Przyłapali mnie.
Ale to tak, że gorzej już nie można. A obudziłem się parę minut po czwartej. Mogłem wtedy wstać, pójść i ogolić się. To ja akurat namydliłem policzki jak przyszła „wizyta”. Wysunąłem się z łazienki, myślę, pójdę do następnej sali, nikt nie zauważy, ale moja sala była ostatnią w korytarzu. Na końcu orszaku stał młody chirurg i chirurżka.
– Tu, bokiem… – szepnęła. – Szybko, jak się profesor odwróci, to pan się przeciśnie i proszę wskoczyć do łóżka.
Orszak wizyty był dziś liczny…. Chyba czternaście osób. Patrzaj, takie dostojności w naszych skromnych progach…. A było nas tu czterech pospolitych pacjentów, co to w gruncie rzeczy nawet scyzorykiem dobry felczer by obsłużył. Ale żyjemy w państwie co ma gest, dba o swoich „swoich”. A że się przy okazji jakiś „nie nasz” załapie – to uzna się pacjenta za element sfery błędu statystycznego.
Profesor stał oparty o katedrę na kółkach. Na blacie nie było karafki z wodą i szklanki, nie było też mikrofonu, głośników, telepromptera i szybki przeciwpancernej. Ale na blacie tym leżał… akordeon? Nie, co ja mówię – to taki harmonijkowy skoroszyt z fioletowymi prostokącikami w przewadze. Fiolet, fiolet, a oczywiście, jasne, profesor-biskup-chirurg. I strony tego skoroszytu miały – jak każdy akordeon – takie registry, wystające mini wizytówki pacjentów.
– Pan Ireneusz, pan już po?
– Nie, przed.
– A co pan ma?
– Nic. Wszystko zostawiłem w szatni.
– Uskarża się pan?
– Nie, wszystko dobrze. Program szpitala programem pacjenta.
– Co pana boli! – profesor poirytowany podniósł głos i spojrzał z lekką irytacją na chorego.
– Mnie? Nic, nic, absolutnie nic, ja, ty..
– Proszę pokazać brzuch?
– Proszę.
– Tutaj?
– Nie.
– A więc tutaj?
– Nie.
– Więc gdzie?
– Tam, na plecach…
Wizyta wyciągała głowy, notowała w pamięci każdy profesorski gest i ruch. Pewnie w gabinetach ćwiczą tę choreografię… Nie wiem, czy na medycynę nie powinno się zdawać dopiero po szkole aktorskiej…
Badać to trzeba umieć! Pacjent to osoba wrażliwa, delikatna i krucha. Można go zestresować, a wtedy puls, ciśnienie, saturacja… Po prostu – zawał!
Wskoczyłem do łóżka, które – o! nieświadomy – jest przecież na kółkach! Opony zapiszczały, a ja zatrzymałem się tuż przed obliczem Jego Maestrowości, wsadzając stopę w szprychy kół łóżka.
I czekam na audiencję. Wszyscy wizytanci mają skrzyżowane dłonie i przyciskają do piersi jakieś książki, zeszyty, notatki? Jakie? Po co? Ani z nich nie korzystają, niczego nie sprawdzają… Balast?
– O, a tu mamy pana Marka, zgadza się?
– Jam ci, Marek.
– Pan już po badaniach?
– Tak, nawet po zabiegu.
– To czemu nie w domu?
– Bo doktor X – podszept z boku- …
– Rozumiem, pan jest pacjentem doktora X, no to wszystko wyjaśnia. A to doktor x nie mógł panu od razu tego na twarzy załatwić?
Zbaraniałem. Co ma twarz do tego co mnie bolało na plecach? Nagle uświadomiłem sobie, że nie starłem mydła z policzka.
– A nie, to ja sam sobie załatwię
– Pan jest lekarzem?
– Nie, pacjentem
– To jak pan sobie chce to usunąć?
– A normalnie, w łazience, zazwyczaj zaczynam od prawego policzka i jadę na dół a kończę na lewym.
– Praktyka, ma się rozumieć. Państwo słyszą: metodologia i doświadczenie. I bez pomocy asystentki narzędziowej?
– Nie, z nią. Maszynkę do golenia mam w saszetce.
Wizyta – jak zahipnotyzowana – słuchała dialogu zawodowców. Jak mistrzowie ping-ponga wymienialiśmy z świątobliwością profesorem uwagi na temat zagadnień chirurgicznych.
– Coś jeszcze pan sam sobie robi?
– Tak, chińszczyznę na ostro.
– Na ostro, proszę państwa, na ostro, radzę zapamiętać, septyka, jeszcze raz septyka. Na ostro!
Wizyta zakręciła się w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara i wyszła. W sali zapanował znów miły nastrój, typowy dla gminnej sjesty.
– A jak tamte sprawy? – profesor wyrósł przede mną jakby wyskoczył spod ziemi.
– W najlepszym porządku. A u pana?
– No właśnie, panie kolego, no właśnie… Warto byłoby porozmawiać. Może wymienimy doświadczenia? Zapraszam do gabinetu, zapraszam…
Po wizycie – nowa plaga.
– Kto z panów wychodzi? Pan, pan i pan. A pan nie? Dobrze. To panowie, proszę się przebierać, spakować, można do obiadu gdzieś tu zaczekać, ale nie plątać mi się pod nogami. Musimy szybko przygotować wasze łóżka dla nowych pacjentów.
Na korytarzu stała grupka obtobołczona szlafrokami, wałówkami – jak imigranci z Chicago. Co kto miał, nawet wóz drabiniasty bez kół, zabrał.
Dwie salowe z wdziękiem pierwszych skrzypaczek w orkiestrze jak nie dopadną do mojego łóżka, niczym David Copperfield pstryknięciem, tak one klaśnięciem w dłonie zerwały poszewkę, powłóczkę, podpoduszkę i prześcieradło. Mokrą ściereczką przemyły ceratową pościel bazową, jak powiatowy fryzjer facjatę burmistrza po goleniu brzytwą. Kolejne pstryknięcie palcami i nowe poszewki same się oblekły. Teraz – młócka – kilkanaście zdecydowanych uderzeń w pościel. Huk – jak froncie pod Cedynią w 972 roku. Łomot, który pozostawia niezapomniane wrażenie.
– Pan tu, pan tu, a pan tam. A panowie byli rezydenci, w lewo zwrot i albo tu, albo tam – nawet do obiadu możecie czekać, potem na pierwsze piętro po wypisy i adieu!
Nasza strwożona grupka stanęła w kącie tak ukochanej sali 503….
Z rozrzewnienia wyrwał nas dzwonek telefonu.
– Nie, jestem, już w sali, mam łóżko, rozkładam się.
Dokładnie trzy sekundy po pierwszym – kolejny, a chwilę później następny dzwonek.
– Tak, dobrze, pod oknem, no, miękkie, tak, mam wszystko, no dobrze, tak, to jest piąte piętro, ok, ale babcię zostawcie na dole, w holu, tam jest ciepło.
Chłopy zaczęły się wypakowywać, rozłożyli i powyciągali ładowarki, kabelki, zasilacze, słuchawki, laptopy, palmtopy, platformy, trzeci miał foremkę do pieczenia ciasta a ten ostatni montował drukarkę ze skanerem i laminator.
Z kartonów i walizek powyjmowali słoiki, zgrzewki, herbatę maczankę, elektryczną krajalnicę do chleba, ekspres do kawy i deskę z młotkiem do schabowych. Pod łóżko wsunęli grille turystyczne.
Z tyłu, za nami odezwał się dzwonek windy. Z jej wnętrza wysypał się orszak z Panią Mamą na czele. Jejmościna słusznych i godnych gabarytów. Żaden chiński balon szpiegowski jej do stratosfery nie uniesie. A za nią pierworodny, dwie bliźniaczki, kuzyn ze szwagierką, listonosz z awizem i jakiś nikomu nieznany człowiek z ulicy.
– Szli tak szybko, że mnie przeciąg pociągnął. Co będę tak sam się pałętał. Tu widzę, jakaś grubsza sprawa. Może się nadam?
Dama Matrona stanęła na progu sali.
– A tu jesteś! – pacjent cmoknął ją w policzek, potem pochylił głowę, przyklęknął i odcisnął wargi na dłoni wielkiej i pulchnej jak lavas, z pierwszymi zmianami wątrobowymi. Potem wszyscy inni cmokali jego, Nowego Pacjenta.
– Takie ci łóżko dali? Lepszego nie mieli? A pościel krochmalona? Nie? To co to za pościel? Koszula przezroczysta, jakby z papieru? A, i majtki też masz? A co zrobiłeś ze swoimi? Dlaczego je zdjąłeś? Które dziś założyłeś? Rano ci wszystko uszykowałam. No, i to jest twoja szafla? To co się tutaj zmieści? Głodem chcą was wziąć? A ci tutaj, tam? Co to za jedni? Porządni ludzie? Chreścijanie?
Dzwonek windy, jak tusz orkiestry na zamkowym balu, oznajmił nadejście kolejnej delegacji. Przewodziła im Dama Eteryczna i prawie bezpowietrzna. Dłonie uniesione na wysokość piersi, które chyba zostawiła w domu, zgięte w nadgarstkach, ale jakby trzykrotnie. Za nią wianuszek Widemek – dłuuugie usta zwinięte w ciup, noski spiczaste i ostre jak szpilki, każdy w za dużym ubranku a z twarzy jakby ta sama osoba w kilku wariantach wielkości sylwetki wytłoczona. Pacjent drugi wybiegł na powitanie.
– Tutaj, kochanie, tutaj jestem. Zobacz jakie ładne mam łóżeczko i szafkę do tego, A i taborecik, i nocny stoliczek. Jak nacisnę na czerwony guzik to pielęgniarka szybko przy…
Dama nagle uniosła wzrok i spojrzała na swojego rycerza.
– Ty mnie już nie kochasz, masz kogoś innego, ona jest pielęgniarką? Mów, dobij mnie i te biedne dzieci…
– Nie, nie, to nie tak jak myślisz. Nie naciskam żadnego guziczka, nikt nie przybiega, nie ma żadnej pielęgniarki, tu w ogóle nikogo nie ma, no przecież widzisz. Ja? Przecież ja też jestem tylko iluzją…
Trzeci dzwonek – z windy nikt nie wychodzi. Gdy drzwi już się miały zamykać – z wnętrza windy coś wyleciało, zaczęło się turlać w nasza stronę, dał się słyszeć narastający sssssyk… I jak nie pie…
Pół szpitala padło na ziemię. Operowani zeskoczyli ze stołów i schowali się za elektrokardiografy, chirurdzy unieśli ręce do góry i po kolei rzucali skalpele na podłogę.
Z windy wybiegło dwóje zamaskowanych ozdobników. Przywarli do ściany. Jeden zrobił z palców procę, pokazał na oczy, obrócił dłoń o sto osiemdziesiąt stopni i widełki wysunął w stronę wnętrza windy. Dźwięk krótkofalówki przeciął ciszę po detonacji.
– U mnie czysto.
– Ja też wszystko po śniadaniu wstawiłem do zlewu.
Z windy wolno wyjechał BWW – Bojowy Wóz Wizytujący. W nim, z noktowizorami i maską gazową na twarzy – dość nieumundurowana blond piękność.
– Co, mój ty dezerterze, myślałeś, że cię nie znajdę?
Tu staliśmy się świadkami najbardziej zmilitaryzowanego pocałunku, jakiego nie znają nawet komandosi z NATO.
– Teren sprawdzony, snajperzy na dachach, w piwnicy podminowaliśmy dwa kotły, nie wiem co w nich jest, ale jakby co, mój ty książę, bałaganu narobią wiele.
Rozpoczęło się miłe, rodzinne spotkanie przy łożach trójki nowych pacjentów…
Każda z ekip obsiadła swoich liderów, ich skarby największe.
– Tu masz ogórki kiszone, a w tamtym słoiku – świeżynka od dzidka, przetopiona po ostatnim świniobiciu, to sobie skwareczki na chlebek ułożysz. A tu – masz ciasto drożdżowe ze śliwkami. Wyjmij zęby, żeby się o pestki nie porysowały. Zjesz spokojnie, cicho! – nic nie mów, lubisz taki placek! Już ci to mówiłam i proszę nie wracajmy do tego tematu! Tu – tort orzechowy w proszku, termin ważności minął, więc możesz sobie paluszka maczać i wiesz… Co ci będę mówiła, ty zbereźniku… Tylko się nie dziel z tymi darmozjadami. Przed snem, ale po paciorku, nie więcej jak 50 g. Masz odliczone na tydzień. Tu masz ciepłe skarpety, fufajkę, chipsy miętowe, jogurt z mleka oślicy i kabanosy z kangurów. Będzie skakał, mój ty… (cmoooooook) puszku-okruszku. A pamiętasz, jak ci to śpiewałam? I co wtedy robiłeś? Chuliganiku mały?
Szefowa korytarza chirurgii stanęła na środku sali.
– A wy co tu jeszcze robicie? Acha, czekacie na wypis. To czkajcie, żebym nie musiała was po całym szpitalu szukać. Nowi pacjenci – na mierzenie i ważenie, do zabiegowego pokoju marsz.
Chłopy wyszły – klany zostały.
– Proszę, ależ proszę, nie, nie dziękuję proszę… – matrony zaintonowały kanon na trzy głosy.
W sali były tylko trzy taborety. Ten trzeci kiedyś nim był… Dziś to tylko siedzisko dla prestidigitatora.
– Pani starsza, więc niech siądzie.
– Ja pani w metrykę nie zaglądam.
– Żeby to zrobić trzeba byłoby umieć czytać.
Na czole jednej z Matron pojawiła się czerwona kropka, trzy stanowiska snajperskie zostały zdemaskowane. Argument siły przeważył siłę argumentów.
Z mierzenia wrócili z kierowniczką piętra trzej muszkieterowie.
– I tak jak mówiłam, w kolejności będziecie kładli się na stół operacyjny.
Ten pierwszy miał numer trzeci.
– No, kochanie, to miłe, że cię docenili i pierwszy pójdziesz pod nóż. W końcu ty rzeczywiście masz coś do wycięcia!
– A co to jest to coś? – odezwała się niesłyszalnym głosem Matrona numer dwa. – Mój mąż to przynajmniej ma poważną chorobę, więc to on powinien jako pierwszy dostać się na operację.
Pojazd BWW przypomniał o sobie lekkim klaksonem.
– Z tyłu, w tej torbie mam pół mojego skarbeczka. Sam sobie sepuku zrobił i wszystko posprzątał. Zwinęłam te jego kiszeczki w motek i będą mu te serpentynki na nowo w brzuszku układać. Wiec lepiej, żeby on pierwszy trafił na stół, bo do takiej roboty trzeba mieć umysł wypoczęty.
Panie już nie słuchały siebie nawzajem, tylko licytowały się na choroby mężów.
– A mojemu to już to i tamto wycięli.
– Mojemu to nawet dwa razy amputowano i a tak mu odrastało.
– Mój mąż to ma wymienione połowę z trzech czwartych jednej trzeciej, która po nim została.
Sekretarka medyczna przywiozła wypisy. Dostaliśmy po karteczce i bezszelestnie wymknęliśmy się z naszego piętra, gdzie spędziliśmy niemal cały tydzień, o głodzie i bez picia, otoczeni troską lekarzy, którzy wpadali na wizytę, nic nie wiedząc o naszych dolegliwościach, uśmiechali się i ciągle życzyli na zdrowia. Ciekawa koncepcja terapeutyczna.
– Czyli wszystko wiadomo, dobrze, tak więc nic więcej, wszystko zgodnie z planem, najważniejsze, że się panowie dobrze czujecie. Dobro pacjenta naszym najwyższym priorytetem.
Mroźne powietrze uderzyło nas w twarze, ale nie zabiło instynktu samozachowawczego. Ten z łóżka po lewej – wpadł między krzaki i zaczął jeść dobrze zmrożoną trawę, ten drugi – pobiegł za budynek, ale nie wiem po co? Ja wychodziłem jako trzeci. Akurat podjechało jakieś białe autko, drzwi się otworzyły, wysiadł z pojazdu jakiś wiekowopodobny do mnie jegomość i machał ręką swojej kierowczyni. Ta z uśmiechem odwzajemniła ten gest. W chwili gdy on odwrócił się, żeby wejść w drzwi Izby Przyjęć – ja wskoczyłem do tego autka.
– Uciekajmy, szybciej, nie mamy chwili do starceniaaaa…
Zamknięty szlaban złamał się jak zapałka, kierowczyni podciągnęła spódniczkę, aby lepiej manewrować pedałami. Ten od gazu dusiła bezlitośnie a w lusterku wstecznym widziałem, że z rury wydechowej pryska na ulicę cały olej ze skrzyni biegów – auto od razu weszło na prędkość dwa mach…
– No, już dobrze, malutki, o, jaki nieogolony, dziki? Co oni ci tam robili? Wiem – leczyli…
Wolno podnosiłem się z podłogi auta. Ona pędziła coraz szybciej. Od tego pędu jej spódniczka podciągała się sama coraz wyżej.
– Niebezpieczeństwo już minęło… Usiądź ładnie, daj mi rączkę i zaufaj. Posłuchaj uważnie. Pojedziemy do mnie. Zrobimy sobie rehabilitację. Ja się tobą zajmę tak, że żaden szpital już cię w życiu na żadne leczenie nie przyjmie… Ja cię ozdrowię ostatecznie!
Ciąg dalszy Raportu ze Szpitalnej Odysei 2023 – soooooooonnnnn… w 3202!
Add Comment