– Pst… Pst… Tutaj…. Halo, tu jestem…
W pierwszej chwili pomyślałem, że to może Skulisko wreszcie się odważyło i coś ode mnie chce? Ale nie, leżało rozpłaszczone i jakby jeszcze szarsze od encyklopedycznej definicji szczerości. Więc kto?
– Ja… Proszę tu podejść. Ale pst!! Żeby nikt pana nie zauważył. Nikt nie może zobaczyć nas razem. Sprawa jest wagi… cywilizacyjnej. Sza…
Mnie dwa razy powtarzać nie trzeba. Zaprawiony w konspiracji, rozumiejący powagę chwili, a w dodatku instruowany przez niecierpiący sprzeciwu kobiecy głos, padłem na podłogę. Dawno tego nie robiłem i w pierwszej chwili miałem wrażenie, że znalazłem się nieco pod podłogą, co nie jest takie znowu dziwne uwzględniając fakt działania siły ciążenia w odniesieniu do mojej masy całkowitej. Zacząłem się czołgać… W tej samej chwili z tupotem przebiegła przez moją głowę podejrzliwa myśl i od strony czoła zajrzała mi prosto w oczy… A może ten głos to zmyłka? Może, ale nie przekonam się o tym, jeśli tam nie dotrę.
Swoją droga, ta podłoga… Już wcześniej zauważyłem, że jakoś nie słyszałem nigdy wcześniej odgłosu kroków. Petenci przechodzili, niektórzy nawet biegali, ale… dość bezgłośnie. Hm…. Kwestia do zbadania. Teraz przesuwam się bezszelestnie, widzę obnażoną do łokcia rękę i… wdzięczne paluszki, jakie ruchliwe, rozdygotane, a nawet spieszne. Paluszki-racuszki, a tłusty czwartek dopiero 16 lutego… Można byłoby się ewentualnie lekko przygotować. Więc sunę dalej…
– Ależ z pana guzdrała. Nie mamy chwili do stracenia.
Usiadłem, kryjąc się za cień, ale tak, żebym widział przestrzeń Korytarza.
– Czy jest pan człowiekiem godnym zaufania?
Skąd przypuszczenie, że nie? Patrzyły na mnie takie oczy, że gotów byłbym złożyć im każdą przysięgę i obietnicę i natychmiast obie złamać, żeby tylko dać się razić tym wzrokiem z jeszcze większej bliskości.
– Czyli nie. Tak myślałam…
Uniosłem rękę do góry, a dwa moje ostatnio wybite palce, ułożone jak do salutowania przesłoniły nasze twarze.
– Proszę pana, proszę pana… Nie takie palce już przede mną się zginały, a potem – co? Dlatego sztuki walki perswazyjnej są moją najsilniejszą bronią. Dobrze. Ostrzegłam pana.
Kiwnąłem głową, a majestat mojego urzędu przysunął się jeszcze bardziej do… No właśnie, kim pani jest?
– Do czasu rozwikłania kwestii – żadnych pytań osobistych i paździerzowych.
Znów, jak mechaniczny miś kiwnąłem głową odczuwając już niejaką krępacje własnym zachowaniem. Mechaniczny miś? Skąd mi to przyszło do głowy? Biały to rozumiem, ale mechaniczny?
– Ja pytam – pan odpowiada. Krótko i na temat.
Kiwnąłem głowę (już drugi raz), zauważając, że właściwie to przy okazji tego spiskowania zaliczam poranną gimnastykę. Jeśli mi każe zrobić mostek albo stójkę – wyrobię dzienną normę.
– Czy zna pan człowieka, który urodził się z umiejętnością… pst!!! — pisania?
Poczułem się tak, jak ktoś kto właśnie połknął odbezpieczony granat i rozważa: niech trzaśnie w środku lub może lepiej go zwrócę?
– Zna pan taki przypadek? A właśnie. Gadać to każdy umie. Ludzie myślą, że gaworzenie, płacz, a nade wszystko manualizm dziecka to zachowania niekontrolowane. A to jest proszę pana kod porozumiewawczy…
Wyprostowała się i jak matros na Aurorze swój kod sygnałowy, tak ona zaczęła swoimi dłońmi niby to kręcić młynek palcami, a to zginać nadgarstki sugerując, że są to dwa jeże w sytuacji dwuznacznej, przy tym łokcie ściągnęła ku sobie tak, że byłem przekonany, że… zamieni rękę lewą z prawą… Rzeczywiście… Niemowlaki tak właśnie bawią się tłustymi rączkami. Czyli… to są agenci, one nadają swoje raporty a stetryczałe babunie te paluszki całują… O! my nieszczęśni, zdradzeni!
Uznałem, że sytuacja rokuje pozytywnie. Bo gdyby tajemnica miała dotyczyć balejażu lub kwestii: „z” czy „bez” – (tu akurat jestem zdeklarowanym zwolennikiem: „bez”) – mógłbym nie czuć się dość komfortowo.
– Ludzie rzeczywiście lepiej piszą, ale na starość. Niestety, wtedy już źle widzą, ręce im się trzęsą, gubią wątek, robią sporo błędów ortograficznych…. Za to gadane każdy z nich ma takie, że bez kija nie podchodź. Przecież pan to wszystko słyszy. Wypowiedzi najgłupsze są stylistycznie i formalnie arcydziełami jubilerów słowa. A ile w tym jadu, zaciekłości, bezkompromisowości, kpiny, lekceważenia… Potem przychodzi kaliber cięższy – pomówienia, kłamstwa, oszczerstwa, nadużycia, wulgaryzmy…. Ale… Pan raczy zauważyć – oni tego wszystkiego nie zapisują. Bo słowo zapisane – to może być dowód. A tak szermują jeszcze wykwintniej: pan mnie źle zrozumiał, wypowiedź wyjęta z kontekstu, co innego miałem na myśli, owszem, powiedziałem g…. ale nie w znaczeniu h… lub tym albo tamtym. I – masz babo placek (uwaga: w zamrażarce mam worek węgierek 2022 – jakieś propozycje, coś, coś?) – w sądzie słowo przeciw słowu. I po sprawie. My musimy słowo zamienić w wyraz. Nadrobić usterkę boską – przywrócić człowiekowi przyrodzoną umiejętność pisania, dla którego mowa będzie funkcją jedynie techniczną – pozwoli odczytać to, co napisane, a więc prawnie ważne i rodzące konsekwencje.
Czułem się tak jak piłka palantowa, której palant, ściskając ją za gardło i wymachując przed nosem swoją łysą pałą wyjaśniał, co on jej teraz zrobi. Ten palant. Piłeczce…
O co tu chodzi?
– Wskazanie winnego obecnego stanu rzeczy będzie bajecznie proste. Musimy tylko dobrze sformułować problem. Kto postulował giętkość języka? Proszę… Słucham!
No tak, „Chodzi mi o to, aby język giętki, powiedział wszystko, co pomyśli głowa…”. Nie dość, że giętki to jeszcze to wszystko!
– Słowacki, to wy? Wyjdźcie no z cienia. Do was mówię, Słowacki! Proszę. On ci jest winien.
We trójkę patrzyliśmy sobie w oczy. Każdy każdemu. Bez reszty.
Uf… Wiem, jak wygląda łoś. Pędziliśmy kiedyś na prom do Trelleborga. Blat kuchenny był po prawej stronie od kierownicy. Jasiu smarował na nim bułki smalcem ze skwarkami, które wytapiała nam jego Mama, ja przecierałem szyby bardziej pobożnymi życzeniami niż wycieraczkami, bo te nie dawały sobie rady z ulewą. Nagle, kiedy obaj mieliśmy zatopić zęby w tej smalcowej pyszności, w świetle reflektorów rozpędzonego scorpia stanął nam na środku jezdni łoś. Olbrzymie bydle. I też otworzył dziób. Tak, wiem, łoś ma coś innego, ale tu zadziałała językowa rutyna i kalka: chcesz w dziób? Bo co mogłem mu powiedzieć?
Ale Słowackiemu?
Więc zebrałem się w sobie i jak wtedy ten łoś z otwartą gębą, chwyciłem leżące na biurku corpus delicti. I palcem wskazałem pierwszy akapit: „Bo zaprawdę powiadam wam, iż wiele proroków i sprawiedliwych żądało widzieć to, co wy widzicie, ale nie widzieli, i słyszeć to, co słyszycie, ale nie słyszeli”.
Wytłuściłem tłustym palcem sformułowanie: zaprawdę powiadam wam.
– A nie mówiłam? Sprawa jest skomplikowanie prosta. Podsumujmy: są jacyś tamci, w dodatku inni. I jedni mogą, a owi nie mają tej łaski. To oni, tak pan sądzi, coś tam pomajsterkowali i ludziom dali słowo a nie wyraz? Bo ci widzieli a tamci nawet nie słyszeli, a wszyscy chcieli. Jakie to wszystko nagle zrobiło się proste! Zgadza się – ludzie słowami jak bilardowymi kulami nawalają się, mając w odwodzie jeszcze solidne kije bilardowe. Podziwiam niektóre kobiety za to, że najbardziej skomplikowane i zagmatwane zagadnienie potrafią, tak jak wełnę, zwinąć w kłębek. I schować go do szuflady. Wtedy wszystko staje się jasne. Problem ma tylko wełna. Ale to jest już wyłącznie problem jej i kłębka.
W mojej głowie ta „prostota” wywodu wirowała jak trójwymiarowa chińska siódemka. Uhmu… Tak, tak, owszem, owszem, no, no, no… rozumiem… Ale teraz nie mam czasu, kochana, nie mam ani chwili…
Nieznajoma zamyśliła się… Wpatrywałem się w ten cudownie zmarszczony podbródek… No i uwodził mnie hipnotycznie powolny ruch jej żuchwy, jakby próbowała uchwycić jedno ziarnko maku, które gdzieś tam rozpaczliwie się schowało, ale – wiadomo – co kobieta między ząbki uchwyci – to to zostanie schrupane. I w tej właśnie chwili usłyszałem delikatny chrup. Ona zauważyła, że ja zauważyłem.
– Uhmm…. Nic takiego, kawałek makowca ze świąt… Wreszcie go dopadłam…
Pieszczotka…
Ja leżę, ona w przyklęku kończy miażdżenie makowego ziarenka, delektuje się tym mlekiem makowym, które z niego, jak poławiacz pereł macicę, wyszarpuje śnieżnobiałymi ząbkami. Mleko zaczyna działać…
Poruszę się – spekulowałem – może skoczyć, będę leżał – uzna, żem niegroźny. Musiałem zmylić jej czujność. Wyjąłem z teczki, którą oczywiście zupełnym przypadkiem miałem przy sobie, fragment korespondencji, jaką otrzymałem od Pani Inspektor po wczorajszym raporcie. Napisała:
„Tu nie chodzi o łopatologię kto czego nie wie, ale o ubóstwo naszego języka. Ciekawe, jak w innych częstotliwościach wyrażają tę myśl, czy jest jednoznaczność szczegółowa w telepatii?”
– A widzi pan. Od razu czuć poziom i autorytet. Słowo pisane. Mówiłam. Żadne bajdurzenie. I konkret. Jak się porozumiewają byty w niebycie. I co pan odpowie?
Czułem się jak uciekinier robiący uniki przed snopami ognia, z paszczy smoka.
– Więc ja panu powiem. Tam, oni, w tej innej częstotliwości bytu pierdołami się nie zajmują. Te byty tylko śmigają i świstają, a i to tylko wtedy, gdy im się chce. Tam każdy każdemu może naskoczyć. Słowa nie mają najmniejszego w ich relacjach znaczenia. Słyszał pan, aby duch komukolwiek cokolwiek sensownego powiedział? Jedynie te umuzykalnione próbują pohukiwać, jak emerytowane sowy. W społecznościach dobrze zorganizowanych, a podejrzewam, że tam coś takiego dobrze funkcjonuje, byty nie mają o czym gadać. Dla bytów wszystko jest jasne. A byt kształtuje świadomość. Kropka. Ba! A i ona nie ma tam sensu! Bo nie ma co nią kończyć.
Częstotliwości się nie dogadują, one się zgrywają, pokrywają, rezonują ze sobą, ale niczego nie uzgadniają! Sprawa rzeczywiście prosta. Róbmy tak. Przejdźmy na wyższy poziom komunikacji. Tak jak tam…
Tu nieznajoma, ale jakże mi już bliska, powtórzyła ten taniec dłoni, teraz w adaptacji na taniec brzucha. Zakończyła go ostrym akcentem bo oto jej palec, (paluszek?) omal nie wbił mi się w moje międzyocze.
– Gdzie my wszyscy mamy źródło tej samej częstotliwości?
No… Pociemniało mi w oczach i od razu zobaczyłem całe grono moich profesorów z Technikum Mechaniczno-Energetycznego w Szczecinie. Pochyleni nade mną, z miłymi uśmiechami czekali na odpowiedź. Nie uśmiechał się tylko inż. Kamiński, ten od aparatów elektrycznych. No, kol. K., najlepszy humanisto wśród elektryków i najlepszy elektryku wśród humanistów (dwa razy naj…)? Nie czekał na moją odpowiedź. Zawsze rysował w moim zeszycie dwie szyny tramwajowe, a na końcu numer linii trakcyjnej: „3”. Ludzki człowiek. A inżynier.
– Tak, dobrze, dobrze pan kombinuje. Zatem – ujmie pan to w raporcie jak uzgadniamy: od tej chwili każdy kontakt człowieka z człowiekiem odbywać się będzie na tej samej częstotliwości. Źródłem tejże jest gniazdko elektryczne, których wiele mamy w każdym pomieszczeniu. Dwie umawiające się osoby zaczynają konwersację dopiero po tym, ja każda z tych osób włoży swoje dwa dowolne palce do najbliższego gniazdka elektrycznego. W tym momencie zainteresowani przejdą na częstotliwość sieciową 50 herców i rozmowa będzie mogła się toczyć na równym poziomie. I w sieci! W przyszłości trzeba będzie zadbać o przenośne konwersatory, generujące prąd o częstotliwości właśnie 50 herzów. Paluszki w dziurki – i jesteśmy na tej samej fali. Nieporozumienia – wykluczone. A propos, która godzina? No widzi pan, tak mnie pan zagadła a ja dziś robię sobie paznokcie. No, nie ma cudów spóźnię się. Proszę działać, działać. Wpadnę to pogadamy. A teraz pa.
Na tym protokół zakończono.
p.s. jedna wątpliwość. Co z gniazdkami na Biegunie Północnym czy Saharze? Sugeruję uczynić te strefy obszarem werbalnie zdemilitaryzowanym.
Add Comment