacz otrzymywał za każdym razem sumę innych emocji, koktajl jednorazowy, niepowtarzalny, wynik działania naszej podwójności … Tak, chyba tak to trzeba powiedzieć: sfery zbudowanej z emocjonalności, odczuwania, dostrojenia.
Sir Georg Solti studiował i łamał sobie głowę – co miał Beethoven na myśli, gdy instruował dyrygenta notatką umieszczoną nad nutami: graj umiarkowanie wolno. Czyli – jak? – pytał Solti, uruchamiając kamerton. Tak? Przyspieszał tempo – a może właśnie tak? Ile trwa nuta pełna, a ile ósemka? Co dla człowieka roku 1500 znaczyło: wolno i szybko, a co dla urodzonego w roku 2000? Co wdzięcznością już jest, a co nie, bo trwało za krótko?
Nie, nie ma specyfiku na ujednolicenie wyobrażeń, rodzących się w umysłowości każdego z nas wobec jednego, tego samego bodźca. Ta stara odmienność zastępowana jest dziś unifikacją naszych reakcji, będącą wynikiem walenia reklamami w nasz łby. To nowotwór wyobraźni. Nieuleczalny. Zachowujemy się już stadnie, jak zahipnotyzowani, przyuczeni do wykonywania określonych procedur, ale uśpieni. Czekamy na hasło, które nas wybudzi. Uwaga: przecena! Jest hasło! Wtedy wykonamy wprasowane nam polecenia. Kupimy towar, zagramy na loterii, przekażemy datek, zainwestujemy. Będziemy szczęśliwi. Znane i wielokrotnie wykorzystywane pomysły, jak choćby w filmie „Telefon”.
Zatem – awansowałem. Mój Korytarz to od dziś także to Molo. To Korytarz szczególny. Ludny. Słoneczny albo opluwany wiatrem. Bezpardonowo opakowywany w mgłę i budzony wrzaskiem mew.
Ileż stron w kajetach poetów poświęcono morskiemu brzegowi? A temu ostrzu betonowego sztyletu wbitemu w dno, wcinającemu się w morze – prawie nic. Bo molo nie jest samo w sobie konstrukcja liryczną. Miliony lat łodzie żeglarzy wpływały bezpośrednio na brzeg. Od kilkuset – cumują przy nabrzeżach, palach, pływających bojach. Ale ludzie idą na molo krokiem jakby konduktu, idą by wejść w morze, by po przejściu kilkunastu kroków patrzeć na jego powierzchnię z nieznanej sobie perspektywy ptaka. Tak wygląda morze z góry? Nie ma tu białych grzywaczy, jest tylko sina obślizgłość, pulsująca i jakby przyczajona, na coś polująca. Ludzie idą po kres palisady. Tam – dudniąca cisza. Fala nie uderza o brzeg, nie słychać kłótni mew, pisku dzieciarni uciekającej przed wodnymi, zaślinionymi językami wody. Drzewa na wydmach, oglądane z tej odległości, zamieniają się w grubszą kreskę, a jeśli dzień mgielny i szary – ma się wrażenie, że przed nami rozciąga się wielka cyklorama. Gdyby się tak rozpędzić, to można byłoby ślizgiem po jej wodnej powierzchni siup! przeskoczyć na równie bezwyraźne dziś niebo.
Jedni nie patrzą przed siebie, nisko opuszczają głowy, by nawet kątem oka nie widzieć obu bezbrzeży. Dzieci obejmują ojca za kolano, chłopak przeszedł na drugą stronę i uchwycił rękę matki by to ona dzieliła go od morza. Dzieliła a nie chroniła lub broniła. Bo dziecko nie wie, jak morze mogłoby mu zagrozić? W każdej nowej dla siebie sytuacji, nim nabierze do niej zaufania, dziecko szuka opoki.
Ale wszyscy idą do końca. Gdy wracają i są bliżej lądu, tym głowa coraz to się unosi. Wraca poczucie bezpieczeństwa.
Chyba nie lubię mola. Rzadko tu przychodzę. Atawizmy się nie uwalniają, widoki nie inspirują, ale gdzieś tam wyczuwam jakąś prowokację. Samobójczą. Bo molo to trochę taki skrót do piekła, przez tylne jego wejście.
Gdyby w jednej chwili opadły wody ze wszystkich mórz…
Tak, moglibyśmy nie znieść tej ilości tragedii skrywanych przez wodę.
– Brat zginał w wypadku motocyklowym, siostra spadła ze ściany podczas wspinaczki wysokogórskiej, kuzyn zmarł na stole operacyjnym…
I nagle dowiadujesz się, że ktoś z twoich najbliższych utonął w ocenie, podczas morderczego sztormu. Przesylabizuj każdą część tego zdania. Zaakcentuj: w oceanie….
Pod dnem statku jest pięć, sześć tysięcy metrów. Idąc promenadą, w słoneczny dzień pokonasz ten dystans w kilkadziesiąt minut. A jeśli utoniesz? Nic nie musisz robić…. Nie przyspieszasz kroku, nie rozpinasz koszuli, bo gorąco, nie czujesz uwierającego cię obuwia. W oceanie – od razu stajesz się aniołem, szybujesz. Mówi się – że taki człowiek, opadając na dno, idzie suchą nogą prosto do nieba.
Korytarz Molo…. Przysiądź na chwilę i obserwuj ludzi. Jak kto idzie przez to molo, a od razu dowiesz się, o czym myśli. Molo nie ma nic z altanki, sielskiej ścieżki skrywanej zielenią wiosennych liści. To nie jest miejsce schadzek ani oświadczyn, choć i takie już tu widziałem. Ludzie ślubują na brzegu, chrzczą też na piasku swoje dzieci, a co robią na molo? Boją się. Tu nie spotkasz też pijaka i bezdomnego. Oni chodzą tylko pewnymi i sprawdzonymi, bezpiecznymi szlakami. Molo nie jest drogą dokądkolwiek. To punkt ostatni, zwrotny lub graniczny.
Trochę chłodno. Mgła nadpływa coraz większymi falami. Ta w tej chwili już kapie ciężkimi kroplami słonego deszczu. Stoję oparty o słup latarni by lepiej przyglądać się mijającym mnie ludziom. Nagle dostrzegłem po drugiej stronie betonowego pasa Człowieka z… tak, z żerdzią, jak ta włócznia, którą Chrystusowi przebito bok. Na końcu drzewca – transparent, wielka tabliczka. Biała, pusta, bez słowa i symbolu. Z obu stron taka sama. Człowiek stoi dokładnie na ścieżce spacerowej, w punkcie, w którym wąskie obejście pawilonu handlowego rozgrzesza się na tyle, że nawet troje ludzi może iść od tego miejsca ramię w ramę, obok siebie. I ludzie ci tak właśnie idą, przechodzą przez tego Człowieka Z Transparentem, jedni go widzą, inni przechodzą przezeń zupełnie obojętnie. Ten mężczyzna, który prowadził pod ramię żonę, a oboje mają tyle lat, ile dni liczy sobie połowa roku, obejrzał się, zatrzymał, jakby sobie coś nagle przypomniał? Miałem wrażenie, że chciałby wrócić, o coś zapytać, coś powiedzieć, ale wolno opuścił głowę, mocniej uchwycił ramię ukochanej, coś jej szepnął, i poprowadził dalej. Poszli, ale to jego spojrzenie jeszcze tu było, jeszcze patrzyło…. Naiwne. Dla tych ludzi nikt nie ma już żadnej odpowiedzi. Nikt nie uwolni ich od pytania, które kiedyś zatrzymało bieg ich życia.
Jadę przez bezdroża Alaski. Góry, lasy, lasy, góry, coraz mniej aut, przyroda jakby dekoracja jakaś, z gipsu i tektury. Śnieżne niebieskawe czapy, w oddali dach domu z kiedyś dymiącym kominem. Mijam upadły las. Nad śnieg wystają czubki wysokich niegdyś sosen. Po ostatnim trzęsieniu ziemi drzewa te zapadły się w otchłań i tylko najwyższe z nich desperacko chwytały się powierzchni utworzonej z przemielonej ziemi, kłączy, konarów, korzeni, porostów, wijących się wszędzie leśnych malin i dostojności śmierci. Kilka kilometrów dalej obraz się powtarza. Niepochowane lasy. Każde inne wokół rosnące drzewa to pomnik triumfu życia.
Przed Człowiekiem z Transparentem zatrzymało się dziecko.
– Chodź Pawełku, szybo, biegnij.
– Mamo, a czemu ten pan tutaj stoi?
– Pawełku, bo się zgubisz, proszę do mnie.
Chłopic wolno rusza, ale nie odrywa wzroku od Człowieka z Transparentem.
– Ten pan jest chory?
– Co ty opowiadasz, dziecko. Tam nikogo nie ma.
– Tam jest pan, który który trzyma taki napis.
– Jaki napis, czy ty nie masz, aby gorączki. Czekaj, poprawię ci szalik.
– A co ten pan ma tam napisane?
– Pawełku – a gardełko cię nie boli? Może ty siusiu chcesz? Jaki pan, tam nikogo nie ma, już ci mówiłam.
– Co tam jest napisane?
Matka uchwyciła chłopaka za rękę i razem już poszli dalej, po kres mola. Po co? To jeszcze nie ich pora.
Dopiero teraz zauważyłem, że ten Człowiek trzymał Kierunkowskaz. Wielką białą tablicę, z jednej strony zaciętą w kształt strzałki.
– Patrz, jakiś nienormalny. W środku zimy trzyma jakąś reklamę, ale chyba wiatr mu zerwał napis. Idiota, ludzie to mają niezły strych pod sufitem….
Dwie nastolatki umalowane na cygańsko – japoński styl, jeszcze z bezgrzesznym kontem życiowym, podbiegły do przodu, śmiejąc się i pokazując sobie, co która ma na ekranie swojego telefonu.
Zza pawilonu wyszła kobieta w czarnym, karakułowym płaszczu. Mój Boże, ten płaszcz… Czyżby otwarto zablokowane od kilkudziesięciu lat drzwi od jakieś starej garderoby teatralnej, w której trwała wyprzedaż nieużywanych kostiumów?
Uniosła głowę i ujrzała ten drogowskaz, otworzyła z przerażenia usta, a w tym momencie głowa opadła jej na piersi, jakby ścięta nożem. Przez chwilę nie mogła się ruszyć. Próbowała jakby w lewo, nie, nie udało się, więc lekko odchyliła prawą rękę, ta drgnęła i obie opadły wzdłuż ciała staruszki. Przypomniał mi się ten ogród oliwny, ta góra, nad którą miały nadpłynąć ciemne chmury i odezwać się gromy, ciskające błyskawice. Coś jakby brzęknęło? To monety rzucone na betonowy bruk mola, trzydzieści? O, jak boli…. Kobieta, tylko ona zdolna jest patrzeć w oczy każdemu cierpieniu. Co zobaczyła? Jeszcze raz? Ile razy jeszcze będzie tę tragedię przeżywała? Dlaczego ze wszystkich zapamiętanych obrazów właśnie te są najbardziej żywe? Bolą bez względu na upływający czas.
Tam, w Jerozolimie, o tej samej mniej więcej porze jak tu, zza czapy smogu unoszącego się nad miastem, tuż przed zachodem pojawia się tarcza słońca, rażąca światłem spuchniętych, obitych i maltretowanych godzin kończącego się dnia. O tej porze – my, tutaj, jesteśmy jakby w ołowianej puszce-kapsule, bez słońca, bez białych mew, bo nawet ich skrzydła przybrały barwę nieba. A może morza? Zaczynam mieć wątpliwość, czy to rozróżnienie ma teraz jakikolwiek sens?
Kobieta w karakułowym kształcie, niepostrzeżenie odwróciła się i ruszyła przed siebie. Wychyliłem się nieco, ale już wchodziła w mgłę, która choć przy brzegu była coraz rzadsza, ale nadal pochłaniała wszystko, co się ku niej obróciło.
Zniknął też Człowiek z Kierunkowskazem. Odszedł za tą kobietą? Widziałbym. W stronę morza nie miał po co iść, bo stamtąd wchodził na molo lutowy mrok. Już nikogo za nim nie było.
Wiele razy spotykałem ludzi, których wolałbym jednak ominąć, cofnąć czas, wymazać te znajomości. Że też nie istnieje taki mechanizm, który ostrzegałby, że z nim to tylko w przeciwną stronę.
Czy sam pociągnąłem innych za moje kulisy? O, tak, wielu. Z niektórymi schodziliśmy niejedną parę butów. A kilku z nich zdobyło się na to, by w chwili odpoczynku, skrycie zabrać mi moje buty, włożyć je na swoje nogi i uciec w Nieznane. Z tego co wiem, każdy trafił właśnie tam i nigdy już nie wrócił.
Intryguje mnie ten Człowiek Z Kierunkowskazem. Nie pamiętam, czy widziałem jego twarz? Widziałem? Nie, nie widziałem? Ale ta kobieta w karakułach… Patrzyli sobie w oczy, a przynajmniej ona jemu. I ten chłopiec także. No, i dziewczyny… Dziecko nie wie co to znaczy, że coś jest brzydkie lub straszne. Ono dopiero poznaje świat i matka mówi mu, co jest dobre a co dobre nie jest. Staruszka – już wszystko widziała i żadna brzydota nie jest jej straszna.
Miał profil… A wiek… Może zarost?…. Nie wiem. W tej chwili nadciągnęła jeszcze gęstsza mgła i zobaczyłem w niej… swoją twarz, której przecież też kompletnie już nie pamiętam. Ale te oczy, te wargi spuchnięte od zagryzania, te bruzdy odcinające policzki od podstawy nosa…. Więc…. Ja wyglądam tak jak każdy? A każdy – tak jak ja? Jesteśmy tacy sami? To, dlaczego widzimy siebie jako jednostki indywidualne, niepowtarzalne? Jaki to ma sens? A… rozumiem. Bakteria próżności. A jak zabiję kogoś, to wglądam tak jak ofiara, czy jak kat?
Studenckie filozofowanie, mędrkowanie, więcej w tym banalnej formy niż treści i głębi.
Bo gdyby treść i głębia były, to… Hm…. To co mógłbym znaleźć w sobie, patrząc na moją własną warz, jeśli tylko ją sobie przypomnę?
Robię się na starość strasznie gadatliwy w myślach. Jak to mawiał Czechow? Mnogo-słowny? Tak, nic obrazu, a szczególnie treści nie przesłania tak, jak słowa.
Add Comment