– Oj, powiem panu, urobiony jestem dotąd…
Wychyliłem się zza biurka i mimo, że wzrok mam jeszcze nie najgorszy, nie dostrzegłem dokąd… Musi być rzeczywiście daleko…
– Ducha wyzionę! Nie dam rady. Pan też proszę, niech o nic mnie nie prosi. Nie takim odmawiałem. No, nie da się.
Hm… Ale o co ja miałbym tego jegomościa prosić? Czy coś we mnie jest takiego, że on od razu mówi do mnie: nie?
– Kochany, nie mogę… – spojrzał mi w oczy tak głęboko, że jakimś nadludzkim wysiłkiem przesunąłem trochę śledzionę, żeby wątrobę lekko osłonić. Nie jest źle, ale te wszystkie lata… Jakieś tam ślady pewnie są.
– Kalendarz mam do końca kwietnia zapełniony. Niczego już nie wcisnę, mowy nie ma. Taki fach, a patrz pan, młodzież się nie garnie. Mamutem jestem… Taka piosenka chyba kiedyś była, co? Mamutem jestem, ho, ho. Sam pan widzi – no, jestem taki urobiony. Jeszcze ciarki na skórze się nie wygładziły po poprzedniej misji, a następne czekają. Wszędzie mnie chcą!
Rękę wsunął w papierową torebkę, coś z niej wyjął i włożył do buzi. Zachrupnęło, zamlaśnęło i się… uhm… połknęło.
Płaszcz do pół łydki, kapelusz typu panama, szal jedwabny, biały, idealny na wieczór w operze lub teatrze… Ale kiedy usiadł sobie już tak swobodnie, tak wygodnie, zobaczyłem, że pod spodem ma na sobie… dres. Klasyczny, typowy, domowy, sfilcowany i powyciągany… Nie żebym, pardon, komuś pod spódnicę zaglądał, co w gruncie rzeczy jest normalną czynnością poznawczą, ale wyraźnie widzę – spod lewej nogawki tych dresów wychodzą mu dżinsy! Gdy rozpiął… ten, no… zamek od bluzy – oczarowała mnie piękna kamizelka, koszula błękitna, taka prezydencka, krawat w ceglaste paski, on sam – granatowy. Tylko w sklepach sprzedających galanterię dla gości królowej angielskiej takie właśnie krawaty mają… Nie gniotą się, nie zaciskają pętli, co zresztą mój pan petent właśnie zademonstrował, zdejmując krawat i rozpinając koszulę. A tu? Cóż za niespodzianka – cudne polo, zawsze takie chciałem mieć, idealne na pokład jachtu lub do gry w tenisa…mężczyzna uniwersalny, gotowy na każdą okoliczność.
– Przygląda mi się pan? – wolno obracał głowę w moją stronę ze wzrokiem lekko przypowietrzonym, jak komodo z Wyspy Wielkanocnej. A ja nawet nie mrugnąłem powieką. Wiedziałem, to była wyraźna zaczepka… Patrzyłem wzrokiem służbowym, regulaminowo, niczego nie sugerując i nie penetrując. Patrzyłem po prostu profesjonalnie.
– Muszę złożyć rezygnację z prowadzenia mojej działalności. Sęk w tym, że ja jej nie założyłem. Ale działałem sumiennie. Solidnie, nigdy nikogo nie zawiodłem, lewego grosza nie wziąłem, ale… muszę kończyć.
Znałem pewnego dżentelmena, który też musiał kończyć. Ciągle powtarzał: ostatni raz. I rzucał jajko do góry próbując na leżąco złapać je ustami, nie rozbijając skorupki. Ileż on technik i sposobów wymyślił i testował. Mieszkał w egzotycznym kraju, obok swojego pięknego domu pobudował następny, dla żony, w środku tego uroczego miejsca stał ich dom wspólny, a nieopodal trwała budowa domu dla gości. Miałem ten honor trzy razy tam rezydować. Obserwowałem więc wielką wolę walki mojego kolegi raz to zza zasłonki, ale zazwyczaj bezpośrednio, podając mu ręcznik lub własnoręcznie zbierając białko rozbitego jajka z dobrze już posiwiałych skroni. Kiedy w oknie swojego domu stawała żona mojego kolegi, on wyjmował z kieszonki piękne etui. W nim znajdował się mały pilocik z pięcioma guzikami. Kolega naciskał jeden z nich a wtedy zaczynała pracę niewielka, lśniąca w słońcu, oryginalna i jedna z pięciu konstrukcja mini szybu naftowego. Skojarzona z nim aplikacja telefoniczna pokazywała obecne ceny baryłki, oferty kontrahentów a na dole ekranu nieustannie migały zmieniające się cyferki salda bankowego. Po chwili żona znikała, a spokój ekonomiczny jak poranna mgła kakaowa znów otulał to miejsce a mój kolega wracał do karkołomnie trudnej sztuki złapania jajka w zęby, bez uszkodzenia skorupki. Tu muszę dodać, że upadek jajka odbywał się z wysokości dziesięciu metrów, to przy 9,8 m/s2 przyciągania, daje na twarzy… No, to było widać, słychać i czuć… co dawało.
Kury nie nadążały ze znoszeniem jaj. Podjęły inicjatywę oddolną. Założyły Mięzyhodowany Komitet, w skład którego weszły także strusie. I to one, a raczej ich jaja miały przerwać ten feudalny proceder mojego kolegi. Udało się? Nie! Nawet sprowadzone pod policyjną eskortą prehistoryczne, skamieniałe jajo dinozaura nie odwiodło mojego kolegi od drogi do zwycięstwa w tej jajcarskiej konkurencji.
Z raportu księgowo-magazynowego wynikało, że z tych jaj, które rozbił na swojej głowie można byłoby kilkadziesiąt basenów olimpijskich napełnić lub utworzyć sztuczne Morze Jajowe.
Nabrałem do niego wielkiego szacunku. Proszę mi wierzyć, to rzadki przykład człowieka solidnego, słownego, pilnego i odpowiedzialnego. To obywatel niezłomny, wierny syn wielkiej idei. Takich nam trzeba. Taki nigdy P/państwa nie zawiedzie. Dał słowo – dotrzyma.
Petent wyraźnie ochłonął. Siedział w pozie Stańczyka, ale w wariancie: i o co chodzi, i o co chodzi? Spojrzał na mnie chyba jednak nieco zmęczonym wzrokiem.
– Jak się to zaczęło? Trawiony splinem, wyszedłem na spacer. Akurat na sąsiednim skwerze urządzono Park Botaniczny. Jakiś rewizjonista, w nocy zmienił tabliczkę i od rana tego dnia mieliśmy Park Polityczny. Zbiegło się mnóstwo ludzi. W kilku punktach pojawili się mówcy, ludzie skandowali, wiwatowali, kłócili się i naprzemiennie – padali sobie w ramiona. Zdarzały się też mocniejsze wymiany serdeczności. Na stałe urządzono w tym parku dyżur pogotowia, policji, straży pożarnej i kynologicznej (wścieklizna), a także urządzono dekanaty wszystkich wyznań religijnych oraz regionalny oddział Związku Filatelistów Polskich, zbieraczy znaczków lizanych… Lista rosła z każdą sekundą. Wszyscy chcieli być w centrum. Głosić swoje racje, formułować postulaty. I tylko lidera im było brak. Podeszła do mnie mała dziewczynka. W jednej rączce balonik, w drugiej lody kręcone. Wymieniliśmy uśmiechy, ona zapytała: co robis? Stoję, odpowiedziałem. Patrzę i słucham, tu się dzieją ważne rzeczy. Dziewczynka: a ty tez jestes wazny? No, cedząc przez zęby odpowiedź potwierdziłem, że tak. Nadbiegła mama dziewczynki, zdenerwowany ojciec, rodzeństwo, sąsiadka z kuzynką, jej szwagier i dwóch kumpli z pracy sąsiada tamtej blondynki, która bała się ruszyć z miejsca, bo miała buty na obcasach wysokości półpiętra. Wszyscy szczęśliwi wiwatowali, że oto znalazła się zguba. Ten pan ją znalazł, zaopiekował się, ocalił! Dziewczynka tym swoim dyszkancikiem przebiła się przez rwetes tłumu stwierdzając: a ten pan jest wazny.
Tłum się rozstąpił, zapanowała cisza, a fala informacyjna, jak ta po wybuchu bomby atomowej, w kilka sekund przeniknęła nie tylko parkowy tłum, ale całe miasto, kraj i ciemną stronę księżyca.
– Pomyślałem – dobra. Jestem. Na polityce się nie znam. Ale czy to święci polityczne garnki lepią? Stanąłem na środku klombu. I czekam. Dostrzegła mnie pewna obywatelka o nazwisku, jak się później okazało – kończącym się na – ówna. Ja zrozumiałem: Równa. W porządku, myślę sobie. Dobry znak. Ludzie rzucili się na mnie, każdy coś mówił, podania wręczali, wnioski, petycje prośby i groźby. Pani Równa została natychmiast moją asystentką. Jak przystało na Równą, wszystkie dokumenty równo przyjmowała, równo układała, równo dzieliła i równo do kosza uporządkowane stosy wrzucała. Za dużo, kochany, zarobiona jestem, potąd, o po-tąd! Kto by to przerobił, ludzie codziennie mają nowe żądania, nikt nie wraca do starych! Po trzech tygodniach ludzie mi już samochód kupili, biuro urządzili, lodówkę zapełnili, żebym tylko pamiętał o ich sprawach, drążył, prężył, ważył i mierzył. Oczywiście, oczywiście – sypnęły się propozycje matrymonialne. Finalistki uznały, że nie ma co, skoro jestem jeden, ułożą dyżury i będziemy w związkach rotacyjnych. Pewna staruszka przyniosła mi rodowy ryngraf z wizerunkiem jej jako amazonki. Przytul mnie chłopcze, bo ty masz moc, a mi jej trzeba. Wtedy wstanę i pójdę. Przytuliłem metal. Ona wstać wstała, ale odchodzić ochoty już nie miała. Mianowała siebie szefową mojej partii. Bo zapomniałem powiedzieć, że ludzie utworzyli mi partię, wybrali władze, powołali oddziały, założyli fundusz wyborczy i zlecili produkcję plakatów: ja na prezydenta.
Nie nadążałem notować. Padały nazwiska, kwoty, postulaty i wnioski.
– Codziennie radio, telewizja, w gazecie – wyłącznie na pierwszej stronie!
Wszystko notowałem, a mój gość wyjmował z kieszeni (ile on ich tam miał?) wycinki, pendrive, twarde dyski i puchary oraz dwie buteleczki po kefirze.
– Kiedy okazało się, że nasz ruch, wyłącznie kobiecy, przekroczył granicę 10 milionów członkiń, wpadłem w lekką panikę. Wtedy to szefowie trzech największych partii, jak betlejemscy królowie, przyszli do mnie z prośbą – nie zmieć nas.
Słynny apel… Hm… Pamiętam te nagłówki gazet. Teraz mogę w pełni wyobrazić sobie, co tam się działo!
– Oddali mi wszystkie mandaty, uprawnienia, pełnomocnictwa i hasła do kont bankowych. Ten kaprawy – sugerował, że czemu by nie, ten drugi, podsiębierny – że owszem, owszem, ale ten trzeci, najważniejszy, że tylko i wyłącznie! Oto jak hierarchia, zależność, podległość i wymijalność splatają się w jedność wobec zagrożenia politycznego bytu… Tak, taka myśl przebiegła mi przez głowę. Bali się mnie. Zwalczali nawzajem, ale jednoczyli przeciwko mnie. W tym czasie 10 milionów członkiń podjęło czyn społeczny – 10 milionów nowych członeczków, aby nasz ruch nigdy się nie zastał, aby ciągle był w ruchu tu, w ruchu tam, wszędzie powszechny jednowielki ruch. Nad ideologiczną czystością intencji czuwały komisje robotniczo-sypialniane. Na wszystkich wielkoformatowych tablicach reklamowych pojawił się mój wizerunek. Każda stacja w swoim sygnale miała mój uśmiech. W radiowych jinglach wykorzystywano moje chrząknięcia, kichnięcia, parsknięcia. You now, you now…. W samo południe, zamiast hejnału z wieży Mariackiej nadawano moją czkawkę… Polska klękała, na dywanikach, głowy w stronę Krakowa zwracała, klęcząc pochylała się i czołem hołdy wiernopolityczne oddawała. Po tygodniu – czkawkowałem z Krakowa już co godzinę. Ruch na jezdniach wstrzymywano, tak jak porody i tatuaże – kraj jednoczył się ze swoim przywódcą.
Stronnictwa radykalne poszły jeszcze dalej. Na każdym skrzyżowaniu ustawiono stoiska z puszkami zawierającymi oddech przywódcy. W maleńkich saszetkach oferowane były ślady potu a najwyższą cenę uzyskiwały pocięte na mikronowej wielkości cząsteczki moich krzaczastych brwi. Czyste szaleństwo. Oto czego naród potrzebuje. Człowieka! Ten nie będzie musiał palcem w żadnej sprawie nawet kiwnąć. Naród sam odda mu się w wyzwoloną niewolę! Po latach udało się też wprowadzić skutecznie działający system sprawiedliwości społecznej. Zerwano z zasadą: wskażcie mi człowieka a ja dla niego paragraf znajdę. Teraz jest inaczej. Mam paragraf – formujcie kolumny ludzi.
Oczywiście, przestałem notować, złamał mi się ołówek, kartka przedarła, puls skoczył na poziom równy emocjom towarzyszącym wytopowi surówki w Magnitogorsku… Płonąłem, unosiłem się wraz z tymi tłumami, które falowały w jego oczach. Na największym placu z placów, każdego 4 maja organizowano wielką paradę naszej potęgi. Szły armie i bataliony, drużyny i kompanie desantowe członkiń ruchu, a każda pchała przed sobą wózek. Niech żyje życie! Niech żyją dzieci, niech żyją dzieci naszych dzieci.
Powstał ruch samopomocy sąsiedzkiej. Najtęższe umysły opracowały mini generatory akumulujące energię populacyjną. Zrezygnowaliśmy z węgla, wiatraków, ropy i agrestu… Po-pu-lac-ja, po-pu-la-cja… Cały naród populuje!
Spojrzeliśmy na siebie rozpalonymi oczyma, grzywka mi się rozwichrzyła jak mojemu petentowi brwi.
– Dlaczego agrestu? Kto powiedział, że agrestu? Co agrest ma tu do rzeczy?
Nie czas jednak na takie duperele jak agrest. Bo przecież nasza nawałnica walcowała świat!
Sąsiednie kraje się zwiedziały o naszej chuci szczęśliwej. Wszystkie autostrady się zapchały, ludzie podwieszali się pod samoloty, żeby do nas przylecieć. Z Sahary wykopano nawet tunel, którym wszyscy pigmeje, na barana, się do nas przenieśli. Laboratoria sejsmologiczne biły na alarm – ziemia zaraz się obali i stanie do góry nogami, a miliardy ludzi spragnionych szczęścia odlecą w kosmos…
ONZ, SWS, PCK, MKZ, PPS, WSS i wszystkie Żabki – zażądały oddania mi całej władzy nad światem.
Zerwałem się na równe nogi, żeby paść, klęknąć lub… lub… jest jakaś trzecia ewentualność? Taki gość, taka potęga, a ja i to Skulisko skulone… Nie godniśmy oblicza twego oglądać. Tymczasem on, na twarzy był już tak rozogniony, tak płonął, że – widziałem, widziałem to na własne oczy – on nie stał już na ziemi, on się unosił, lewitował! Co robić? Za nogi złapać, świętokradztwa się dopuścić, a może paść twarzą w obliczu jego wgórnowstąpienia?
Rękę niezdarnie wyciągnąłem, ale ona wobec majestatu tego człowieka dalej była zgięta w łokciu, a on mi odpływając dawał coraz bardziej desperackie znaki dłonią, jakby coś chciał powiedzieć. Głos uwiązł mu w gardle, pokazywał, że chce coś napisać, żądał kartki, długopisu! O! Ta kartka i ten długopis będą największym skarbem ludzkości, bo on za ich pośrednictwem coś ważnego powie. Podbiegłem, podałem, on chwycił, uniósł, napisał podał mi – jednocześnie chwytając mankiet mojego munduru.
Na kartce stało kulfonowe polecenie: walnij mnie pan w plecy! Ale z całej siły!
Jak ja to zrobiłem, jaka siła kazała mi podnieść rękę na Tego Spośród Nas – nie wiem. Ale jak mu przypierniczyłem w plecy to kaszlnął, odkrztusił i wypluł…
– Agrest? – sapał i dyszał. – To jest agrest?
Nie mogłem zaprzeczyć.
Okazało się, że petent zakrztusił się porzeczką agrestu, ta ugrzęzła mu w przełyku, zakrztusiła drogi oddechowe. On się dusił, z braku powietrza zaczął majaczyć, im dłużej trwało niedotlenienie – relacjonował mi wizje człowieka przechodzącego w odchodzenie. I tylko tunelu z jasnym światłem w tej relacji było brak, pewnie ze względu na podniesienie cen biletów kolejowych.
Chwycił mnie za poły, uniósł do góry i spojrzał w oczy.
– Zabić mnie pan chciałeś? A uratowałeś!
Padliśmy sobie w ramiona, jak równy z równym, choć ja tę jego nadrówność zapamiętam na długo.
Na tym raport zakończono, wnioskiem opatrzono – przypierniczona wielkość wraca do ludu a porzeczka agrestu będzie od teraz jego godłem. Hm… Jak to dziecko powiedziało? Że ten pan jest ważny? Hm… a ja, który go uratował…też jestem taki? Hm… zaraz, zaraz, czy ja mam tu gdzieś adres tej dziewczynki?
APEL SPECJALNY
Uprasza się PT Czytelników o kolportaż, udostępnianie, rozsyłanie tego raportu w celu odszukania dziewczynki, która powiedziała, że ten pan jest „wazny”. Osobą kontaktową – Woźny. Wiek dziewczynki – nie gra tu żadnej roli. Może być z koleżanką…
Add Comment