RAPORT WOŹNEGO
Data: 18 stycznia 2023 lub kiedykolwiek indziej
Miejsce: Korytarz, czyli wszędzie
Osoby:
Mężczyzna w każdym wieku, we własnej osobie i w roli własnego syna
Mężczyzna przywołany
Ławkowicz
Skulisko (niekiedy nieobecne – ale nie dziś)
Woźny.
W ostatniej chwili:
moje biurko ale nie umnie?
(wersja, której nikt nie doczyta do końca)
Akt drugi – On
– Mój syn rzucił studia medyczne. Był już na piątym roku. Chirurg. Neurochirurg. Od tego sezonu wchodzi w pierwsze próby. Wiem o tym wszystkim od tygodnia… Od tygodnia wiem, że równolegle, przez pięć lat, nic nikomu nie mówiąc, obok medycyny studiował sztukę sceniczną! Tak właśnie powiedział. Nie aktorstwo, a sztukę… Nigdy wcześniej się nie zdradził, że chce zostać aktorem! Nigdy też wcześniej nie pytał mnie o tajniki zawodu, wręcz nie przejawiał żadnego zainteresowania moją pracą. No tak, tak to zapamiętałem… Właściwie to trochę miałem mu to złe – ale byłem na najwyższych obrotach. Dziś dochodzę do wniosku, że byłem zajęty wyłącznie sobą, że zapewne ignorowałem sygnały, które nie dotyczyły wyłącznie kwestii ważnych dla mnie.
Są takie stany, takie interwały, w których człowiek traci wszelką orientację. Jeden potrafi się otrząsnąć w sekundę, inny – nigdy. Ten człowiek zdawał się uznać swoją porażkę. Co zyskał? Co stracił? Jeszcze nie był gotowy na taki obrachunek. Pozostawał w emocjonalnej hibernacji.
B. to mój kolega. Człowiek sukcesu. Wszystkich znajomych irytował swoim dyszkantowym śmiechem. A śmiał się z byle czego. Śmiał się cały czas. Szczególnie w najmniej odpowiednich sytuacjach. On wręcz nie potrafił reagować inaczej na życiowe sytuacje. Pieniądz sypał się na niego bieda na innych. Stare mieszkanie podarował obcym ludziom, synowi zafundował zagraniczne studia, został członkiem klubu biznesmenów, nie odmawiał udziału w akcjach charytatywnych. Pojechał na granicę wschodnią, przywiózł trzy rodziny, wynajął im mieszkania, dzieci posłał do szkół, obkupił na zimę i zadzwonił do mnie. Wiem, gdzie mają doskonałe wino. Piątek? 20.00? Był kolekcjonerem wszelkich słabości. Wino było jedną z najmocniejszych. Ale te jego piruety, gesty, pozy… Żona – odeszła, poprzednia – nie przyjęła. Wszystkich ze starszeństwa rodzinnego – pochował. Ma sześcioro dzieci.
– Król życia! Mów do mnie – ulubieńcu bogów! Chcesz telefon do Afrodyty? A co tam będziemy dzwonić – jedźmy do niej od razu!
Sięgnął po kieliszek i wypił całą jego zawartość.
– Jam jest posąg człowieka, na posągu świata! – alkohol wspierał go coraz mocniej. – Chcesz, wielką improwizację znam na pamięć.
Zaczął wyliczać, podsumowywać, zestawiać życiowe sukcesy. Poprosił kelnera o kolejną butelkę. Kiedyś celebrował każdy łyk, rozpływał się nad aromatem i smakiem, a teraz żłopał wino za pięćset złotych jak przeterminowane nadzieje. Niech się nie zmarnują do końca! Nie mogłem pozwolić, aby widział we mnie sojusznika dla swoich racji. Nie mogłem też go wzmocnić, musiałem popchnąć w błoto. Im prędzej tym lepiej.
– Zapij się na śmierć. Ile w tym roboty? A jaki cudowny efekt? Wyobrażasz sobie? Bye, bye problemy, bujajcie się, mnie już tu nie ma!
– Co ty gadasz… Że co ja mam zrobić? Ja? Nigdy. Nie odpuszczę, ja wszystko im wytłumaczę, daruję, zapomnę. Będzie dobrze. Jak nigdy wcześniej. I ja ci to udowodnię.
Patrzyłem na obu tych mężczyzn. Na życiowych farciarzy. Pewniaków. Ludzi, którzy kromkę chleba kładli na plaster masła. Dziś darliby z siebie siebie samych, by dogrzebać się do początku, wszystko cofnąć, zacząć od nowa.
Siedzieliśmy w milczeniu. Ja tutaj, a oni? W charakterystyce obu na pierwszym miejscu należałoby wpisać: zagubienie. Albo matnia lub przynajmniej ślepy zaułek. Ale ja nie znajdowałem lepszego określenia każdego z nich jak tylko… wampir. Jeden i drugi. Pierwszy sycił się sławą i podziwem widzów i rodziny. Z niej spijał najczystszy nektar. Przez cały czas miał ich pod ręką, mógł w każdej chwili prowokować sytuacje, w których nie oni jemu, a on im dowodziłby, jaki jest doskonały. Mistrz! Z kolei mój kolega – to wampir subtelny, wyrafinowany, ale nierozumiejący, co to znaczy ludzka godność. Przede wszystkim człowieka biednego, nieszczęśliwego, zranionego. On puchł z własnej dobroci wobec innych, uszczęśliwiania ich i ratowania w sytuacjach depresyjnych. Miał niewyobrażalny deficyt samozadowolenia i uznania swojej wyjątkowości.
Aktor odezwał się jako pierwszy.
– Nikt nigdy tak mi w oczy nie parzył tak jak teraz mój syn, gdy ujawnił swoją tajemnicę. Ale o tym sekrecie tylko ja nic nie wiedziałem. To prawda, nigdy nie rozmawialiśmy o mojej pracy. Ja nie pytałem go o jego plany, nie udzielałem mu żadnych wskazówek, nie dawałem życiowych rad. Ale, na Boga, on też mnie o nic nie pytał? Dlaczego nie dał mi żadnego sygnału? O ile wcześniej rozmawialiśmy ze sobą półsłówkami, gestami, tak teraz… Teraz zachowujemy się jak osaczone pantery i wyczekujemy na cios, na atak zakładając, że pojawi się w najmniej oczekiwanym momencie.
Nie mogłem uwierzyć, jak bardzo człowiek może zmienić się fizycznie, gdy wejdzie w sferę spraw, których nie rozumie, które go przerastają i których się po prosu boi. Dłonie ułożył na kolanach, jak faraon świadom swej potęgi, ale nie rozumiejący, skąd nieuchronnie nadejdzie pogromca. Bo każda wielkość prowokuje pogrom, który ją spopieli. Bo tak czują się ludzie, którzy mają wszystko, a nawet dwa razy tyle. Armia ich ochroniarzy dalece przewyższa grono przyjaciół. Mistrzowie wszystkich siedmiu grzechów w głównych. Ale żeby nie potrafił ochronić sfery tak szalenie intymnej, jaką może być tylko relacja między ojcem i synem?
– Czy pytałem go, kim chciałby zostać, gdy dorośnie? Pewnie tak. A może, nie? Ale chyba każdy ojciec pyta o to swoje dziecko.
Ha, ha… Zaśmiałem się widząc to jego zakłamanie. Oczywiście, każdy chce osłabić, przykryć swoje własne kompleksy sukcesami swoich dzieci. Nie udało mi się zostać przyzwoitym człowiekiem lub strażakiem? To postaram się, aby cele życiowe osiągnęło moje dziecko. A wtedy powiem: cóż, kiedyś chciałem to i owo, a tu patrz, życie figla mi spłatało, ale mój pierworodny syn swój cel osiągnął, został księdzem lub złodziejem, tak jak ja to planowałem…
Jak to łatwo rozszyfrować problemy, które każdy z nas ukrywa przed światem. Aktor – jest zazdrosny o swojego syna. Przeczuwa, że chłopak będzie lepszy w zawodzie od swojego ojca. Nie chce mu radzić, by swojej klęski nie przyspieszać. Syn rad nie potrzebuje i nie szuka ich, bo może podejrzewać, że ojciec niekoniecznie powie mu wszystko co wie, zapewne zostawi sobie jedną, dwie karty w rękawie, aby kiedyś, przy wódce, podczas rodzinnego obiadu, rzucić to skrywane atu na stół. Czy można bardziej jeszcze dowieźć braku miłości do syna?
– Wie pan, on ma swojego reżysera. My natomiast obaj o sobie wszystko już wiemy. Tak, o sobie. Nieskromnie nawet pomyślałem, że on poszedł w moje ślady, żeby… mnie lepiej zrozumieć. Idiotyczne, kabotyńskie, że też mogła się we mnie taka myśl urodzić? Dlatego tu przyszedłem, dlatego chcę się… to znaczy – ja muszę się zwolnić… Nie chcę stawać mu na drodze. Niech pędzi naprzód… Powodzenia, synku!
Żałosne… Jak bardzo niezręczne i mało wyszukanie alibi wobec braku życzliwości dla chłopaka, który teraz stał się twoim rywalem! I jesteś niemal pewny, ba – czujesz już tę złość, że będzie od ciebie o wiele lepszy! Ludzie będą oklaskiwali go na stojąco, zagra najlepsze role, zarobi mnóstwo pieniędzy, osiągnie to, co było twoim planem, a pozostało w przesyconej naftaliną garderobie jakiegoś teatru. A! Widziałam pańskiego syna na scenie. Znakomity! Wiadomo, po ojcu. No, kolego, pański syn pnie się do góry! Szczęściarz, nie każdy ma ojca, który tak dziecku pomoże, wesprze, podpowie…
Będziesz kiwał głową, wdziejesz skromność i pokorę na skrzywione zawiścią oba policzki. Na pierwszy jubileusz twój syn przyjedzie do twojego teatru. Wyjdziesz w końcu na scenę jako ojciec swojego sławnego syna. Brawo, brawo!!
– Ja już nie chcę… Ja muszę się zwolnić…
No tak, tego nikt panu nie może odmówić. Ale zanim to nastąpi, musi pan pójść we wszystkie miejsca i na obiegówce otrzymać potwierdzenie, że jest pan rozliczony, nie zalega, nic nikomu nie jest winny, oddał, co wziął. Załatwi pan to wszystko? A tam, na samym końcu, takim drobnym drukiem – tam jest taka klasyczna formuła – wszystkie dane zgodne z prawdą. Tam będzie pan musiał dokładnie tu, pod słowem: prawda złożyc swój czytelny podpis. Tak, imię i nazwisko. Czytelnie, oczywiście…
Akt drugi tej w sumie wampirzej farsy miał być o nim, o synu. On – taki mamy podtytuł, a w gruncie rzeczy cały czas znów mówimy o jego ojcu. A dlaczego? Bo jesteśmy teatrem wizjonerskim. Wiemy, że syn popełni dokładnie takie same błędy jak ojciec. Więc – po prostu – idziemy na skróty. To proces nieodwracalny. Każde pokolenie oddala się od siebie. Mówisz – syn, córka, ale w gruncie rzeczy wasz związek potwierdzić można tylko zgodnością kodu genetycznego lub dokumentami z Urzędu Stanu Cywilnego: nazwiskiem, imionami rodziców. Mentalnie – zacierają się granice rodzicielskiej jedności, a tworzą okopy odrębności.
Ta ławka przy nadmorskiej promenadzie… Nigdy nie jest pusta. Zawsze, gdy idę na spacer – ma dla mnie jedno miejsce wolne. Rozmowa zaczyna się z wręcz pewną niecierpliwością. Jest się przed kim wytłumaczyć. Przed nieznajomym jakoś łatwiej. Nikt nie sprawdzi, nigdy pewnie się już nie spotkamy. A po takiej rozmowie na duszy jakoś lżej.
– O, mam tu kilka zdjęć – mężczyzna wyjmuje pugilares, w nim, jak talia tarota – wybrane fotografie, milion razy przeglądane, jak koraliki różańca. – Te są stare, sprzed lat, czarno-białe. Jakie śmieszne ubranka. To ja i mój ojciec. Biednie było, ale się żyło. O, a tutaj? Widzi pan, to samo podwórko, ale już inne samochody, no i zdęcie w kolorze. I tu jeszcze jedno – ja z moim pierworodnym. Ten rowerek był dumą podwórka. Zarabiało się, to się kupowało. Nie, syn jest kawalerem. Pewnie się ożeni, kto go tam wie, nie podpytuję, to jego sprawa. Jest trochę drażliwy, gdy rozmowa przechodzi na tematy osobiste.
Jak kamień po powierzchni wody, tak ci ławkowicze skaczą z tematu na temat. Zawsze podkreślając, jak dobre mają relacje z synami. Podbijają, podrzucają słowa, ale balast ich niewiarygodności ciągle rzuca nimi o ziemię.
– W przyszłą niedzielę nie przyjedzie, bo coś mu tam wypadło. A nie, nie, o świętach jeszcze nie rozmawialiśmy. Myślałem, że nas zaprosi. Ale to dla niego byłby kłopot. Sam, co on tam upichci. Pewnie wpadnie do nas w drugi dzień świąt…
Aktor, potem mój kolega i wreszcie ten człowiek z ławki… Ich twarze zachodzą na siebie. Oczy jakby te same, zastygły uśmiech wręcz identyczny. W oczach – nic się nie odbija.
– Postanowiłem spróbować sił w dramatopisarstwie – aktor mówił z wielkim spokojem, co zwiastować może tylko katastrofę. – Grałem w tylu sztukach więc powinienem sobie poradzić. Położyłem kartkę, wziąłem do ręki pióro… Bo chciałem napisać dzieło, coś dobrego, ważnego, godnego mojej pozycji w teatrze. I ręka… zaczęła sama prowadzić pióro. Po nawiasie – tekst opisujący scenę: punkowe światło, wokół nieregularne kształty, zwolna narasta jakieś skamlenie, piszczenie, skrzypienie. Światło jest silne, wyraziste, jak miecz odcinający je od reszty świata. Chciałem się w nim schronić, ale ciągle siedziałem przy biurku i czułem krople potu na skroniach. Skąd to światło, dlaczego tak osaczone cieniem? Dźwięk narastał, ściskał moją głowę, wykrzywiał twarz, dusił coraz mocniej. Pióro z trudem notowało kolejne wyrazy aż wreszcie resztką sił wyrwałem się z tego miejsca i uciekłem. O tam, pod ścianę, dokładnie tam, gdzie leży to… co to jest? Jakieś skulisko? Podnoszę się… Wiem, to panika, to tylko atak paniki, zaraz się uspokoję. Z rezerwą znów wróciłem do tego pańskiego biurka, wolno usiadłem na krześle i spojrzałem na kartkę. Kilka kresek, jakieś niewyraźnie wydrapane wręcz litery i pięknie wykaligrafowany napis, na środku białego papieru: maska.
Mężczyzna odsuwał od ciebie dłonie, które rozchylały się coraz bardziej. Parzył w nie z taką mocą, jakby kryły one jakąś potworność. Wolno odwrócił się w moją stronę i lekko unosząc głowę po to by jak najdalej odciągnąć swój wzrok od tego na co patrzył, przybliżał ręce do mnie. Spojrzałem i zaniemówiłem… On trzymał w dłoniach swoją twarz. Twarz, która była maską? Nie, maskę, która stała się twarzą?
Nie znoszę horrorów, nienawidzę filmów kryminalnych, uciekam przed każdą nobilitacją i gloryfikacją przemocy, ale teraz, tu, w tym Korytarzu zrozumiałem, że to są elementarne treści życia. Morderstwo, porwanie, gwałt, katastrofa, zamach, wojna – ilość „dzieł” poświęconych tym kwestiom właściwie wyeliminowała już wszelkie inne tematy i historie. Świat kręci się tylko wobec powszechnej dziś przemocy… Zło jest jego osią.
O, a co to? Mail? Może sms? Nie, a to facebook. Z a p r o s z e n i e… Bożen..… Kwiaty, lampa witrażowa… Moje biurko?
A ja taki raczej nie przygotowany, zaraz, nie, ok, goliłem się, o tym akurat nigdy nie zapominam, koszula świeżo wyprasowana. Zaraz… Czy ja kiedyś kreśliłem cosinusy temperą? Nie sądzę. Całek nie rozwiązywałem także akwarelą. Olej, tak, a jakże! Głównie wieże kościelne. Ale wszystko przepadło. Nie, nie wszystko. Oczywiście! Mam ołówki, kupiłem – UWAGA – wczoraj po południu! Nie, no… To tylko takie niemądre skojarzenie, jaki tam zamysł czy zrządzenie, ot zwykły przypadek. Byłem po atrament do mojej Aurory. I leżał tam taki pencil set… Wszystkie twardości. Nie, nie, bloku rysunkowego nie kupiłem, choć niczego tak dobrze nie pamiętam, jak grafit tarzający się po białej kartce, gdy z mostu na Dziewokliczu szkicowałem tę maleńką wysepkę na rozstaju rzek… Wtedy – węglem… Cóż za konsystencja, jakie emocje, gdy brało się w palce tę czarną kruchość… To tak, jakbyś ujął w dłoń duże „Ż”…
Dochodzi pierwsza. Muszę jechać. Ale tekst… Hm… Wątek Aktora – rozgrzebany, kolega rozmazany, kuracjusz na ławce nad morzem – pofalowany… Zmiótłby to człowiek wszystko na szufelkę i rzucił wiatrowi na pożarcie… No oczywiście, tego zrobić nie mogę. Wszyscy by to od razu to zobaczyli, tym bardziej, że ta lampka na facebookowym zaproszeniu chyba się jednak świeci?
(kurtyna)
Akapit niedokończony z powodu dźwięku dzwonka z facebookowym zaproszeniem do grona… Może dokończę jutro?
„Ot, zdarzy się jeszcze jakaś komedia dla pieniędzy, jakieś dzieło – ku pokrzepieniu. Ale to wszystko za moment zginie. Teatr stanie się wojną, a wojna teatrem. Aktor zagra bohatera, bohater wystąpi w roli aktora.
Los Angeles. Przełom lat 80. i 90. XX wieku. Wszystkie zaplanowane tematy – zrealizowaliśmy. Mam ostatnie dolary. Za rogiem kupuję jeszcze kilka kaset do kamery. Jedziemy do centrum. Na cokolwiek patrzę, to jakbym widział jakieś ujęcie ze znanego filmu. Ostatnia okazja – coś jeszcze skręcimy? Jasiu patrzy bez słowa, ja mu go nie daję. Stoimy w samym środku monstrualnego centrum handlowego. Jakby wymarłe Metropolis… Nagle ktoś włączył ruchome schody. Szereg szklanych wieżowców, które w milczeniu wspinały się na palce, by popatrzeć na zachodzące słońce – jakby zadrżało. Powietrze wypełnił leniwy zgrzyt, jazgot, szum tysięcy ruchomych stopni schodów, oplatających te wieżowce. Jadowite stalowe taśmy pętały najniższe kondygnacje. Ruszyły też szklane windy. Jak korale liczydełek przesuwały się wzdłuż szklanych ścian. I nagle, wszędzie wokół pojawiło się mnóstwo ludzi. A schody porywały ich dziesiątkami i jak noże jakiejś krajalnicy szukały dogodnego miejsca, aby tych ludzi posiekać, poćwiartować, podzielić, uporządkować… Obraz w kolorze i z dźwiękiem, jak remake czarno-białego kina niemego. Tam też było miasto potwór, ludzie – jego ofiary. To one, te ofiary zbudowały to miasto. Miasto się nimi żywiło. Oni to miasto ciągle budowali, bo tylko ono mogło ich zjeść…
Kręcimy. Powtarzamy ujęcia. Żeby się lepiej skleiły, żeby pokazać Metropolis od środka i na zewnątrz, ale im więcej kadrów, tym bardziej tracę sens tej pracy. Taśmy leżą dziś w kartonie. Nigdy nie powstał film o Gotham, jakim w pierwszej chwili objawił mi się ten fragment miasta aniołów. Miasto Aniołów… A te schody – nie do nieba – jego metaforą. Taśmy pewnie trafią niebawem na śmietnik, wspomnienie miejsca i tego klimatu zatrze się w pamięci. Ale gdzieś tam, w banku doświadczeń zachowa się ten jeden kwant energii strachu, jaki się wówczas w mojej wyobraźni urodził. Jak jeden stopień z tych tysięcy schodów. Ale te kwanty mogą się przecież połączyć, jak schody w L.A. i któregoś dnia ktoś może je uruchomić. Mechanizm zazgrzyta, piekło zadrży i ruszy, zachwyci i przerazi.
No cóż. to są zwyczajne dzieje, Williamie.
Add Comment