Od dłuższej chwili wydawało mi się, że ktoś wszedł do Korytarza, ale tak dalece niepostrzeżenie, że gdyby nie pewien niepokój Skuliska, być może sam uznałbym to przeczucie za chwilowe roztargnienie.
– Hm…
A jednak, nie myliłem się. Postanowiłem odczekać chwilę. No, niech się odważy. To pewnie duży chłopiec, w dodatku szczepiony. Gdyby mógł, zasygnalizowałby swoją obecność w sposób bardziej wyrazisty.
– Można…?
Uśmiechnąłem się. Zaprosiłem dalej, śmiało, proszę się nie krępować… Podszedł. Ręce dość nerwowo wkładał w kieszenie, których miał, no… nie zliczyłem, ale więcej niż kangurzyca. Z każdej wyjmował pudełko, otwierał, zaglądał, zamykał, sięgał po następne i znów w przestrzeni Korytarza słychać było głośne trzaśnięcie wieczka typowego dla futerałów na okulary. Jak prestidigitator zdejmował jedne, zakładał drugie… Przy kolejnych coraz bardziej się denerwował. Doliczyłem się dwunastu zmian. W pewnej chwili dłonie ułożył na środku głowy i energicznym ruchem obrócił ją tak, że przekręcił ją o całe 180 stopni! Niedowierzałem, skręcił sobie kark w mojej przytomności! Okazało się jednak, że przekręcił jedynie perukę połączoną z czapką dżokejką właśnie o pełne 180 stopni. Siedział zatem przede mną człowiek w pozycji tyłem do przodu, spokojny, wyluzowany, gęsty blerez (a może: pleres?) jak lina ratunkowa oddzielił go teraz od świata widzialnego. Innymi słowy, mężczyzna miał cały ten tak irytujący go świat dokładnie tam, gdzie się domyślałem. Znam to uczucie… To tak, jak wtedy, gdy zbijesz chińską wazę z okresu dynastii Ming (1,5 tys. lat przed naszą erą) i te tysiąc kawałków próbujesz połączyć znów w cudnej urody naczynie, jakim było przed rozbiciem.
– Bo ja… wie pan, w takiej wyjątkowo, ale to bardzo delikatnej sprawie. Niestety, głównie też bolesnej…
Obie dłonie uformowałem w kształt dwóch zderzaków wagonu kolejowego i wysunąłem przed siebie. Głowę lekko opuściłem: mam czas, śmiało, proszę mówić wszystko co tylko pan zechce.
– Otóż rzecz dotyczy pewnej damy…
Kiwnąłem głową, unosząc cztery palce w stronę ust – znak potwierdzający pełną dyskrecjonalność.
– Mojej żony, mówiąc wprost, ale bardzo proszę, bardzo proszę, sprawa nadzwyczaj delikatna i zdecydowanie nietypowa…
Usiadł po tym, jak po słowie: żona zerwał się na równe nogi stając w pozycji dalece odbiegającej od rutynowo przyjmowanej przez wojaka Szwejka. Widziałem, jak spływa z niego ten stres, tak typowy dla mężczyzn o bardzo wysokim poczuciu odpowiedzialności. I to w każdej sprawie. Tu byliśmy sobie niemal braćmi.
– Mam otóż podejrzenie, że w mojej żonie jest inna żona…
Zaciął się. Odrzucił głowę w lewą stronę z takim impetem, że usłyszałem, jak odblokowały mu się dwa kręgi szyjne. Te, dokładnie te, które ciągnęły prawą łydkę, gdy zaczynał golić zarost na lewym policzku. Cóż za to była za udręka. I to od jak dawna? Na szczęście – dziś – blokada puściła. Niech więc pęknie i ta największa z blokad, z którą tu przyszedł.
– Tak, mam podejrzenie, że w mojej żonie nie ma mojej żony.
Cóż… W życiu każdego mężczyzny zdarzają się trudne chwile. Dotychczas miałem przekonanie, że najtrudniejszy jest ten moment, gdy kowadło kowalskie spadnie ci na prawą stopę. Ale problem tego petenta – rzeczywiście, nie ma odpowiednika i równoważnika w naszych Korytarzowych annałach.
– Nie, nie idzie o to, że ona zmienia nazwisko, czy – uchowaj! – płeć. Nie. Ona nie ma też nikogo, jak się to mówi – na boku. Mówiąc oględnie – jej się niekiedy wydaje, że dziś ja jestem kimś jednym, a jutro już innym jakimś. Ale zawsze jej mężem. I do obu nas tych samych stosuje skrajnie odmienny tryb – nazwijmy to – relacji małżeńskiej. Niestety, właśnie w tym tygodniu pojawił się trzeci… Trzeci ja. Obawiam się, że może dojść do skrajnej sytuacji, że na każdy dzień tygodnia będzie miała innego partnera. A na niedzielny obiad pojawi się cała szóstka. To co? Ja się mam rozerwać? Ile ról mam odgrywać? Dziś Hamlet, jutro Peer Gynt, pojutrze murzynek Bambo, a potem już górki… Jakiś czas temu wspomniała, że gdyby tego Adolfa w swoje ręce dostała… No, tak powiedziała. No niech pan na mnie spojrzy. I co? Adolf… Ja i Adolf…? No tak, ale pan rączek mojej żony jeszcze nie widział… Mam nadziej, że wszystko jest dla pana jasne i klarowne?
Ku przypomnieniu: więź wiąże się z wiązaniem, więzieniem, więźbą i wiedźmą, by wymienić najpopularniejsze skojarzenia.
– To może być oczywiście perfidna gra, kamuflaż, ukryty podstęp. Albo – może nawet jakieś zlecenie? Pan pozwoli, jestem emerytowanym pracownikiem resortu. Na bramce stałem, pilotem szlaban podnosiłem.
Tak, rzeczywiście. Przyjrzałem się wyrazowi jego twarzy, który po słowie: resort zmienił się nie do poznania. Ta twarz dotychczas łagodna jak ostatni pączek w tłusty czwartek nagle się wydłużyła, stała się pociągła, oczy przymrużone, czoło podniesione z wyraźnym stygmatyzmem zwróconym w prawy dolny róg. I ta dolna szczeka. Zakres jej wychylenia w bok sugeruje, że zawieszenie żuchwy jest elastyczne. Z drobnego, zgarbionego Potulińskiego, mój gość stał się odrażającym Brutalskim, Ignacym, bynajmniej nie od Loyoli.
– Muszę mieć urzędowe potwierdzenie, z pieczęciami i podpisami, że moja żona jest jednomężatką choć występować może w wariancie polibigamicznym, nawet siedmiorodnym.
Uff… Czyli tak… Ten człowiek domagał się dowodu wierności jego żony wobec niego, jej męża, jako podmiotu psychicznego, ale ten mąż przyzwalałby jednocześnie i sankcjonował, że żona może korzystać z pełnej rozwiązłości emocjonalnej wobec siedmiu wariantów fizycznych tego psychola, to znaczy, pardon tego jej męża… Notowałem pospiesznie i z rosnącym zaciekawieniem.
Hm… przypomniała mi się historia mojego znajomego. O! Co to był za przepyszny wybryk natury! Gdy siedział na plaży, nikt go nie był w stanie odróżnić go od bilionów ziarenek piasku. Gdy stawał na tle skały – upodobniał się do niej w proporcji jeden do jeden. Facet – zero. A miał takie branie, jak żaden z nas. Kiedyś opowiedział mi taką historię.
– Pan zna tę bajkę o Calineczce? To dobrze… Może się przydać. Otóż – padał deszcz, wielkie kałuże, grupa osób, ale tylko ja w sandałkach, rozdygotany i przerażony. Ona zauważyła, że woda podchodzi już pod krawężnik. Chwyciła mnie jedną ręka, wsunęła jak zwinięty dywan pod drugą i przeniosła przez zalaną jezdnię. Pod tamtej stronie chwyciła mnie za poły marynarki i strzepnęła z wody, jakbym był poszewką po praniu zasadniczym a przed powieszeniem na sznurze…
Nie wierzyłem własnym uszom. Podkreśliłem w raporcie te wyrazy: strzepnęła, powiesiła, na sznurze.
– W końcu uchwyciła za moje dwa końce i wyżymała prawoskrętnie tak, że podbródek wykonał sześć razy obrót o 360 stopni w jedną i tyle samo w druga stronę. Byłem zatem już suchy…
Mimowolnie, aby obniżyć napięcie dramaturgiczne tej relacji, chciałem podjąć rozważania na ulubione przeze mnie kwestie językowe, w rodzaju różnic i podobieństw konotacyjnych ciągu: wyżymania, wyżęcia, rżnięcia, ale dałem spokój, jako że i on nie wyglądał na człowieka w nastroju do dyskusji. Z drugiej strony, tak wyżętego wyżymaniem człowieka jeszcze nie widziałem.
– W domu, do którego mnie przyniosła, ułożyła na desce do prasowania i zaczęła intensywnie dosuszać. Saunę lubię, owszem, ale raczej taką, w której ja wilgoć z siebie wydaję, a nie taką, w której wrzątek się we mnie wpycha. A że koszulę miałem na sobie białą, i krawacik-śledzik, to kołnierzyk posmarowała rzadkim krochmalem i przypaliła żelazkiem. Tak eleganckiej obroży jeszcze nigdy nie miałem.
Niewiarygodne… Słuchałem z przerażeniem w oczach. To bestia jakaś? Szukałem w pamięci wszystkie znane mi heroiny, ale na ślad podobnej do tej wybawicielki mojego petenta nigdzie nie trafiłem.
– Kiedy już jako tako wyglądałem, postawiła mnie na podłogę. Wtedy ze skarpetek wyciekła woda. A ponieważ nie do końca mnie z rąk wypuściła, podcięła mi nogi, powaliła, tę wilgoć z podłogi mną wytarła. Po czym posadziła mnie przy stole, obie ręce na blat położyła. Ta prawa, to ona mi się zawsze jakoś tak lekko zsuwa. Od dawna tak mam, ale nikomu dotychczas to nie przeszkadzało. Zauważyła, bestia jedna… Chwyciła słoik z ogórkami małosolnymi i dłoń tym słoikiem do stołu docisnęła. Już chciałem pisnąć z bólu, ale tak spojrzała, że pisk zwiał na mój drugi koniec i w drżenie się zamienił…
Nie mogłem uwierzyć w to co słyszę. Są takie kobiety? Troska o ich wybranków potrafi być tak wyrafinowana? Wręcz totalna?
– My wtedy jeszcze nie byliśmy małżeństwem. Znaliśmy się może 45, może 50 minut. Wiem, bo ona wtedy właśnie spojrzała na zegarek. Postawiła przede mną talerz, w wolną dłoń wcisnęła plastikowy widelec, z jednym zębęm jakby trochę w druga stronę. Z parującego garnka wyłowiła trzydzieści pierogów ruskich z kapustą, makiem i rybą wędzoną. Policzki uniosła wysoko, co miało symulować uśmiech. Nawet nie próbowałem o cokolwiek pytać. Byłem świadomy mojej sytuacji. Resztką mieszczańskich przyzwyczajeń i odruchów rozglądałem się za nożem. Ona ledwie zauważanym ruchem głowy powiedział, że e, e… nie. Każdy pierożek miał średnicę pokrywy studzienki kanalizacyjnej nad kolektorem deszczówki spływającej ze skrzyżowania.
Twarz drobniutka, wargi ledwie zarysowane… To ja. Jak miałbym taki pierożek wziąć na jeden ząb?
Walczyły we mnie w tej chwili dwie namiętności: wielkość pierożków oraz aromat, jaki wypełnił całą jadalnię. Oto miara człowieczeństwa… Zaświtała mi ze wstydem myśl w głowie, wobec której powstrzymałem żądze, wróciłem do współczucia…. Ale że pierożka zjadłbym, klnę się, tak, miałem taką ochotę.
– Człowiek w sytuacji ekstremalnej mógłby nawet fruwać. Siła życia wobec wizji zagłady, tak widocznej w oczach ciągle jeszcze przyszłej mojej żony wyzwalała nieznane rezerwy możliwości. Przy dwudziestym ósmym – włożyła mi butelkę piwa w dłoń uwolnioną od słoika z ogórkami. Dobrotliwie pokiwała głową a paluszkiem wykonała ruch kamertonu: ani razu, ani łyka, ani teraz, ani później…. Pan wie, ona dała mi to piwo tylko do potrzymania, bo musiała sobie podwiązki poprawić.
Dwudziesty ósmy pieróg w buzi, piwo dla żony w ręce i podwiązki – jak zauważył – z dobrze zachowanym bieżnikiem, chyba tej znanej firmy oponiarskiej MP…
– Piwo wypiła jednym haustem. Na policzkach zagościł róż, a oczy się przymgliły. Wybiła moja godzina ostatnia… Tak myślałem. Byłem przekonany. Chciałem uciekać, ale rękę znów miałem przyciśniętą do blatu słoikiem z ogórkami. Poza tym – na talerzu zostały jeszcze dwa pierogi. Nie wiedziałem, czy bać się bardziej tego co może nastapić czy może jednak dojeść szybko te dwa pierożki? W wyobraźni już słyszałem ryk jej silnika, nawet – jak mi się wydawało – dobiegł mych uszu pisk opon podwiązkowych. A wzrok miała już taki, jak księżyc w dzień jasny. Bez żadnych skrupułów, chwyciła mnie za kołnierz marynarki, przeniosła do sypialni i rzuciła na łóżko tak nieudanie, że głowa zaklinowała mi się między żelazną, skrzypiącą niemiłosiernie ramą a plecami łóżka. Głos uwiązł mi w krtani. Pora się żegnać… Nie byłem w stanie ani krzyczeć, ani płakać. Czekałem na najgorsze. Nagle usłyszałem, że się oddala, ale po chwili odgłos kroków zaczął znów narastać. Chwyciła mnie za nogi i jak oporny korek z butelki, szarpnęła i wyrwała mnie z hukiem z tego łóżkowego zakleszczenia.
Posadziła mnie sobie na udo i zanuciła melodię z westernu Rio Bravo. Nagle coś jakby zapiało… O, myślę, Apacze atakują? Wtedy ona wtuliła mnie tak mocno w siebie, że nos sięgnął dnia wielkiego kanionu oddzielającego całe kontynenty, dla mnie dotychczas terra incognita.
Skulisko nie wytrzymało. Skoczyło na moje kolana ze wzrokiem jak dwie fajerki z babcinego pieca węglowego. Szlochając, natychmiast zsunęło się i uciekło w najciemniejszy kąt korytarza. Krzyknęło: zajęte! Czyliż ja nie miałem już dokąd uciec? Poza tym nie mogłem przecież zostawić człowieka w takim stanie! Chciałem go objąć, uściskać, połączyć w zrozumieniu, ale jakoś tak niezdarnie to zrobiłem, że zrzuciłem na podłogę jego okulary… Podniosłem je i stwierdziłem, że, że to wszystko przez te okulary!
Oczywiście… Kiedy tu przyszedł, zanotowałem: nerwowo zmieniał jedne okulary na drugie. Tak ci się one na jego nosie splątały, że z soczewek powstał stos, przy czym różnice dioptrii wszystkich szkieł, przypadkowo ustawianych naprzemiennie na siebie utworzyły nową, karykaturalno-nieprawdziwą optykę widzenia świata. W lewym oku miał najpierw „+3”, potem „-1,5”, cylindryczne „+1” w kolejnych i astygmatyzm „0,5”. W prawym stosie była kombinacja dowolnie odmienna. Tyle, że z antyrefleksem. Każdorazowe przełożenie kolejności okularów zakładanych na okulary wywoływało skrajnie fantomowe obrazy świata.
– Czyli… Czyli widziałem to, czego nie widziałem? A nie wiedziałem tego, co było??
Pokiwałem głową na znak potwierdzenia domysłów petenta.
– Czyli nie potrzebuję zaświadczenia, że w mojej żonie nie ma innej żony?
Pokiwałem głową, zamykając powieki jak ksiądz kanonik od Siedmiu Boleści, który dyskretnym ruchem żuchwy przesunął zestresowaną tą historią dolną szczękę na jej właściwe miejsce.
—————————————
Na tym raport zakończono uzupełniając go o zalecenie: zanim spojrzysz na żonę, sprawdź jakie okulary masz na nosie.
—————————————
Przesłanie zakwalifikowano do pilnego kolportażu zobowiązując wszystkich czytelników do NATYCHMIASTOWEGO udostępnienia na swoim profilu powyższego dokumentu, w imię miłości i harmonii małżeńskiej, której tylko źle dobrane dioptrie zaszkodzić mogą.
Inny wariant zakończenia tej historii – (do wyboru dla PT Czytelniczek, z którymi w pełni się solidaryzuję w opinii na temat tych brutali, którym powierzacie swoje kibi i bicie, a przede wszystkim serca i szczypalności)
– Ooooo! Tutaj jesteś? Jak mogłeś, ty potworze wstrętny. Zostawiłeś mnie biedną, samą u tego jubilera i odszedłeś bez słowa, a ja, taka zagubiona w tym okropnym świecie, bezbronna i słaba, Oooo, ja nieszczęsna. A tak cię zaklinałam, prosiłam – nie spuszczaj mnie z oka, bo chwila bez ciebie jest dla mnie torturą… Dlaczego mi to robisz? Czy nie jestem już twoją Calineczką? Oczywiście, ty mnie już nie kochasz…. Prach, trach… (pozostałe efekty dźwiękowe, zależnie od upodobania PT Czytelniczek).
Add Comment