RAPORT WOŹNEGO
Data: 17 stycznia 2023 lub kiedykolwiek indziej
Miejsce: Korytarz, czyli wszędzie
Osoby:
Mężczyzna w każdym wieku
Skulisko (niekiedy nieobecne)
Woźny.
(wersja, której nikt nie doczyta do końca)
Ja, On, My…
– Halo? Tak, do pana mówię.
Głos dobiegał wyraźnie z lewej strony. Powietrze lekko drgnęło, może nawet zrobił się w nim lekki prześwit, który odsłonił kolejną, taką samą szarość.
– Okey. Inaczej chciałem to załatwić, ale ponieważ przyzwyczajenie to druga natura człowieka więc niech będzie – zróbmy to normalnie.
Mężczyzna zatrzymał się na środku korytarza. Stał przez chwilę całkowicie nieruchomo. Nie, nie na baczność, nie na spocznij, a w półkroku. (Znasz te figurę? A znasz kogoś, kto w tej pozie przeżył całe życie?). Musiał sobie to entrée na środek korytarza wcześniej wymierzyć. Jako zawodowiec doskonale wiedział, że na scenę nie powinno się wchodzić lewą nogą. Ale czy dziś ta zasada ma jeszcze jakieś znaczenie? Ma jakiś wpływ, na cokolwiek? Nie, on nie powiedział też, że dziś w życie z sukcesem wchodzi się tylko brudnymi buciorami. To we mnie pojawiły się takie wątpliwości. Dostrzegłem bowiem na twarzy tego człowieka lekkie zagubienie. Taki wyraz walki z sobą samym: zachować się zgodnie z tradycją i obyczajem, zawodową rutyną czy, czy machnąć już na wszystko ręką? Nie wierzył lub prawie stracił nadzieję, że jego profesjonalizm zostanie przez kogokolwiek doceniony. Aby tak się stało, wszyscy ludzie na świecie musieliby wiedzieć, że aktor nie powinien wchodzić na scenę lewą nogą.
Stał więc w półkroku na środku korytarza, patrzył przed siebie, z głową nie za nisko, nie za wysoko. A ja widziałem twarz odporną na ludzkie spojrzenia. Pozbawioną wewnętrznego przekonania o tym, jak jesteś przez innych postrzegany? Bo na to akurat masz wpływ. Wcale nie mały.
– Bez obawy, nie zacznę od monologu Hamleta… Ale od początku, który zarazem jest końcem. Chcę się… zwolnić.
Pierwszy raz, takie przynajmniej miałem wrażenie, patrzyłem na kogoś, kto tak sakramentalną decyzję ogłaszał z miną wolną od zacięć, złości, rezygnacji czy poczucia zawodu. Nie dostrzegłem jednak na tej twarzy spokoju, pewności siebie czy wytchnienia i radości, że oto udało nam się wielką kulę, ulepioną z naszych nadziei wtoczyć na sam szczyt góry usypanej z naszych ambicji.
– Chyba od zawsze chciałem być aktorem. Ja nawet nie wiem, czy byłem w teatrze zanim postanowiłem… że przestanę być sobą a jednocześnie uznałem, że chcę i mogę bywać także każdym innym. Hm… Panu pewnie się wydaje, że ja, tak jak szewc czy stolarz – idę do pracy, robię swoje, kłaniam się, rozdam kilka autografów i wracam… do siebie?
Nie wiem, skąd on wie, co myśli i jak przeżywa swoją pracę szewc czy stolarz? Ale zaczynał mnie intrygować, czekałem na rozwój wypadków. Jak na razie, światła rampy nie przybladły w obliczu spodziewanej kreacji. Twarz kamienna, wręcz przezroczysta. Brak szminki, pudru, podkreślenia konturu oczu, włos jeszcze splątany wirem, regulującym ruch na skrzyżowaniu. Właśnie, może to ten wir jest wszystkiemu winny…?
– Obawiam się jednak, że jak przystało na zawodowca, rzecz będę musiał podzielić na trzy akty. Ale nie wieszajmy na ścianie strzelby. Nie sięgajmy po teatralne chwyty i rekwizyty. Mówmy o mnie, o aktorze, o człowieku…
Lekko zmrużył prawe oko, szczękę wysunął do przodu… Wyrecytował, lekko skandując tę trójcę: Ja, On, My… Jak w imię Ojca, i Syna, i ducha świętego… Hm… czegoś tu brak…?
– Oczywiście mógłbym na trzy silnia sposobów, ba na milion milionów intonacji (pamięta pan, starożytna Grecja – tam wszystko było jasne i proste, wręcz banalne czyli oczywiste), mógłbym więc, mój Horacy, pieśń moją wyśpiewać, a wszystkie te melodie, które uniosłyby moje słowa zwiastować będą zawsze coś innego, ale… nigdy szczęście.
Akt pierwszy – Ja
– Dwadzieścia trzy lata w teatrze. Ani sekundy urlopu. Żadnej nocy tylko ze sobą. Każda czynność, poprzedzona ruchem, gestem, pozą… A miłość? Zawsze przynajmniej w trójkącie. Ona, ja i ja wcielający się już w nową rolę. To mój Westworld. Świat pozornej rozrywki. Piętnaście deko beztroski, proszę, dwa litry zawrotu w głowie i na deser, a, co będziemy sobie żałowali – pudełko wyuzdania.
Gestykulował, śmiał się, stroił miny dowodząc, że jest człowiekiem całkowicie wyzwolonym, zaplątanym w żądze i namiętności, o których inni nawet marzyć nie mają odwagi.
– Praca na wszystkie zmiany, pełną mocą, a jej efektem – emocje, wypływające z walcowania mojej osobowości. Te emocje w części tylko zostawiałem na scenie, trochę w życiu – resztę nieustannie pakowałem do magazynu o nieograniczonej pojemności. Nigdy się nie zastanawiałem – a kiedy one eksplodują? Byłem królem życia!
Upadł na kolana, opuścił głowę, okrył ramiona ciężarem kreowanych ról. Byli tam wszyscy. Kpiarze, pechowcy, złodzieje i księża, dręczyciele, poeci i ludzie o nieokreślonej proweniencji.
– Każdy z nas jest aktorem. Nie, nie, proszę się nie śmiać. Proszę nie uważać mnie za mitomana czy megalomana. Zaraz pan to zrozumie. Czy pamięta pan, gdzie, kiedy i kto pana zaraził, skaleczył, zranił w sposób pozornie tylko niegroźny? Proszę, niech pan wreszcie sobie samemu to powie, kto zadał panu pytanie: a ty Jasiu, kim chciałbyś być, jak dorośniesz? Nie sądzę, żeby pan odpowiedział, że Woźnym. W tym tutaj Korytarzu. Ale nie wykluczam, że i taka możliwość mogłaby się pojawić. To pytanie uświadamia dziecku, że ono musi kimś być, kimś zostać, nie może być już tylko… sobą. No właśnie! Nie znam człowieka, który nie wejdzie na drogę innych swoich wcieleń! Ale, po kolei… Kim jesteśmy zanim to trywialne pytanie rozbije naszą jedniość? Po tym pytaniu człowiek musi dokonać wyboru i uznać wszystkie konsekwencje tej decyzji: przyjęcia innych niż mogłoby to wynikać z naturalnego wzrastania – osobowości… Osobowość od razu wykreuje wizję odpowiedniej dla siebie scenografii i choreografii, także muzyki. Cały nowy świat! Tylko nam znany, bliski, pełen szczegółów, intymny, uszczęśliwiający, ale równym stopniu potęgujący stres i frustrację. Od tego jednego pytania zaczynamy wieść życie równoległe, alternatywne. Uciekamy do tego nowego życia, gdy tu, w starym, jest nam źle. Wychodzimy z niego z krzykiem, bo tu obłęd nie ma już granicy, nie działa też bezinteresowna przyjaźń a na wsparcie innych liczyć może tylko naiwniak. Świat realny nieustannie wypełnia scenariusz fraktali, a te, jak pan wie, są nie do zatrzymania. Tu, po tej stronie granicy – może pan się ześwinić, zachować godnie, przyznać do błędu, przeprosić. I pyk! Żadnych konsekwencji! Wszystko co złe pryska jak mydlana bańka. Znudziła się nam ta rola? Sięgamy po nowy kostium, przybieramy nowe imię i konkwista trwa dalej! Bo w świecie za rampą wszystko jest możliwe, dopuszczalne i wręcz nieodzowne do spełnienia się nas w całej naszej wyjątkowości. Powtarzam – bez konsekwencji! Westworld! W realu – jest pan przez chwilę elementem życia, ale już bez żadnego na nie wpływu. Tu – w świecie przez siebie i dla siebie zbudowanym jest pan wszystkim i każdym. Powiem więcej, ten nowy świat jest odbiciem tamtego, realnego, ale z czasów, gdy się jego iluzja jeszcze nie urzeczywistniła. Świat sprzed pytania: a ty kim chciałbyś być?
Wolno przeszedł na drugą stronę korytarza. Krok niepewny, ale stanowczy, znał cel. Trzymał go w dłoni, lekko przybliżył do serca, spojrzał nań i jak w najważniejszej lekcji aktorstwa – miał go przyjąć za swój, wejść weń lub pozwolić, by pochłonął go w całości. I tu dostrzegłem…
– Tak, słyszę pana myśli. To jest ta udręka. Dramat Greya. No właśnie, czy dramat? Dramat kogo albo dla kogo? Niech pan zapyta dwudziestolatka: sprzedaj mi duszę a dam ci wieczną młodość i piękno. Nie sądzę, by znalazł pan kogokolwiek zainteresowanego taką ofertą. Ale jeśli to ja złożę właśnie panu taką propozycję? Sądzę, że doszlibyśmy do porozumienia błyskawicznie, wszak nie mylę się – stosunkowo dawno obchodził pan dwudzieste urodziny? Jak wielu miałbym klientów w pańskim wieku? Gdybym w promocji dorzucił jeszcze zdrowie – byłbym najbogatszym człowiekiem w historii. Niebo zbankrutowałoby w jednej sekundzie. Piekło zajęłoby jego miejsce.
Opuściłem dłoń, której uniesienie wywołało w tym człowieku reakcję obronną. Demagog, sofista, dramaturg występujący we własnej, czy jednak dostatecznie oryginalnie napisanej sztuce? Ciągle nie potrafiłem jednoznacznie określić tej konstrukcji myślowej człowieka, który przyszedł się… zwolnić.
– Kim chciałbyś zostać? Po trzykroć – to jedno pytanie nieodwracalnie zburzy w panu niewinność człowieka pierwszego! To pytanie wyśmieje misję, jaką pan otrzymał: czyń sobie ziemię poddaną. Ziemię! A nie innych ludzi!
Poczułem lekkie drganie nerwu prawej powieki. Jakbym… jakbym już te słowa, tę sytuację kiedyś widział… Nawet ją współtworzył, ba – wręcz precyzyjnie określił. Ale tam był zapach piwniczny, ściany z gotyckiej chyba cegły, głuche i ślepe, nieświadome tego, co dzieje się na powierzchni, która z kolei o istnieniu tej piwnicy nic nie wiedziała… To teatr? To rzeczywiście…
– Nigdy i nigdzie nie istniała wspólnota pozbawiona wzajemnych zależności, tak podległości jak i wyzysku, rozumianego w każdym odcieniu tego zachowania. A ja – zwalniam się. Nie chcę dłużej znosić tego zrzędzenia, wiecznego narzekania, tych papilotów i rozdeptanych kapci ludzkiego plemienia. Tych ataków, wybuchów, ruin i głodu, chcę oddać pytanie: kim chciałbym być?
Pamiętam pewnego księdza. Miał dar opowiadania, uruchamiał dziecięcą wyobraźnię. I jak farmer rozpalonym żelazem na skórze jałówki, tak on jednym słowem wypalał w mózgu dziecka najpierw obrazy, potem wyroki a te zamieniały się w postawy. To słowo to: grzech. To cios w plecy dziecięcej naiwności, czyli łatwowierności. Czy jest w jakimkolwiek języku słowo bardziej obciążone winą niż właśnie to jedno?
Wymyśliłem sobie kiedyś taką zabawę. Wyjmowałem słowniki i sprawdzałem, jakim słowem ludzie różnych narodów nazywają te same stany czy pojęcia. Byłem ciekaw, czy melodia słowa pasuje do wrażeń jakie niosą nazwy narzędzi zbrodni i kwiatów? Czy wyraz taki ma w sobie naturę kantyleny? Czy pięknie brzmi słowo opisujące ból?
– Proszę pana, ja już te dywagacje mam dawno za sobą. Nie mam już także czasu na filozoficzne eksperymenty, jakkolwiek te słowa tu zabrzmią. Chcę jedynie pokazać panu, jak dalece jesteśmy, my życiowi aktorzy podziurawieni, przeżarci, rozczłonkowani i niestabilni. My przestaliśmy w pewnym momencie być sobą a staliśmy się jakimś kompozytem, spiekiem wartości dawno wypalonych i wyżarzonych, zwęglonych i spopielonych. Straciliśmy wszelkie czucie.
Ujrzałem kolumnę życia w parku Vigelanda. Ujrzałem, bo to ten człowiek, ciągle stojący na środku Korytarza mi ją w tej chwili okazał. Stos życia. Od – do. To jasne, że wszystko ma swój początek i swój koniec. Nieskończonością nazywamy pewne kwestie tylko dlatego, że odległość początku od końca jest nadnaturalnie duża. Ale ona jest! Kiedyś ją ujrzymy, choćbyśmy żyć mieli wiecznie, czyli… do końca.
Kurtyna…
Oklaski: brak, jak po próbie generalnej, zgodnie z aktorskim obyczajem.
Akt drugi – jutro, czyli codziennie, albo kiedykolwiek
Add Comment